9/14/2008

Noc muzeów [3]: Film, Zucker, Märkisches, Planetarium

No a ja wtedy zupełnie nie mogłem sobie pozwolić na kontemplowanie pojedynczych artefaktów, bo miałem w planie koncert, o którym kilka wpisów temu.

W tym czasie reszta rodziny odwiedziła Museum für Film und Fernsehen, które jakoś w pobliżu Gemälde i NNG.
Po przejrzeniu strony internetowej, wydaje się ciekawe. Zapytajmy więc naocznego świadka o opinię, oddaję klawiaturę mojemu bratu.

Wejście na wystawę prowadziło przez korytarz z lustrami zastępującymi ściany a wzdłuż dróżki prowadzącej dalej były trzy projekcje zmontowanych fragmentów różnorakich filmów. Po wejściu na wystawę po chwili zorientowałem się, że prezentuje ona w 90% kino ekspresjonistyczne, z czego bardzo się ucieszyłem. Duże wrażenie zrobiła na mnie twarz z Doktora Caligari wyświetlana na ścianie. Robiła niesamowite grymasy, bardzo delikatne, a przez jej wielkość czułem jakby była na mnie. Sympatycznie było zobaczyć korespondencję Murnau'a i mundur jednego z bohaterów jego filmów. Zaciekawiła mnie też gablota przybliżająca obraz traktujący o wyprawie na góry lodowe, który robił olbrzymie wrażenie, też dzięki temu, że był czarno-biały. Bardzo mnie zaskoczyło że w tamtych latach powstała taka produkcja. Największe wrażenie zrobił na mnie model robota z Metropolis. Cudownie było patrzeć na niego, a ukradkiem na scenę z filmu, gdy pierścienie energii otaczają go. W dalszej części muzeum były dwie sale poświęcona Marlenie Dietrich, które może i świetnie zaaranżowane, jednak nużyły.
Zabawne były wysuwane szuflady z telewizorami oraz dotykowe monitorki z różnymi fragmentami filmów do wyboru (jeden z nich zaciął się, po tym jak tato próbował zmienić film). Cała wystawa miała naprawdę dobry klimat, czarne ściany dodawały temu wszystkiemu uroku. Przed wyjściem z muzeum zeszliśmy na dół, gdzie były toalety, ale również piękny, staromodny dywan, a przed nim pięć telewizorów, w których widać było sfilmowane pokoje z włączonymi telewizorami. Ciekawe, miło było posłuchać przez słuchawki odgłosów w tamtych pokojach, szkoda, że niektóre słuchawki nie działały.




Po muzeum filmu pojechaliśmy do Zucker Museum. Mama i ja od pewnego czasu marzyliśmy sobie jak to będzie fajnie w muzeum cukiernictwa i śmialiśmy się z wizji, że okaże się ono tylko małą cukiernią. Myliliśmy się podwójnie - i w wersji poważnej, i w żartach. Było to muzeum cukru, a my nie wiedzieliśmy sami czemu myśleliśmy cały czas, że to muzeum cukrownictwa. Jedynie tato wiedział, lecz ignorował jakoś nasze przedwczesne zachwyty i był zdziwiony, że nie wiedzieliśmy iż to muzeum cukru! W środku na schodach robiona wata cukrowa, w gablotach różne opakowania cukru i różnych cukrowych produktów. Trzciny cukrowe w specjalnych pojemnikach, maszyna do wydobywania cukru, która wyglądała jak z taniego filmu sci-fi. Ciekawe były makiety gospodarstw rolnych oraz różnych domów.




Najcudowniejszą rzeczą w tym muzeum były czarno-biało-czerwone modele molekuł wykonane z pięknego plastiku podświetlone w gablotach. Wyglądały niezwykle futurystycznie. Zwłaszcza wobec całej tej nieco nieskładnej zbieraniny często zwyczajnych i staroświeckich obiektów. Choć byłem zawiedziony, iż nie jest to muzeum cukiernictwa, to zachwyciło mnie to miejsce, sama myśl, że istnieje takie jakby nieporadne muzeum bawi mnie do teraz. Bardzo miłe doświadczenie.




Ba ba ba Mikołaju, dziękuję za wypowiedź. Jednak docenić trzeba przecież aspekt edukacyjny tej placówki. Ale mniejsza z tym.

Po zakończeniu koncertu miałem dużo czasu, tak że zastanawiałem się, czy nie dołączyć do reszty w tym właśnie cukrowym przybytku. Jednak nie byłem pewien adresu, Gerhard chciał mi pomóc, podeszliśmy na wyspę muzeów, gdzie właśnie widziałem te przerażające kolejki. Tam wziąłem książeczkę ze wszystkimi adresami i już wiedzieliśmy. Gerhard podprowadził mnie na odpowiednią stację, po drodze minęliśmy kuriozalne przedsięwzięcie, to znaczy transmisję opery z wnętrza budynku - na zewnątrz, tłum ludzi był (oglądał? na telebimie, słuchał? nie warto wspominać o jakości dźwięku, jak i tak był on w kilkusekundowym opóźnieniu względem wizji).
Gdy znalazłem się na peronie, godzina była już taka, że nie warto było jechać w kierunku cukru, więc wybrałem przeciwny.

I tak dojechałem do stacji Märkisches Museum, w pobliżu której właśnie ono, obchodzące sto lat istnienia. Z okazji jubileuszu specjalna wystawa Berlin w świetle.

Musiałem poczekać trochę na resztę i w tym czasie chodziłem nad rzeką obserwując właśnie światła odbijające się w wodzie.
W końcu pojawili się, wyraźnie zawiedzeni brakiem wlatujących do gąbek słodkości, których wyczekiwali na poprzednim przystanku wycieczki.
Tutaj jakiś grill i piwo na wewnętrznym dziedzińcu, ale też jakaś brzydka muzyka, więc my do środka. W pierwszym pomieszczeniu (trochę jak nawa główna, wysokie okna, sklepienia) pusto, oprócz fioletowego blasku z okien. Po wyjściu stamtąd trafiłem na tabliczkę, która informowała, że właśnie miałem kontakt z instalacją Christiny Kubisch, wynikało, że powinien doznać jakiś dźwięków, więc wróciłem. Osiem płaskich głośników jest, ale bez wytężenia uwagi trudno coś usłyszeć. Hm, dobrze że nie nastawiałem się, że tutaj jest jej praca, bo bym się zawiódł.

A tak poszedłem dalej, bo było tam wiele interesujących rzeczy.
Wydaje mi się to aż nieprawdopodobne, ale nie zrobiliśmy tam żadnego zdjęcia! Ech...W każdym razie, warto podkreślić wieloaspektowość ekspozycji. Są sekcje poświęcone teatrowi, kabaretowi, filmowi, kawiarniom, mniej spodziewana o wykorzystywaniu światła w polityce, propagandzie (wiece, przemówienia). Duża część wystawy traktuje o międzywojniu (podobnie jak w muzeum filmowym), co potwierdza popularne twierdzenie, że to był właśnie "czas Berlina". Wszystko obraca się wokół miejskości, przyspieszania tempa życia, uniezależniania się człowieka od natury (sztuczne światło pozwala na inny rytm dnia). Można się zastanowić, jak to było wtedy, kiedy światło było luksusem, na który mogli pozwolić sobie najbogatsi. Jak to jeszcze bardziej poszerzało przepaść, odróżniało, odsuwało ich od biednych.
Światło to też rozwój sztuk, dla mnie bardzo ciekawy był film, na którym można było zobaczyć Modulatora światła i przestrzeni Moholy-Nagy'ego w działaniu. Od kiedy pierwszy raz usłyszałem o tej rzeźbie/instalacji/czymś, rozpala ona moją wyobraźnię.

Ogromnie podobała mi się multimedialność tej wystawy, nie przegięta w stylu, że mamy duże plazmy to kilka ich rozstawimy, ale umiejętnie wykorzystana (np. jeden telewizor pokazywał w pokazie slajdów zdjęcia mostów wraz z charakterystycznymi dla nich latarniami, zamiast rozwieszenia ich wszystkich). Eksponaty rozmaite, bo też plakaty, ulotki, przedmioty, fragmenty filmów, rysunki, obrazy (jak artyści z "dawniejszych" dziedzin reagowali na zmiany pejzażu miejskiego), kolejne sekcje opisane (in inglisz tu!). No i przenoszący w czasie fotoplastikon.

Znakomita wystawa, otwarta do lutego, jakby ktoś miał okazję.

Finałowy punkt programu - Zeiss-Großplanetarium, pasowało nam metro, które docierało na stację dalszą, która aż tak daleko być się nie wydawała, ale jednak trochę przejść musieliśmy. Za to poznaliśmy nowe rejony, he he.
Tu także kolejka, bo tylko trzy seanse a chętnych dużo. Czas oczekiwania "umilał" kwartet saksofonowy.
Były dwa programy o łącznej długości 30. minut. Pierwszy był głównie o gwiazdozbiorach, niezbyt efektowny wizualnie, ale pewnie traciłem z powodu bariery językowej - pan opowiadający chyba był dowcipny, bo publiczność się śmiała. Drugi był za to wizualnie rozpasany, celowo (pocieszaliśmy się) kiczowaty. Nie tylko projekcje na kopule, ale też laserowe show w sztucznym dymie.


Brak komentarzy: