Czuć, że transmediale zaczyna się następnego dnia, goście się zjechali, sporo Azjatów. O, jest i Phil Niblock - mamy komplet.
Przez to przegapiłem Guido Möbiusa, który mógł być fajny. Nie można mieć wszystkiego, ale tym bardziej jestem skłonny tak sądzić i żałować, bo reszta była taka sobie.
Na przykład Shenggy była właśnie taka. Korg i laptop = długie i monotonne przepływy, opierające się na pozornie nieregularnych bitach. Jednak wsłuchałem się uważnie i choć nie były to idealnie pocięte pętle, to pozorowały tylko zmienność, a naprawdę w obrębie utworu pozostawały takie same. Nie podobał mi się też pomysł (a raczej - jego brak) na kończenie kawałków, po prostu wyciszenie i wprowadzenie nowego motywu.
Mojej sympatii do artystki nie wzmagają też takie mądrości, które mogłyby pochodzić z HRO: "It takes a really strong person to be independent, and I see this as necessary for creating meaningful art. It works the other way, too, in that the process of creation is liberating in itself."
Czasem dobrze zajrzeć do archiwów - okazuje się, że słyszałem już Michaela Wertmüllera i to właśnie na CTM. W 2008 grał tu zespół z nim w składzie - Ives #1, który trochę kojarzył mi się z Fantomasem, a nieco bardziej z Aufgehoben.
Teraz szwajcarski perkusista prezentował trzy kompozycje zamówione przez studio elektroniczne berlińskiej ASP, z dodatkowymi dźwiękami Gerda Rische (dyrektora tegoż studia, jak również członka Ives #1). Elektroniczne elementy były chwilami ciekawe, niskie ale mięsiste, przeszywające. Jednak poza tym była to instrumentalna masturbacja w wydaniu macho-wirtuozerskim i czuć, że Wertmüller faktycznie wyznaje regułę, którą obrał za tytuł jednego ze swoich albumów (patrz: nagłówek posta). W drugim utworze był fragment, kiedy przestał walić we wszystkie możliwe części perkusji w rozmaitych sekwencjach, a skupił się na bębnach - wtedy przez chwilę miało to jakiś sens muzyczny. Pierwszą kompozycję urozmaicało wideo, które faktycznie ilustrowało dźwięki wykorzystując zbliżenia perkusji, które poruszały się, drgały odpowiednio w obrębie ekranu, przeplatane abstrakcjami.
Jeśli masz festiwal w Berlinie i to duży, to zawsze może zaprosić Pan Sonic (albo kogoś z Raster-Noton). A jak już na miejscu jest Haino, a tak się szczęśliwie składa, że on i Finowie grają razem, to może coś takiego? Występ słabszy niż solowy Haino, więcej jak opiszę tamten. A Thomas Ankersmit chyba lubi Pan Sonic, bo w tym roku też wpadł posłuchać.
2/04/2010
Too Much Is Not Enough
napisał
Piotr Tkacz
o
13:33
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz