W piątek postanowiłem wybrać się na występ Charlemagne Palestine'a do Französischer Dom, kombinując że pewnie kolejna szansa zobaczenia go na żywo nieprędko się trafi. Nie zdołałem kupić biletu przez internet, tak więc udałem się na miejsce wcześniej. Jednak to "wcześniej" nie wystarczyło, bo nie od razu odnalazłem katedrę i gdy w końcu dotarłem, musiałem dołączyć do długiej kolejki. Stoję więc zmarznięty, z przemoczonym jednym butem (udało mi się wywalić na oblodzonym chodniku), zrezygnowałem ze spotkania, które bardzo mnie interesowało, a kolejka prawie się nie porusza. Zaczynam się denerwować i obawiać, że wyprawiłem się na marne, zwłaszcza że w międzyczasie uformowała się druga kolejka, która jest znacznie aktywniejsza, niż ta w której stoję. Jednak my też trochę ruszamy, ktoś mija nas mówiąc, że wyprzedane. Już sobie wyobrażam, jak wkurzony wrócę do domu i będę psioczył, że zmarnowałem czas. Nie wszyscy jednak czekają w kolejce - co jakiś czas ktoś wsiada do windy obok schodów, wjeżdża do góry a większość z tych osób nie wraca. Ale może to jakieś wejście dla vipów, dla tych którzy wiedzą, że tam mają wejść. Myślę, żeby spróbować, ale jeśli się nie uda, to stracę miejsce w kolejce. W końcu jestem na tyle blisko drzwi, że słyszę, co tam wpuszczający mówią i tak: wyprzedane. Jakiś Włoch awanturuje się porażającym italian inglisz, że noł informejszyn, its streńdż! Razem ze stojącym przede mną, który coraz częściej zerka w stronę windy, decydujemy się z niej skorzystać. Wsiadamy, chwila napięcia, wysiadamy - jesteśmy wewnątrz, żadnych bileterów, obsługi, znajdujemy sobie miejsca. Jak cudownie niespodziewany obrót sprawy. A o samym koncercie przeczytacie w kolejnym M|I.
Potem WMF, jak przystało na weekend - imprezowo. Na mniejszej sali Scuba, który miał grać "tylko" 2,5 godziny, ale z powodu absencji Jokera, dostał do zagospodarowania 4. Byłem na początku, potem wpadałem co jakiś czas i słyszałem głównie (dobre, minimalne) techno.
Poszedłem na dużą salę, gdzie duet Serengeti & Band - mc i producent. Niby okej, trochę looserskiego image'u (przez strój i zachowanie u wokalisty), ale na dłuższą metę niezbyt zajmujące. Bębny w bitach nudne, a środkowych częstotliwości (tych, gdzie mogłyby się pojawiać "motywy") zbyt mało, chyba że to celowe, żeby było surowo.
Potem miłe zaskoczenie, bo nie znałem go w ogóle - Kelpe, z perkusistą. Przyjemny instrumentalny hip hop, czasem lekko podkręcony, kombinowany.
Nigdy nie byłem fanem Four Teta, tak więc nie liczyłem na wiele, ale było jeszcze gorzej. Najpierw pojawia się sample z jakiejś wokalistki soulowej, zapętlany, miętolony. Po chwili jest jasne, że to tylko gra wstępna przed wejściem bitu, sample tak jest przycinany, że już widać prześwity dla 4/4. No i jazda, bit naprawdę mocno wyeksponowany, po dwóch piosenkach Four Tet zmienił na jeden utwór rytmikę i było lepsze. Ale gdy powrócił do techniawki, wyszedłem.
Scuba kończył, bliżej dubstepu, a do występu szykowali się chłopacy z Mount Kimbie. Na żywo jako trio, bo z dodatkiem Jamesa Blake'a (zagrali też jego "Air & Lack Thereof"). Bardzo mi się podobało, udało im się swoimi raczej nietanecznymi utworami utrzymać uwagę tłumu, już mocno rozgrzanego i wydawałoby się spragnionego imprezowej muzyki. A oni zagrali piosenki, może nie takie tradycyjne, ale jednak piosenki - wokal (przez vocoder), gitara, klawisze, perkusja elektroniczna. W ogóle, to fajnie było ich obserwować przy pracy, jak się w trójkę kiwali lub bujali głowami nad sprzętami. Zaczęli od "50 Mile View", a na koniec chyba pokombinowali rytmicznie w "At Least". Szkoda, że mieli mniej niż pół godziny materiału przygotowanego do zaprezentowania na żywo. Jeszcze większa szkoda, że doły były tak strasznie dopchane. Może dubstepowi to służy, ale im na pewno nie - dudnienie i rezonans różnych metalowych części niweczyło delikatność i wyrafinowanie ich muzyki. Nie wiem, czy nie mogli z tym nic zrobić, zwłaszcza, że musieli to słyszeć. Wiem, bo ja słyszałem, a siedziałem prawie na równi z nimi.
Przez cały wieczór w klubie panował okropny ścisk i gorąc, to drugie dawało się we znaki zwłaszcza na większej sali. A najgorzej było podczas występu Dana Deacona, z dodatkiem walających się po podłodze butelek. Być może jako show zabawne, z Deacona migającymi lampkami i świecącą czaszką, z komenderowaniem publicznością (konkurs tańca, kładzenie rąk na głowie sąsiada, przechodzenie z jednej strony pomieszczenia na drugą), ale ja nie miałem na to siły. Było też beznadziejnie głośno, dźwięk tak sprasowany, że trudno mówić o czymś takim, jak brzmienie.
2/24/2010
Negative Sound Study
tagi:
berlin,
ctm2010,
dan deacon,
four tet,
kelpe,
koncerty,
mount kimbie,
scuba,
serengeti and band,
wmf
napisał
Piotr Tkacz
o
22:24
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz