2/23/2010

"a human approach to technology"

W lekkim pośpiechu z Artificiela (o którym kiedy indziej), ale dziś koncerty w WMFie się opóźniły. Ten wieczór to klasyczny przykład innego festiwalowego problemu: na dwóch scenach naraz dzieje się coś ciekawego. Wywieszona rozpiska daje nadzieję, że koncerty będą rozpoczynać się naprzemiennie, co pozwoli zminimalizować ilość pustego czasu. Teoretycznie więc podczas przerwy w sali pierwszej, będzie można zajrzeć do sali drugiej i złapać początek czegoś.
W praktyce jednak jest inaczej - na obu scenach występy zaczynają się prawie równocześnie. Dan Friedl zapowiada się fajnie, ale bardziej jestem ciekaw Alexa Nowitza. Niemiecki kompozytor i wokalista długo już zajmował się muzyką, gdy postanowił wykorzystać możliwości komputerów w swoich działaniach. Miał też pomysł by spożytkować ruchy rąk i ramion, które wykonywał (często mimowolnie, nieświadomie) podczas wydobywania z siebie dźwięków. Szczegółowo opisuje swoją metodę tutaj, w skrócie: manipuluje materiałem przy użyciu dwóch kontrolerów Wii, które są połączone do MacBooka z programami LiSa i junXion. Obydwa zostały stworzone w amsterdamskim STEIMie, gdzie też zresztą Nowitzowi zaproponowano właśnie ten cały system wykorzystujący Wii.
Największym plusem jego występu był fakt, że prezentował on podejście "używam Wii w mojej muzyce, bo są mi potrzebne", a nie "robię muzykę, bo mam i lubię Wii". Widać było, że Nowitz nie myli środków z celem. Choć występ mnie nie powalił, to był więcej niż satysfakcjonujący. Niemiec stosował bardzo różne techniki: śpiew gardłowy, gwizdanie, odgłosy ustno-językowe, wokal operowy. Czasem trudno było powiedzieć, gdzie zaczyna się manipulacja naturalnym dźwiękiem, ale Nowitz nie stronił też od jego loopowania i nakładania. Trochę mnie denerwowało zbyt częste wykorzystywanie dźwięków jakby przewijania, czy przyspieszania sampli. Był jeden utwór, który mógłby być skategoryzowany jako "muzyka współczesna", gdzie klasycznemu śpiewowi towarzyszyły elementy wcześniej nagrane, wypuszczane stopniowo. Nie wiem, czy były to sample prawdziwych instrumentów, ale w kilku momentach miałem prawie pewność, że słyszę wiolonczelę i fagot. Inny był nieco teatralny, ale w nieprzesadzony sposób: leciało nagranie ptaków nad jakimś zbiornikiem wodnym, odgłosy przyrody, do czego Nowitz ćwierkał jakby próbował porozumieć się, nawoływać zwierzęta (do tego odpowiednia odrobina mimiki).

Nawet chciałem iść na dj sniffa, ale siedziałem w dużej sali i jak zaczęli Holy Fuck, to poczułem, że jest mi taaak dobrze, że jednak się nie ruszę. Świetna energia, trans na krótkich dystansach, nieco retro, ale bez kiczu, czasem jakiś zamazany krzyk, kilka razy zaskakujący bardzo wysoki dźwięk, jak wystrzał broni laserowej, gdzieś coś a'la wibrafon.

Przed końcem jednak poszedłem do drugiej sali, bo koniecznie musiałem sprawdzić Justina Bennetta. Jego występ klasyfikuję jako przykład zjawiska, które od teraz będę nazywał "efektem Quintasa". Otóż na poprzednim CTM Rudolfo Quintas zrobił na mnie spore wrażenie (co ciekawe - również w czwartek), bo po wielu dniach różnych koncertów, kiedy miałem wrażenie, że słyszałem już *wszystkie* dźwięki, on zaprezentował coś znacząco innego, w dużej mierze oddziałującego pomysłem. Tak było i w przypadku Bennetta, który usiadł za laptopem, przy biurku ustawionym nie na scenie, ale pośród publiczności. I puszczał nagrania terenowe komentując je. Ale nie na głos - na bieżąco spisywał na komputerze swoje uwagi, co było wyświetlane na ekranie przed nim. I to w zasadzie wszystko. Niby nic wielkiego, ale na pewno coś świeżego, odmiennego. Dla mnie interesujące ze względu na refleksję na temat field recordingów. Nie były to jakieś porażająco głębokie myśli, raczej szybkie zapiski na marginesie, gdzie z osobistego wynikało uniwersalne. Bennett wyszedł od rozważań, czemu nagrał dany dźwięk, że są one wspomnieniami, a nawet pamięcią. To znaczy, że gdyby je stracił, to utraciłby też pamięć. W ogóle fajna była ta spontaniczność, że komentarze rodziły się na bieżąco, w obliczu danego nagrania, wyzwalane przez nie. Bennett nie od razu odnajdywał się we wszystkich swoich wspomnieniach (a może to markował?), często chwilę zajmowało mu zidentyfikowanie materiału. Jednym z wątków było, jak dźwięk określa miejsce i czym jest przestrzeń publiczna. Bennett pisał o tym na przykładzie nagrania ze skateparku, gdzie odgłosy silnie naznaczają przestrzeń, definiują ją ("to jest nasze"), ale jednocześnie są zachętą do wejścia w nią ("pojeździj z nami").
Pamięć jest kapryśna, chodzi po krętych ścieżkach i jakieś wspomnienie może przywołać inne, dlatego słuchając nagrania z 11 marca 2004 mówi o zamachach w Madrycie (choć dźwięki nie pochodzą stamtąd), a a propos innego stwierdza, że "wydaje się, że wszystkie nasze protesty przeciwko wojnie w Iraku były na nic".
Co jakiś czas w tekście pojawia się "you" i nie zawsze wiadomo, czy jest to jakaś konkretna osoba czy może bardziej każdy z publiczności, takie you, the living. A może chodzi o próbę podzielenia się wspomnieniami, wciągnięcia dzięki nagraniom kogoś obcego w tamtą sytuację. Frapowała i cieszyła mnie ta dwuznaczność, zwłaszcza wobec zwyczajnych, zabawnych życiowych historyjek. Bennett pisze: "O, to nasz sąsiad grający na organach, słuchaliśmy go przez ścianę leżąc w łóżku. Szkoda, że znał tylko dwa akordy. Chciałem go zabić. Ty chciał(aś?eś?) nauczyć go trzeciego."
Takie momenty dają wyobrażenie o tym występie, który był intymny, bezpretensjonalny i tak ludzki, jak tylko "koncert laptopowy" może być. Jeszcze pomyślałem o tym, że Bennett zagrał na stereotypie, że gdy ktoś używa laptopa na żywo, to nie ma zwykle na co patrzeć, bo ktoś tylko naciska guziki. A on wykorzystał tą wolną sferę, to że wzrok pozostawał bezczynny, nie na wyszukane wizualizacje, ale na prosty tekst. Już zupełnie ujął mnie na zakończenie, bo pisanie zamknął jakby kończył list: "i think it's all for now. love j."

Potem na chwilę na Etienne'a Jaumeta (z Zombie Zombie), ale jego wizja kosmische techno nie przekonała mnie. Podobnie jak grający w STEIMowej sali TokTek, który chyba za bardzo chciałby być Aphex Twinem. W dodatku wydawał mi się lekko pogubiony pośród swoich licznych sprzętów i gadżetów. Na koniec, gdy już byłem zmęczony, Oni Ayhun (tak, wygląda na to, że połowa The Knife) i szkoda, że tak późno, bo nie byłem w stanie zostać na całości. A zapowiadało się dobrze: prosty, ale chwytliwy, niezmienny bit, wokół którego krążą inne elementy, pomysłowo skontrastowane wesołe i mroczne, co daje z lekka groteskowy klimat. Przy okazji: polecam jego inny występ.

Brak komentarzy: