2/24/2010

Wieczorek zagraniczny

Jakoś tak się złożyło, że podczas dotychczasowych pobytów w Berlinie nie odwiedziłem jeszcze zasłużonego klubu Ausland. Nowe miejsce to zawsze atrakcja, choć i ryzyko pobłądzenia, jak to miało miejsce i tym razem (choć sam klub jest oznakowany szyldem dobrze widocznym z ulicy). Na szczęście pomyłki zmieściły się w obowiązującym tutaj godzinnym opóźnieniu, co sprawiło, że wysłuchałem obu występów w całości.

Najpierw duet Angélici Castelló i Mario de Vegi - krótki i zwarty. Może nawet zbyt zwarty w części finałowej - hałaśliwej, brudnej, mocnej. Ale niestety jednowymiarowej. Brakowało mi dźwięków z innego rejestru, czegoś akustycznego albo nieszmerowego. Wcześniej takim kontrapunktem były stukania klap fletu Castelló, gdzieś zawsze na granicy sprzężenia, co nawet dodawało im wyjątkowego kształtu, jakby konturu. (A w ogóle, to fajnie obserwować ją grającą, jest w tym wiele zmysłowości.) Oprócz fletu kontrabasowego używała też prostego (z wpiętym mikrofonem - znów szumy), elektroniki, kaset. De Vega znów mały gramofon i duży, pompka (ale też śrubokręt), najwięcej czasu z płytką z obwodami, dodatkowo radio na korbkę. Te circuitowe dźwięki zdominowały początek, już wtedy z trudem można było odróżnić, co kto robi. Taki zresztą chyba był zamiar muzyków. Ściana hałasu, do której doszli była okej, ale z drugiej strony wydawało mi się to tak łatwe, tak nieryzykowne rozwiązanie...Chwilę jeszcze pociągnęli po cichu potem, ale raczej dla fasonu, choć ja pragnąłem, żeby coś się wykluło, co by przebiło ten schemat wielkiego (głośnego) finału.

Potem Burkhard Stangl (gitary) i Kai Fagaschinski (klarnet), którzy urządzili tutaj "record release party" Musik - Ein Porträt in Sehnsucht. Albumu nie słyszałem, ale sądząc po notkach, został zagrany w całości. Z burzą, fortepianem i ptaszkami puszczonymi z cedeka. Obok grających stał winyl Alexandry, z którego przechwycili tytuł swojej płyty (ale coverów raczej nie było). Bardzo podobał mi się pomysł z zaciemnieniem sali podczas utworu z fortepianem, a jeszcze bardziej, gdy dowiedziałem się, że nazywa się on "Last Night I Had Visions".
W ogóle delikatna, nastrojowa, często nawet urokliwa muzyka, w ostatnim kawałku klarnet na granicy ckliwości, ale wciąż po tej właściwej stronie. Zrobiło na mnie wrażenie współgranie dźwięków szmerowych i czystych, elementów mocnych czy wyrazistszych z drobnymi, głośniejszych z cichymi. To jak się uzupełniały i nie kłóciły ze sobą, np. nutki klarnetu z kontrolowanym, przetworzonym, sprzężeniem gitary, właśnie - kontrolowanym, powstrzymywanym i umiejętnie wykorzystanym. Kilka intrygujących, nieco terkoczących, fragmentów u Fagaschinskiego dzięki "technikom rozszerzonym" (ustnik + język) albo sycząco-bzyczących, dzięki wydmuchiwaniu i wciąganiu powietrza bez grania nut. Albo Stangl smyczkujący mostek, a drewnem smyczka potrącający wiszące końcówki strun.
Takie pożenienie redukcjonizmu (uogólniając) i bardziej piosenkowych pomysłów mogło wyjść sztucznie i pretensjonalnie, a stało się naturalne i ujmujące.

Brak komentarzy: