2/02/2010

Broken Men Going To Work

Niedziela na CTM jest dziwna, po przepełnionych, imprezowych dwóch dniach, ten jest luźniejszy, zarówno jeśli chodzi o ilość występujących, jak i publiczności.

Na mniejszej sali wcześnie zaczyna Groupshow do Empire Warhola - tak, 8-godzinny koncert. Ale o tym na końcu.

Na dużej Jason Urick (laptop), na którego spóźniłem się trochę, ale chyba niewiele. Utwór utrzymuje technowy bit, w zasadzie jedno niezmienne walnięcie, mocno przysypane szumami. Na tym skrawek odległego wokalu z lekkim zaśpiewem oraz kilka innych sampli, wszystkie uzależnione od rytmu, poruszają się przycinane w różnych miejscach, tak jakby przydeptywane przez bit. Głos nieco hipnotyzuje, ale rzecz trwa tak długo, że aż staje się nudne. Podobnie długi jest kolejny kawałek, z tą różnicą, że on nuży od początku. Powoli przemieszczające się chmury szarych, czasem metalicznych, dźwięków, nawet ze sobą nie kolidują, bo są zbyt podobne, tu też przydałby się jakiś element dominujący. I jeszcze: nieszczególna wizualizacja.

Gdy szedłem na Ecstatic Sunshine, zatrzymałem się w korytarzu z wątpliwościami, czy nie zawrócić, bo chyba leci "My Girls" Animal Collective, które już mi się przejadło. Ale nie, to tylko grający (Matthew Papich) wplótł podobne brzmienie, ćwierkająco-piszczące. Oprócz zapętlonej, nawarstwianej gitary na pogłosie, w tle przemykały pourywane dźwięki cyfrowo-usterkowe. Całość łagodna, niezbyt inwazyjna, nie za bardzo wciągająca. W kolejnym utworze gitara wyraźniejsza, powtarzany akord kojarzył mi się z Let Us Be The Way We Were Marka McGuire'a. Znów repetycje ze zmianami, taka mantra ogniskowa. W trzecim, proszę proszę, odkrycie nowych terytoriów: dochodzą niskie częstotliwości za sprawą pojedynczych, powolnych uderzeń. Papichowa komórka wcina się w muzykę, mógł to nawet podłapać i zaloopować, pasowałoby. Wizualizacja to przez cały występ powtarzane zbliżenie w czerni i bieli twarzy kobiety palącej papierosa.

I na koniec zestawu Keiji Haino. 80 miażdżących minut, "lubię" to nieodpowiednie słowo, ale czasem dobrze jest być tak wymęczonym przez dźwięki. Więcej później, na teraz zdjęcie.


Doświadczanie muzyki na festiwalu, zwłaszcza takim, gdzie jest więcej scen, to coś innego niż bycie po prostu na koncercie. Choćby nawet to, czego aktualnie słucham było fajne, to często myślę, co będzie zaraz albo co jest na drugiej sali. Dlatego było coś przyjemnego w idei 8-godzinnego koncertu. Zaczęli przed innymi, skończą też po wszystkich, można zawsze tam zajść, a oni będą. Taki pewnik pośród tej karuzeli atrakcji.
Grający stoją na środku, film puszczony na tylnej ścianie. Jelinek miał rozmaite "skrzyneczki" (m.in. MPC), Pekler gitarę położoną na płasko, mały syntezator i też dużo elektroniki, Leichtmann werbel, dwa talerze, małe perkusjonalia, kilka padów, i różne urządzenia. Właśnie przypomniałem sobie swoją relacją z poznańskiego koncertu tria i w sumie nadal wszystko się zgadza, poza tym, że Pekler nie angażował się tak w gitarę. A Jelinek często bawił się rytmami, zapętlał ich fragmenty, żeby nie popaść w rutynę. Dużo dźwięków chłodzących, ale nie chłodnych, ceramicznych.
Ryzykując krzywdzące uogólnienie chciałbym wysunąć tezę o czymś na kształt krautrocka przefiltrowanego przez clicks&cuts. W jednym momencie brzmieli prawie jak Cluster, niemal imitując ich słodkie brzmienie, ale były bardzo różne klimaty. Czasem wystudzony dub a'la Delay, innym razem wręcz rockowo, chwilami egzotycznie, coś w deseń "tropicalli" Burnta Friedmana, a zdarzył się nawet moment dubstepowy. Gdy zajrzałem ostatni raz, około 1, to Jelinek poszedł odpocząć, a pozostała dwójka odlatywała w rejony space-jazzu.
Inna sprawa to związek tego grania z filmem Warhola, według mnie - niewielki. Po części, bo ta aktywna muzyka niezbyt mi pasowała do tego minimalistycznego obrazu. Ale też, bo nikt specjalnie nie zwracał uwagi na film, oczywiście - to nie jest coś, co trzeba cały czas oglądać! Jednak, choć rzucić okiem można, a przez pewien czas zebrana publiczność zasłaniała ekran. Wydawało mi się, że jest to raczej pretekst, żeby Groupshow mógł pograć 8 godzin, a ponieważ ludzie z Unsoundu chcieli coś z Warholem, to wymyślono takie coś.

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

A to by oznaczało, że musiałeś tego 'My Girls' dużo słuchać, gdzie, kiedy mianowicie?

Rozpadlinescu

Piotr Tkacz-Bielewicz pisze...

w domu, o zgrozo, co jest zasługą mojego brata.