Wygląda na to, że trochę czasu minie, zanim napiszę wpis o Ad Libitum: 3, więc teraz coś szybkiego, żeby uspokoić tych, których niepokoiło to długie milczenie (no tak, jak zwykle myślę o sobie, bo to mnie właśnie ono niepokoiło).
Mógłbym pisać o wielu sprawach, mam w szufladzie trochę wycinków z Wyborczej, kilka o kończącym się właśnie Mediations Biennale, ale to później. Na teraz taktyka jest taka, żeby poniżej umieścić długą listę, w sensie szeroką, czyli w ogóle obszerną, no właśnie...listę dobrych (jak dla mnie - najlepszych) płyt, które wyszły w 2008. Zaraz się zacznie szał na podsumowania, ale jeśli ktoś chce "nadrabiać zaległości", to jeśli zacznie teraz, powinien się jeszcze uporać z tym materiałem przed końcem terminu przydatności tegorocznego kalendarza.
Lecimy, lista zgodna mniej-więcej z kolejnością zapoznania się:
Robert Piotrowicz Lasting clinamen (R)
Clive Bell / Bechir Saade An account of my hut (R)
Andre Vida I don't know whats wrong with me, my computer eyes or my internet knees (Ś) (W)
Ikonika Please/Simulacrum
Squincy Jones Nintendub (Ś)
Jack Wright / Grundik Kasyansky Chinese nightingale / First meeting (Ś)
Sculpture Cdr
Francisco López Live in Auckland (R)
COH Plays Cosey
Flying Lotus Los Angeles
Shit & Shine - Kuss mich, meine Liebe
Untold Kingdom
Seymour Wright of Derby s/t (Ś) (W)
Andrew Paine & Richard Youngs Hot Canyon Butter
Nurse With Wound The Bacteria Magnet
David Lacey / Paul Vogel The British Isles
Graham Lambkin / Jason Lescalleet The Breadwinner
Shackleton Soundboy's suicide note
___
(W) - wpis na blogu
(R) - recenzja
(Ś) - do ściągnięcia (na legalu)
Ze sporym zdziwieniem zauważyłem bardzo małą ilość eai (improwizacji elektro-akustycznej) w zestawieniu. Mamy Kasyansky'ego i Wrighta, duet który łatwo sprawdzić, szczególnie polecam "First meeting", w którym panowie wspinają się na szczyty wysokich częstotliwości. Na siłę można by w tą szufladkę wrzucić Lacey'a i Vogela, ale oni z niej wyskoczą, bo tworzą coś odmiennego (kolaże, "soundscape'y"). Jest fascynujący Wright, którego słuchanie to jak rozwiązywanie szarady, a jedną z odpowiedzi może być: on używa małych silniczków (i innych przedmiotów). Ale to jakby definicyjnie nie jest eai, może potrzebuję więcej odsłuchań Annette Krebs i Toshimaru Nakamury, aby się zachwycić. Jest też przecież Frederic Blondy i Thomas Lehn, ale w tej chwili mój entuzjazm nieco opadł. Kiedyś bardzo podobało mi się szwajcarsko-koreańskie Signal to Noise vol. 6, ale ostatni test na słuchawkach wywołał absmak.
Nie jestem pewien, czy "Cdr" Sculpture'a został wydany w tym roku, w zasadzie czy w ogóle został wydany, ale zamiast niego możecie wpaść tutaj po kilka przyjemnych mp3. Gdy pierwszy raz ich słuchaliśmy z Mikołajem, to przerzucaliśmy się uradowaniem i skojarzeniami (Animal Collective, Kid Koala, Mouse On Mars).
W cyklu "dubstep jest wspaniały, ale to już nie dubstep": genialny miks Squincy Jonesa, pomiędzy electro-hip-hopem, 8bitem i tym właśnie brytyjskim wynalazkiem (jest wiele najlepszych momentów, ale to co się dzieje z Loefah wystaje ponad). Ikonika też zahacza o syntetykę rodem z gier wideo, a przy okazji tak rozregulowuje maszynę rytmiczną, że struktura wydaje się żywić każdym dźwiękiem nałożonym na nią i ewoluować pod ich wpływem. Untold robi wrażenie ascetycznością, Shackleton po przeprowadzce też jakby się oczyścił, może ociosał, ale wsiąknięcie w berlińskie techno wyszło mu tylko na dobre.
Boszzz, miało być krótko...COH/Cosey, Flying Lotus to "wszyscy wiedzą". Shit & Shine być może nihil novi, ale i'm a sucker for that, Lambkin/Lescalleet jako romantyczni bracia cioteczni Kommissar Hjuler?
Youngs i Paine zmierzają ostatni produkcjami w stronę Nurse'ów, a oni tymczasem uciekają w kierunku starego telewizyjnego jazzu (wczoraj pierwszy raz usłyszałem Huffin' Rag Blues i już bym umieścił powyżej, no ale dla przyzwoitości zostawiam na razie tylko epkę promującą ten album).
Jest pewna nadzieja, że na liście pojawi się więcej polskich produkcji, ponieważ istnieje duże ryzyko, że gdy pójdę kupować nam bilety na NWW, skuszę się na Ballady i Romanse (a jest też nowy Afro Kolektyw, który choćby tekstowo, bo M coś przebąkuje, że muzycznie tak se).
10/31/2008
"Pożegnaj koszmar przeszłości / i poznaj przyszłości potworności"
10/21/2008
Nie do końca w samotności, bo w duetach
Improwizacje² to dwa duety:
Tetuzi Akiayma (gitara akustyczna) / Jeff Gburek (gitara elektryczna)
Radioda (Mikołaj Tkacz i Piotr Tkacz - radioodbiorniki)
[27.10 (poniedziałek), godzina 20:00, Głośna Samotność, wstęp wolny]
Przyjazd Akiaymy to spore wydarzenie, a zawdzięczamy go chyba przede wszystkim jego przyjaźni z Jeffem. Radzę raczej nie przegapić tego koncertu.
Tetuzi Akiyama - japoński gitarzysta mieszkający w Tokio.
W wieku 11 lat zapałał miłością do hard rocka, zaczął grać na gitarze
dwa lata później. Wkrótce zainteresował się także swobodną
improwizacją, co zaowocowało założeniem zespołu Mahdar w 1987 roku.
W 1994 zaczął współpracować z Taku Sugimoto, najpierw w kwintecie
wykonującym muzykę współczesną, a rok później w gitarowym duecie, który
dawał koncerty m.in w Nowym Jorku, Chicago i Detroit.
Akiyama już na swoim debiutanckim albumie Relator do abstrakcyjnej gry na instrumencie wplatał elementy charakterystyczne dla country i bluesa.
Wyrazem fascynacji dla tego ostatniego stylu jest album Don't forget to
Boogie!, który muzyk uważa też za hołd dla gitary.
Specyficznym odniesieniem do japońskiej kultury jest fakt, że na płycie Resophonie używał do grania na instrumencie samurajskiego miecza.
Akiyama wraz z Sugimoto i Toshimaru Nakamurą powołał do życia bardzo ważny i znaczący dla rozwoju sceny w Tokio cykl koncertowy The Improvisation Meeting at Bar Aoyama (w 1998)
Nagrywał z wieloma artystami z różnych stron świata: Jasonem Kahnem, Orenem Ambarchim, Jozefem van Wissemem, Günterem Müllerem, Alanem Lichtem. Oraz oczywiście z Jeffem Gburkiem, z którym to po raz pierwszy koncertował w 2005 roku w Berlinie.
Jeff Gburek to amerykański gitarzysta obecnie mieszkający w Poznaniu.
Podczas improwizacji preparuje różnymi przedmiotami swój instrument oraz rozszerza jego brzmienie o elektronikę.
Jest autorem wielu albumów solowych, na których oprócz gitary wykorzystuje dźwięki konkretne, głos oraz nagrania terenowe (często przetwarzane). Kilka z tych albumów ukazało się nakładem netlabeli:
Murmurs, then, grains of drought, ore sought in the seeker's hand
Gnarly root queen (let the Black Crosses fade) - spectral mix
Przed nimi zagra duet Radioda improwizujący przy użyciu trzech radioodbiorników.
Mikołaj już w podstawówce sam z siebie (tzn. bez mojego wskazywania i opowiadania, że ktoś-coś) zaczął grać na radiu, jest parę kaset z jego improwizacjami, w których przekaz i zakłócenia występują w podobnych ilościach, tak że trudno określić, co jest czym.
Postanowiłem wykorzystać jego zainteresowanie, bo mnie też radio jako instrument fascynuje i gdy nadarzy się okazja - namówić go na występ w duecie. Jestem ciekaw efektów, o ile dobrze pamiętam, to będzie nasze pierwsze granie w dwójkę (chyba że zrobimy jakieś "próby").
Niedawno Mikołaj dostał od dziadka radio kieszonkowe odbierające również fale krótkie, co oznacza dostęp do stacji z całego świata. Drobny ruch i przeskakujemy z Francji do Japonii. Radio da ci wszystko...
Dziś aparat radiofoniczny znajduje się już w tysiącach domów polskich. Tysiące palców polskich co dzień szuka fal, na których świat pod nie podpływa jak zaczarowany okręt, wyładowujący głosi i dźwięki, z których każdy przechyla się ku uszom jak słodki szept intymny. Zmienia się słuchokrąg człowieka, zmienia się proces czucia świata. A sztuka?
(Tadeusz Peiper Radio adwokat)
10/14/2008
Jest co robić
Kiedyś na blogu cieszyłem, że Ad Libitum jest wcześniej w tym roku, bo nie będzie kolidować z Nurse With Wound we Wrocławiu. Ale to, że ta edycja odbywa się w dniach 20-25 października, oznacza że wręcz idealnie pokrywa się z krakowskim Unsoundem. Co prowadzi do takich rozważań: Warsztat Muzyczny wykonujący Cage'a, Wolffa, Schaeffera czy The Necks i Autistic Daughters? Oczywiście byłoby miło zobaczyć znów Australijczyków na żywo, ale byłem na ich trzech koncertach, ostatnio w maju, więc przeżyję jakiś czas bez kolejnego. To 22-ego, dwa dni później w Krakowie m.in. Ben Frost, którego nie słyszałem, a *wszyscy* się zachwycają, Pan American nie jestem wielkim fanem, ale byłbym ciekaw. Jednak wtedy w Warszawie kompozycje Haubenstocka-Ramatiego, Christopha Herndlera i mocno mnie intrygującego Petera Ablingera, na którego szczęśliwie jedna koleżanka zwróciła moją uwagę po usłyszeniu o nim w Dwójce.
Ale te zderzenia ofert to jeszcze nic, prawdziwy clash of the titans to 25ty, jedyny dzień kiedy uważnie ważyłem racje, bo miałem od długiego czasu zakodowane, że w końcu wybiorę się na p o r z ą d n ą imprezę dubstepową (set Kode9 był dobry, ale świadomość basu niezbyt rozwinięta), a jeszcze przy okazji Xiu Xiu i Fuck Buttons. Natomiast w Warszawie patrytura-traktat o dźwiękowej interakcji - "The Great Learning" Corneliusa Cardew i sztandarowa kompozycja minimalizmu "In C" Terry Riley'a. Ostatecznie wybór opcji drugiej przeważyła informacja, że Skream i Benga będą na Transmediale (co za kalkulowanie i piętrowe kombinacje...).
W ogóle jako całość Ad Libitum jest ciekawsze niż Unsound, gdzie są dni, które odpuściłbym sobie, nawet gdybym pojechał. W Warszawie może zrezygnuję z Phila Niblocka, którego w tym wydaniu (obraz i dźwięki z dvd The movement of people working) już doświadczyłem na żywo. Ale jeśli, to na rzecz Tetuziego Akiyamy i Gul 3.
A żeby zintensyfikować uczestnictwo w festiwalu, to zapisaliśmy się z w/w koleżanką na warsztaty dotyczące "The Great Learning", trochę obawiam się przeciążenia bo planowane jest 5 godzin dziennie, ale też jestem bardzo ciekaw, co będzie się dziać.
Program Ad Libitum jest tutaj, szczegółowy jednego z dni (Ferrari, Cardew, Feldman, James Tenney, Christian Wolff grani m.in. przez Tilbury'ego, Eddie'go Prévosta, Akiyamę, Gburka, Phila Durranta, już same zestawienia wywołują u mnie mentalne rumieńce) tutaj, a tu jego opis.
Tu można poczytać o Tenney'u, tu o "Sticks" Wolffa pisze osoba, która wykonywała tą partyturę. Tu Tudor grający innego Wolffa. Tutaj o kompozycjach Cardew.
Sporo rzeczy wokół tego festiwalu pojawi się w najbliższej Audiosferze (która zmieniła porę nadawania na środę o północy).
Co do innych koncertów - we Wrocławiu kolejne odsłony Avant Music F., którego organizatorzy twierdzą, że najnowszy album MoHy! to Raus aus Stavanger, ale cóż, tak to jest jak się kopiuje znalezione w sieci stare opisy. Przy okazji polecam naprawdę najnowszą płytę duetu One-way ticket to Candyland, która jak to się mówi kopie tyłki. Oni grają we Wrocławiu 18ego, przed nimi Gastrula (Zaradny/Piotrowicz/Jaśkiewicz). Osiem dni później w tym samym miejscu Audrey Chen, Karkowski i Pain Jerk - warto (wziąć zatyczki). Nie znajdziecie tej informacji zbyt łatwo, więc pozwólcie, że wam podpowiem, że dwóch noise'owych dewastatorów pojawi się również w Poznaniu, tzn. hm, wygląda na to, że w Luboniu, i tak niedaleko (oczekujcie informacji na http://www.xraygallery.com/, chyba?) - 21ego, o godzinie 18, wstęp wolny.
A jak będziecie w Poznaniu, to możecie się zainteresować Focus:PL i powiedzieć, czy było coś ciekawego.
10/11/2008
Barokowe pocieranie i napinanie
Próbuję odgrzebać w pamięci początki znajomości z Arte dei Suonatori i dzięki internetowi dochodzę do rozwiązania, że był to 21 października 2004, kiedy zespół grał w Poznaniu ze skrzypaczką Rachel Podger. Orkiestrę sponsorowało wtedy PZU, a kolega którego mama tam pracowała miał bilety i wybraliśmy się do filharmonii. Nie pamiętam wiele, chyba mi się podobało, skoro potem chciałem jeszcze. Chyba też coś wiedziałem o AdS, tzn byli na fali tej płyty z Podger, z koncertami Vivaldiego, a tego Włocha umiałem sobie jakoś umiejscowić.
Przeskok o prawie rok i mamy pierwszy Festiwal Barokowych Smyczków i Strun, na stronie nie ma spisu zeszłych edycji, a szkoda, w przypadku 2005 również googlowanie nie daje rezultatów.
W kolejnych dwóch latach ostatni tydzień września także należy do muzyki barokowej, sumiennie z mamą chodzimy i chociaż ta epoka nie staje się naszą główną dźwiękową pożywką, to staramy się od czasu do czasu coś skubnąć (wypożyczam z płytoteki) i jakoś orientować (wiemy np. że "lubimy" Telemanna i Kossenkę).
Oprócz zwykłych zalet formy festiwalowej, takich jak ta, że można posłuchać wykonawców więcej niż raz i że wpada się w pewien rytm koncertowy, to wydarzenie ma i ten plus, że można posiedzieć w kościele i spokojnie go pooglądać.
To oczywiście nie zawsze jest tak fajne, bo niektóre przybytki nie są bardzo ciekawe, ale dzięki festiwalowi w zeszłym roku odkryliśmy kościół Św. Wojciecha z zadziwiającą polichromią. To miejsce było mi znane z racji obfitej polsko-katolickiej ruchomej szopki, ale odwiedziłem je ostatni raz bardzo dawno, zapewne przed odnowieniem malowideł w 1999 roku.
Tegoroczny festiwal zacząłem od drugiego dnia, od tego właśnie kościoła i od dwóch koncertów solowych, do których nadaje się on wybornie. W zeszłym roku zachwycił mnie tutaj lutnista André Heinrich, natomiast w tą sobotę dobrze słuchało mi się klawesynisty Allana Rasmussena, a potem nawet lepiej harfistki Marii Christiny Cleary. Zagrała ona program "Un Pizzico di Paradiso" (szczypta raju? czy ukąszenie/ukłucie raju?) czyli muzykę z Neapolu i okolic z XVI i XVII wieku (raczej nie będę podawał kompozytorów i tytułów - wszystko jest do znalezienia na stronie festiwalu). Ten koncert podobał mi się choćby dlatego, że wykonawczyni pokrótce wprowadziła w repertuar, opowiedziała trochę o kompozytorach i np. dowiedziałem się, że kiedyś powszechne było, że organista umiał również grać na harfie. Istniały utwory, które można było grać i na tym, i na tym instrumencie (dziwne jeśli się pomyśli o ich brzmieniu).
Następny dzień poświęcony był Georgowi Muffatowi, drugi koncert to znów dawny znajomy orkiestry - Rasmussen. Zwalmy to na niewygodne ławki w kościele Franciszkanów, ale trochę się zmęczyłem i myślałem o końcu. Poza tym w porównaniu z poprzednim dniem, tym razem brzmienie klawesynu nie było tak wyraźne, miałem wrażenie bloków dźwięków idących całościowo (być może tak właśnie być powinno?).
IV Festiwal Barokowych Smyczków & Strun (nie zgrzyta wam to? bo mi okropnie, już nie mówię, że w ogóle ten angielski znaczek nie przystaje do dawnej muzyki, ale jeszcze jak sobie oznaczacie rzymską cyfrą, to chyba lepiej by pasowało proste "i") to pierwsza chyba edycja, gdzie mogliśmy usłyszeć struny ludzkie, tzn głosowe. Czwartego dnia, znów w kościele św. Wojciecha, trio: Cleary, Andreas Arend (lutnia) i Marek Rzepka (bas, ale głos, nie ten instrument).
Podczas koncertu panowała podniosła, a jednocześnie radosna atmosfera, może za sprawą Arenda, roześmianego, cieszącego się grą. Jedno zastrzeżenie - wokal często przykrywał instrumenty, nie dość że był z punktu od nich głośniejszy, to Rzepka miał tendencję do robienia kroku w przód. W niedużej przestrzeni, blisko publiki, miało to wpływ na rozwarstwienie.
Środa to dwa koncerty w kościele Franciszkanów, miejscu, które już zdecydowanie mi się przejadło. Zwłaszcza trudno mi patrzeć na kiczowatą ambonę, która po renowacji wygląda jakby była opakowana w różnokolorowe cynfolie. Na szczęście tego wieczora bijące po oczach żarówki nie były włączone, oświetlone zostało tylko prezbiterium, co stworzyło nastrój dla dźwięków. Najpierw duet viol da gamba Les Voix Humaines, którego nazwa przypomniała mi, jak na festiwalu w 2006 gambista Alberto Rasi opowiadał o instrumencie i o tym, że marzeniem budowniczych było naśladowanie ludzkiego głosu, a swego czasu uznawano, że viola jest tego najbliższa.
Jeśli ktoś widział Wszystkie poranki świata to może sobie stworzyć obraz mentalny, jak to było na tym koncercie. Ja lubię bardzo taki zadumany smutek.
Drugim koncertem był solowy recital Daniela Sepeca, słuchałem uważnie, ale nie mogłem wejść w muzykę, ciągle coś mnie odciągało, szkoda.
Poza Barokiem Sepec zagrał utwór Hansa Huyssena z 1996, częściej podczas festiwalu wychodziliśmy poza epokę do czasów dawniejszych niż do współczesności.
Podczas wspominanego koncertu z Rzepką pojawiły się utwory żyjącego w drugim wieku przed naszą erą Mesomedesa, a w czwartek po raz pierwszy wystąpiły Agnieszka Budzińska-Bennett i Viva Biancaluna Biffi przedstawiając lamenty średniowieczne (XII - XIV wiek). Podobną surową (fidel - "brudne", ziemiste skrzypce) energię, która hipnotyzowała (niezwykle brzmiał jeden ciągły dźwięk grany na lirze) oraz zaangażowanie w śpiew (bez dramatyzowania, wzniośle i "godnie"), dało się odczuć w sobotę, gdy prezentowały program "Ultima Thule". Znalazła się w nim muzyka z Anglii, Islandii, Norwegii i Orkad stworzona w XII i XIII wieku. Bardzo dobrze, że festiwal wystawia czułki poza ulubioną epokę, wszak nie samym Barokiem żyje człowiek.
Tegorocznym odkryciem mianuję Kościół Wszystkich Święych, który powstał jako świątynia ewangelicka i to widać w braku zdobień. Poza tym jest raczej nietypowy ze względu rozwiązanie wnętrza w formie elipsy, co zaskakuje jeszcze bardziej, bo bryła budynku to prostokąt, więc mamy taki dysonans po wejściu do wewnątrz.
Mama mi powiedziała, że tam odbywały się (odbywają nadal?) nauki przedmałżeńskie i słyszała od kogoś, że były tak strasznie nudne, że gdy się zaczynały zamykano drzwi, żeby nikt się nie wymknął. Uczestnicy z tym nie walczyli, ale nastawiali sobie sygnały w zegarkach elektronicznych i po dwóch godzinach zaczynał się koncert alarmów, wszyscy zwracali się ku wyjściu, nie bacząc na to, że np. ksiądz nie dokończył zdania.
Rozbawiło mnie to jeszcze bardziej, bo obecnie koło ołtarza stoi sobie zegar, czego nigdy wcześniej w żadnym kościele nie widziałem, ciekawe, czy ma to jakiś związek z tym?
W każdym razie, tam grały Les Voix Humaines i znów mi się podobało.
W sobotę przed koncertem Claudii Pasetto zastanawiałem się, czy może już nie za dużo tej violi (w międzyczasie występowała ona też w duecie z Arendem), ale kiedy zaczęła grać, to było coś zupełnie innego.
Gdy uderzała smyczkiem w struny (i to całkiem mocno), pomyślałem, że no no, tego to jeszcze nie było, po czym tak jakby się zatrzymała, powoli przesuwając po strunach, po kawałku i wtedy publiczność zrozumiała, że było to dopiero strojenie. A tak to wszyscy słuchali w ciszy i skupieniu, ha ha, podejrzewam, że zrobiła to w jakimś stopniu rozmyślnie, bo kompozycje od których zaczął się koncert właściwy również były cokolwiek niestandardowe i dowcipne. A były to utwory Tobiasa Hume'a (poczytajcie o nim), angielskiego żołnierza, kompozytora pomysłowego, co realizowało się w konceptach niepoważnych (dwóch muzyków grających na jednej violi, mniejszy ma siedzieć na kolanach większemu), ale też nowatorskich (w "Harke, Harke!" pierwszy zastosował to, co potem nazwane zostanie con legno). Było też "A Souldiers Resolution" z uderzaniem pięściami w korpus instrumentu, co miało oddawać werble na polu bitwy zagrzewające do walki, natomiast teraz brzmiało bardziej jak wybuchające w oddali bomby zrzucane przez samoloty (skąd ja to wiem?).
Bardzo ciekawy, odświeżający koncert, inne brzmienie violi, energetyczne, mniej refleksyjne i zasępione.
Festiwal zakończył występ Sepeca i AdS w programie złożonym z JS Bacha i Haendla, jak napisał Cezary Zych (dyrektor przedsięwzięcia) trudno o temat bardziej ograny, a ja się nie znam, więc nie będę wymyślać.
A napisał tak w książce-programie (z której zdjęcie na początku), ładnie wydanej (podoba mi się pomysł główki instrumentu na talerzu, która w ten sposób chce uchodzić za cukierek toffi; w ogóle - muzyka i jedzenie...mmmm...), z tylko kilkoma drobnymi literówkami, elegancką czcionką i tekstami najczęściej Zycha, które mają służyć jako wprowadzenie do poszczególnych koncertów. Może wolałbym, żeby były bardziej konkretne (ten o JSB i GFH jest najbardziej, obok tego o violach "niemieckich"), chociaż na pewno spełniają swoje zadanie raczej pokazując pewne pomysły, ogólne perspektywy, z których można rozważać tą muzykę. Tak żeby mieć jakąś podstawę, odniesienie podczas słuchania (więc może zrobiłem błąd, że zawsze czytałem je po koncercie).
Za to na granicy przeładowania informacjami balansuje artykuł Szymona Małeckiego, ale nie - jak dla mnie okej, dużo się dowiedziałem, choć przydałby się oddech w tym tekście. O muzyce, którą prezentowały piszą Les Voix Humaines i Budzińska-Bennett oraz Biffi. I standardowo notki o wykonawcach.
10/07/2008
Ludzka mechanika i nieludzki głos
Byłem miło zaskoczony, gdy dowiedziałem się, że oprócz kwartetu Phila Mintona 26. września w Firleju, wystąpi także Pierre Bastien. Fajnie, że ktoś zdecydował się zaprosić muzyka nie tak bardzo znanego w naszym kraju (ale chyba jakoś kojarzonego), który ostatni raz gościł u nas w 1995 roku (na Warszawskiej Jesieni).
Z Bastienem pierwszy raz zetknąłem się zachęcony artykułem Rafała Księżyka w "Dwukropku", mógłbym zacytować z niego fragmenty, ale może po prostu zeskanuję go całego i wrzucę kiedyś (jeśli ktoś chce?). Były tam opisane mechaniczne orkiestry i urządzenia służące do wydawania dźwięku, które Francuz sam buduje.
Od razu chciałem usłyszeć, jak to brzmi. Jego muzyka zwykle opiera się na powtarzanych elementach, do których dokładane są kolejne. Może być nieco mroczna (Mecanoid) albo całkowicie radosna (album z Klimperei), ale zawsze jest w niej elegancja i urok, nonszalancja i zdolność oczarowywania mimochodem. Aż chciałoby się napomknąć, że trochę jak u Nervala. Ale może nie trzeba szukać innych literackich tropów, bo Bastien sam podrzuca dwa: jest fanem Verne'a, doktoryzował się z Raymonda Roussela. No właśnie,
więc po długim oczekiwaniu, reklamówkach piwa, niezbytnich zapowiedziach panów dyrektorów festiwalu, ten ni to dandys, ni to bricoleur stanął za swoim zmyślnym stoliczkiem i pozwolił odbić się ramieniu gramofonu od pustej jego tarczy. Rzucanie czaru zaczęło się od pierwszego dźwięku, którego przetworzenie sugerowało, że czas zostanie cokolwiek spowolniony.
Duża część frajdy z bycia na tym występie wynikała z tego, że można było obserwować mistrza przy pracy (kamera na sprzęt, obraz z niej na ekran). Udało mi się znaleźć kilka zdjęć tych wynalazków (a jest to jeden z zestawów, z którymi Bastien koncertuje), więc radzę spojrzeć na nie (najlepiej na te, ale tu też, a tu wideo),
a ja coś dopowiem: silnik z zębatkami, na które można było nakładać pręty z trybikami, które zahaczały o deseczki lub patyczki. Ten silnik też w jakiś sposób chyba oddziaływał na specjalne klawiatury, coś na zasadzie pianoli? Brzmiało to bardziej jak akordeon. Do tego żółtego płaskiego koła przyklejony był podłużny kawałek papieru, który w jednym utworze (były trzy, długie, zachodzące na siebie) zaczął się poruszać i uderzać w jego powierzchnię. Ponieważ do tego koła przyklejony był mikrofon kontaktowy, powstała wyraźna, ale nieregularna podstawa rytmiczna. To był Badawi w wersji kawiarnianej, ot taka bagatela, zrobiona od niechcenia, trochę z nudów, dla zabawienia towarzystwa i zaprezentowania potencjału swej imaginacji. Tym przede wszystkim (choć to, że muzyka była według mnie po prostu przyjemna, też jest ważne) zdobył mnie Francuz, tzn tym klimatem sklepu z kolonialnymi bibelotami, gdzie intensywnie żółte promienie słońca zatapiają się w ciężkich burgundowych kotarach, albo prześwietlają unoszący się kurz. Gdzie rzadko ktoś zagląda, poza paroma znajomymi właściciela, jego długoletnimi przyjaciółmi, a on w zasadzie dla nich wciąż prowadzi ten przybytek, raczej z przyzwyczajenia, niż z ekonomicznych pobudek.
Mile łaskocze też przekorność tej całej mechaniczności, gdzie to niby urządzenia grają całą muzykę (poza trąbką, kieszonkową i to z tłumikiem, która łka, piszczy i skrzypi), ale te maszynki są tak wyjątkowe, własne, tak jego, jaki pan taki kram, są jego odbiciem, częścią. Nie trzeba pewnie dodawać, że Bastien ma to wszystko znakomicie opanowane i przemyślane, co na szczęście nie niszczy wrażenia spontaniczności. No i te wyskoki w inne kultury, sugerowanie etniczności, coś też na granicy żartu, że widziałem maskę afrykańską w ostatnim wydaniu tego poczytnego tygodnika, ciekawe, jakby to było ją mieć, założyłbym na chwilę, może przywołałbym duchy...
Wracając do wyposażenia: kawałek papieru był poruszany przez, jak się okazało, wywietrzniki, które były umieszczone też dwóch w innych miejscach. Tam też wprawiały w ruch nacięte kawałki papieru, które z boku wyglądały jak ludzie bijący pokłony (i to na zmianę). One były na końcu przycięte i rezultatem były perkusyjne dźwięki. Bo na stole małe mikrofoniki, tak że i to haczenie o patyczki i nawet wibracja (bzyczenie) tych papierów były słyszalne. Z tyłu (bliżej Bastiena) kilka strun (też na zdjęciu widać). A, jeszcze jeden patent, na obrotową część na stole, blisko wywietrzników, nałożył stelaż rurek z dziurami, coś a la fletnia.
Po prostu magiczny koncert, szkoda że taki krótki. Słucham teraz Mecanium stąd - czego chcieć więcej (no, można jeszcze dodać Nu Creative Methods).
Po przeciągającej się przerwie, w końcu weszli na scenę Phil Minton, Roger Turner, Veryan Weston i John Butcher. Do tego ostatniego pana pewnie zawsze będę miał sentyment, bo jego koncert (październik 2004, Stary Browar) był dla mnie wejściem w świat muzyki improwizowanej niewywodzącej się z jazzu. Nie od razu zdałem sobie sprawę, z tego co usłyszałem, nie wiedziałem, gdzie, kto i jak, ani dlaczego, ale wiedziałem, że podobało mi się to. Butcher stał się drogowskazem, a że współpracował z wieloma osobami, to mogło się od niego lub nich to coraz bardziej rozgałęziać.
Jeśli mowa o współpracach - jego duet z Mintonem Apples of Gomorrah to rzecz genialna. Wiele nagrań Butchera jest godnych polecenia, z Mintonem nie jestem aż tak osłuchany, ale zeszłoroczne wydawnictwo z Sophii Agnel jest więcej niż dobre.
No i oczywiście dorobek 4 Walls (z Luciem Ex, Michaelem Vatcherem i Westonem), na których porywającym koncercie (w składzie poszerzonym o Gail Brand i fantastyczną Isabelle Duthoit) miałem szczęście być w Nickelsdorfie. Ten zespół to trochę inna rzecz, bo wykonuje...ehhm...piosenki (ale jakie!).
Natomiast w trakcie występu kwartetu we Wrocławiu, Minton raczej słów nie używał. Może gdzieś jakiś skrawek, ale tak to wokal był raczej przed-językowy, a często wręcz bez-językowy. Anglik jest mistrzem używania wszystkich części buzi do produkowania dźwięków, trudno je nawet skatalogować. Pewne pojęcie daje występ, który można streamować na tej stronie. We Wrocławiu mieliśmy nawet okazję usłyszeć dwudźwięki.
Trochę zawiodła mnie reszta zespołu: perkusja (Turner) i fortepian (Weston) grały za dużo. Wojtek zwrócił uwagę, że pianista nigdy nie rozpoczynał, nie rzucał pomysłu, a jedynie się dołączał. Dla mnie jednak gorsze było, że jego granie było nijakie, niczym się nie wyróżniało, zapełniało jedynie wolną przestrzeń (która mogłaby pozostać wolna). Perkusista był ciekawszy, bo umiał na chwilę przystopować, żeby po tym oddechu, jego dźwięki nabrały większego znaczenia, zaatakowały odświeżone ucho. Jednak generalnie odniosłem wrażenie, że panowie lubią sobie pograć i raczej wolą przeholować, niż powiedzieć za mało.
Co innego Butcher, który wydaje mi się, nie mógł się odnaleźć. Grał mało, może to lepsza strategia, niż grać byle co. Stał tak z boku i się przysłuchiwał, właśnie był raczej poza niż częścią zespołu. Próbował wejść z urywanymi melodiami, które mi zupełnie do niego nie pasowały. Ale zdarzały się też świetne momenty, gdy np. z Mintonem prowadzili jedną linię dźwięku, która lekko się rozjeżdżała. Były też zabawy ze sprzężeniem, w których perkusyjnie grały klapy instrumentu, no i jakieś zabiegi na ustniku, które dawały małe dźwięki szmerowe.
Dobry koncert, ale może spodziewałem się za dużo.
A potem były Małe Instrumenty, bez sensu w Mleczarni (żeby to chociaż blisko było, a tak - nie rozumiem, dlaczego tam), ludzie gadali, zagłuszali i tak musieliśmy wyjść na pociąg.
10/06/2008
Krakwerk
Nie może być prosto. Gdy poznałem program festiwalu Sacrum Profanum, zacząłem myśleć, czy by się na niego nie wybrać, może udałoby się dostać akredytację, z racji prowadzenia cudownej audycji. Ale potem okazało się, że od połowy września będę pracować, więc przestałem planować. We wrześniu, kiedy już było za późno na organizowanie wyjazdu, dowiedziałem się, że zacznę pracować jednak trochę później. Ach, no tak tak, trudno. Jeszcze potem mój brat zupełnie bez sensu wziął udział w konkursie o wejściówkę na koncert Kraftwerk i co jeszcze gorsze - wygrał ją.
Ponieważ nie należy on do osób, które mogą same jechać do innego miasta i jeszcze znajdywać tam nieznane sobie miejsca, jako dobry starszy brat zdeklarowałem się, że pojadę z nim. Wszystko takie pokręcone - ostatecznie więc jechałem do Krakowa, w czasie trwania festiwalu, ale nie na koncert.
Pociąg o 7:40 (Wielkopolanin, tak?) to trudna sprawa, to takie rano, jakby jeszcze mocno w nocy, gdy Mikołaj zasnął słuchając Massive Attack, zabrałem mu słuchawki gdzieś w okolicach Kościana i włączyłem Adèle et Hadrien (Le Livre des Vacances) Lionela Marchettiego. (sprawdźcie jego materiały na youtube)
Z twórczością Francuza staram się być na bieżąco, od kiedy pierwszy raz go usłyszałem, a było to w styczniu 2005 (występ w Starym Browarze z tancerką Yoko Higashi). Poznałem go jako improwizatora i ta część działalności też jest ciekawa, ale ostatnio Marchetti częściej wypuszcza na krążki dźwięki komponowane. Jakiś czas temu pisałem o wspaniałym Red dust, natomiast Adèle et Hadrien to obecnie najświeższe wydawnictwo, trzecie w tym produktywnym roku, drugie z Olivierem Capparosem (Wojtek Mszyca jr zachwyca się współpracą LM z Seijiro Murayamą), który jest tutaj odpowiedzialny za "musique instrumentale additive". To znaczy, Capparos użyczył nagrań swoich kompozycji, które wykonują m.in. Sophie Agnel i Dan Warburton, a LM wplótł je w podstawowy materiał tej kompozycji. Czyli w field recording, ale nie taki "zwykły" - te nagrania mają swoich bohaterów, parę dzieci (w tym córkę autora), które są na wakacjach. Nasuwają się tutaj słowa takie jak "podsłuchiwanie", "śledzenie", ale to zupełnie nie tak, bo występujący zapewne wiedzieli o tym, że są mikrofonowani i zgodzili się na to. Nie jest to nagrywanie terenowe po prostu, w którym często rejestruje się pejzaż jako taki, w całości i zwykle jednak koncentruje się na naturze. Tutaj jest silne stematyzowanie i nastawienie na postać, tak samo można by całą kompozycję uznać za słuchowisko, choć LM w podtytule wyraźnie sygnalizuje muzykę konkretną.
Jest to piękna płyta, poruszająca, ale nie stosująca łatwych chwytów, o co nie byłoby trudno, bo wiadomo, że słodkie dzieci, milutka atmosfera wakacji itd. Cudowne jest to, że Marchetti potrafił uchwycić (i zachować w procesie składania dźwięków) dziecięcy świat w jego wielowymiarowości. Dzieło to pozwala odczuć mocno jego specyfikę, której głównym wyznacznikiem jest bardzo bliskie sąsiedztwo emocji silnie pozytywnych i negatywnych, gdzie płacz przeradza się w śmiech i odwrotnie. To nie jest huśtawka nastrojów, przechodzenie z jednego w drugi, ale ich wymieszanie, przepływanie w siebie. Słychać to napięcie, gdy świat fascynuje jak nigdy potem, bo jest pełen niewiadomych i jesteśmy otwarci, chcemy poznawać. Ale zarazem (i z tych samych powodów), wszystko może przerażać (dużo jest tu takich dramatycznych krzyków, które właśnie pojawiają się nagle, niespodziewanie), drobna rzecz może być powodem olbrzymiego smutku, bo trudno czasem określić proporcje i móc sobie wszystko ułożyć "właściwie". Choć też wszystko można traktować jak tajemnicę, coś niewyjaśnialnego, więc w jakimś sensie wyższego (pełne napięcia szepty przywołują aurę dobrej niepojmowalności), co wznosi też tego, kto się z tym styka.
Tym łatwiej mi traktować tak ten album, że fundamenty tych wrażeń wynikają z mojego odczuwania dzieciństwa, z tego jak o nim myślę. Album raczej pozwala wyciągnąć je, wzmocnić, odświeżyć, niż je wytwarza z niczego. To przywracanie ich powoduje, że tak dobrze (jednak - to zawsze jakoś pomaga, jak można odnaleźć w czymś siebie) czuję się słuchając go. Natomiast trudno mi odbierać go jak słuchowisko, bo nie znam francuskiego, więc skupiam się na melodii mowy, zabarwieniu emocjonalnym. (Kolejny powód, żeby uczyć się tego języka, bo treść tego, co mówią też ma znaczenie i zapewne nie docieram do części zawartych tu sensów.)
Jest kilka fragmentów, w których pojawiają się znane piosenki (m.in. George'a Michaela "Jesus to a child"), do niektórych dzieci dośpiewują/śpiewają z. Wtedy można pomyśleć o LM jako o kompozytorze konkretnym, który dzięki mikrofonowi tworzy meta-muzykę. Coś, co mnie mocno fascynuje, tzn słuchanie tego, jak istniejemy z muzyką, jak jej słuchamy, co wtedy robimy, co się wtedy dzieje.
Interesujące też, jak LM wciąż stara się obejść format cd, w dogodny sposób umieścić w nim swoją twórczość. Na Sirrusie między trzema kompozycjami osobne tracki to były 10-sekundowe cisze. Red dust jest rozłożone na trzy 3'' płytki, choć całość zmieściłaby się na jednej dużej, ale LM chciał mieć osobne "mouvements". Ta kompozycja podzielona jest na 2 księgi (tak jak cedeki, które są właśnie podpisane "livre 1" i "livre 2"), w których zawiera się 10 zeszytów.
Jeśli chodzi o wkład Capparosa, to pamiętam taki moment, jak stanęliśmy w Rawiczu i delikatne solo skrzypcowe (Mathieu Werchowski gra wariacje wokół "Rondo de lie") kontrastujące z brzydotą peronów.
"Adèle et Hadrien" trwa ponad dwie godziny i ciekawe w słuchaniu go w podróży pociągiem było to, że przemieszczałem się w przestrzeni i w tych dźwiękach. Choć one się zmieniały, to jednak był to ciągle ten sam album, trwał, rozwijał się, zagarnął dużą część trasy, jakby swoją objętością zajął ją. Po części również dlatego, że krajobraz za oknem nie był zbyt ciekawy, to bardziej pochłonięty byłem tym, czego słuchałem. Dlatego też ten czas był bardziej czasem tej muzyki, niż jechania pociągiem, jak też dźwięki stały się pewnego rodzaju pejzażem, czymś stale obecnym.
A skończyły się gdzieś przed Wrocławiem, do którego wjeżdżałem z myślą, że już za tydzień trochę dłużej tu pobędę. Oddałem słuchawki bratu, który słuchał swoich rzeczy, a ja czytałem Zwierzenia Mikołaja Restifa Nervala (tak! a tomik Enzensbergera też znalazł się w bagażu). Chyba w Zabrzu zacząłem Red and blue Bear Richarda Youngsa i Simona Wickhama-Smitha, wydaną przez zasłużoną dla propagowania ich działalności VHF Records (są fragmenty w mp3). W książeczce jest uroczo naiwna historyjka o misiu i "miłym badaczu" napisana przez Wickhama-Smitha, zilustrowana przez Youngsa. Ta bajka jest wyśpiewana na przestrzeni 45 minut, a towarzyszą jej rozmaite dźwięki, dużo klawiszowych, perkusyjnych (jeden przypomina Einsturzende Neubauten, ale jego otoczenie jest o wiele bardziej lżejsze), chyba nie zawsze wydobywanych z instrumentów. Jest gęsto, ale nie zawiesiście, raczej wznosząco niż przytłaczająco. Kojarzyło mi się z mniej kosmicznymi momentami Flowers of Evil Ruth White. Nie będę reprodukował tu książeczki (może ktoś się skusi i kupi, tani, oryginał), atmosferę panującą na płycie pozwala wyobrazić sobie też zawarta w niej "nota o wykonawcach": Simon Wickham-Smith was born in 1968. Richard Youngs was born in 1966. They met in 1987. They are friends.
Panowie skończyli opowiadać bajkę akurat w Mysłowicach, no i to był koniec słuchania na tej trasie.
Nigdy jeszcze nie byłem w Krakowie, więc miałem nadzieję, że przy okazji bycia opiekunem, obejrzę choć trochę. Jednak możliwości zostały ograniczone, a ochota ostudzona, przez prawie stale padający deszcz.
Na początek do Pawilonu Wyspiański 2000 (no tak), gdzie biuro prasowe festiwalu, gdzie mój brat ma odebrać bilet. Biuro otwarte do godziny 16, więc trochę nam spieszno, ale nie jest daleko, pewnie z kwadrans po trzeciej jesteśmy w. Tu okazuje się, że ta pani, która miała bilety dla zwycięzców konkursów - wyszła, "no dosłownie 15 minut temu". Teoretycznie nie będzie problemu, bo pani będzie na miejscu koncertu i tam będzie można odebrać. No tak, ale to nie to samo, co mieć bilet w już ręku. A poza tym, niepotrzebnie jechaliśmy tak wczesnym pociągiem.
Potem zjeść coś, akurat niestety nieszczególne naleśniki i do naszej przystani krakowskiej (w tym miejscu serdeczne podziękowania dla Roberta za gościnę).
Na koncert wybraliśmy się odpowiednio wcześnie, bo nie wiedzieliśmy dokładnie, gdzie to, no i prosili w zapowiedziach. Tak, pani z biletem była, Mikołaj dostał go bez problemu i ja mogłem uznać misję za spełnioną.
Stałem i mokłem, zastanawiałem się, gdzie pójść, szykowałem się na łączące sacrum i profanum przeżycia z discmanem i Mosquito/See trough The Necks. Ale zanim założyłem słuchawki, w pobliżu jakiś pan pytał spieszących na koncert, czy mają bilety na sprzedaż. Ktoś miał, ale pan chciał dwa, a oni mieli jeden, który nabyłem ja.
Tak, takie to wszystko poplątane, myślałem jadąc ostatnim autobusem spod wejścia do miejsca koncertu i ogrzewając nogi w dmuchawie pod siedzeniem.
Teoretycznie nie powinni mnie wpuścić, gdyż dotarłem po 20:45 (a mogło być tak źle, jak w tym przypadku). Ale inne groźnie brzmiące punkty regulaminu (niszczenie nośników itp), też były lekko traktowane. Nikt nawet nie dotknął mojej torby, w której mogłbym wnieść kamerę cyfrową i butelkę wódki.
Nigdy nie byłem jakimś wielkim fanem zespołu, ale też nie jest tak, że traktuję go jako pomnik i legendę, którą wystarczy szanować.
W tym miejscu powinna być relacja, z koncertu, na którym byłem. Nie wiem, czy jej brak wynika z przenosin podczas zmiany szaty graficznej serwisu.
W każdym razie, ja tylko pokrótce. Technicznie wszystko świetnie, nogawki się trzęsły od basów (proponuję, żeby organizatorzy Unsoundu zagarnęli to nagłośnienie na wieczór dubstepowy), nawet nie przeszkadzało mi to, że poruszały się również metalowe elementy w hali. Tutaj dokładało się to do muzyki na plus. Za sceną ekran panoramiczny (złożony z trzech), po bokach dwa ekrany, wizualizacje bardzo ciekawe. Zwykle proste, podstawowe kolory, doskonale zrobione i pomysłowe - jak np. do "Tour de France". Dużo grafiki, często potraktowanej ikonicznie (np. "Vitamin"), takiej by była zrozumiała na pierwszy rzut oka i komunikowała natychmiast. Podobnie z tekstami, gdzie kilka razy wypowiadane po kolei słowa, które nie służyły do opowiedzenia jakiejś historii, ale do nakreślenia świata, w którym podmiot się znajduje, skąd mówi. Tworzyły siatkę znaczeń rzeczywistości stechnicyzowanej, ale optymistycznej, takiej, w której technologii, maszynom się ufa, aprobuje się je (poza elektrowniami atomowymi). Technika zmienia człowieka, ale to on jest górą, bo posługuje się nią (jedziemy autostradą). Może to trochę naiwne, jak teraz o tym myślę, ale doceniam też konsekwencję i determinację w poruszaniu się po tym świecie.
Nie wiem, jak w tym umieścić wizję "we are the robots". Podczas koncertu odebrałem to bardziej jako komentarz, co do sytuacji artysty, który stoi ponad, ale od którego więcej się też wymaga. W przypadku Kraftwerk jest to o tyle ironiczne, że oni się nie męczą koncertem i mogą grać długo. Pod tym względem są niczym roboty. Wtedy ten kawałek zabrzmiał jako przed-bis, z porywającymi światłami najpierw rzucającymi cienie sylwetek na kurtynę. Rozbawiło mnie, że ten utwór był tutaj swego rodzaju przerywnikiem, a tekst mówił, że oni teraz ładują swoje baterie i zrobią to, co będziemy chcieli. No a potem powrócili we własnych osobach i fluorescencyjnych kostiumach.
Zdziwiło mnie, jak nowocześnie/współcześnie brzmieli, poza niektórymi zbyt słodkimi pasażami, było mocno i zdecydowanie. Pytanie, czy oni słuchają tego, co się obecnie dzieje? (w swoim zboczeniu usłyszałem w jednym utworze podstawę bitu, która mogłaby dać początek dobremu dubstepowemu utworowi). Bo to, że ich słuchali/słuchają inni i tu często Kraftwerk rzuca refleksy, nie ulega wątpliwości.
Co do konstrukcji, to kilka razy było tak, że pierwsza część piosenki była jakby lżejsza (ale już raczej masywna), potem następowało zwinięcie, przyciszenie i druga część opierała się na solidnym cztery-czwarte.
Bardzo się cieszę, że ostatecznie trafiłem na ten koncert, pewnie nie sprawi on, że będę częściej słuchał Niemców, ale na pewno będę go miło wspominał.
Następnego dnia późno się obudziliśmy, ale i tak nie było specjalnie co robić. Na przekór aurze poszliśmy na Rynek Główny, tak żebym chociaż "coś z tego Krakowa zobaczył", hm hm. Odwiedziliśmy księgarnię na Brackiej, gdzie już nie było książki, która Mikołaj widział kilka miesięcy temu, ale za to nabył inną.
Jako, że trochę czasu do pociągu, chodzimy po Plantach. Na dworcu okazuje się, że jednak jedziemy tym za godzinę, więc do restauracji (?) też nierewelacyjnej niedaleko.
Gdy wyszliśmy, już nie padało. Od razu inaczej, można podnieść wzrok i rozejrzeć się, nie trzeba kryć się w kapturze, czy osłaniać parasolem. No ale, już trzeba na peron.
Tym razem ekskluzywna TLKa (o nazwie Hetman - czy coś mi się przesłyszało?). Z niebem zasnutym szarością dobrze komponuje się z lekka nostalgiczny Szostakowicz grany przez Tatianę Nikołajewą, czyli "24 preludia i fugi". Kompozytor napisał ten utwór po usłyszeniu jej na konkursie w Lipsku, który był częścią obchodów rocznicy Bachowskiej (a dzieło odwołuje się do "Das Wohltemperirte Clavier") i jej dedykował. Pianistka nagrywała ten cykl trzykrotnie, ja mam wydanie Hyperionu, chyba ostatnie. Nie znam innych wykonań, ale może się skuszę na tego pana, który umieszcza mp3 na swojej stronie.
Nie mogę zrozumieć, czemu zabrałem tylko dwie płyty z trzech, no ale cóż, tak właśnie było. Pierwsza ( = od 1 do 10 preludium i fugi) wybrzmiewa przed Mysłowicami, druga ( = pary od 11 do 17) trwa do Gliwic. Przy mocno zapadniętym już zmroku zaczynam A Pilgrim's solace projektu Mirror i chociaż zwykle wolę taki rodzaj (jaki to?) muzyki na głośnikach, to teraz też jest dobrze. Ten duet Andrew Chalka i Christopha Heemana, to jedno z odkryć tego roku, może z osobna żadna ich płyta mnie nie powaliła, ale każda kolejna jest przynajmniej równie ciekawa, jak poprzednie, a razem nakreślają mapę mrocznej i nieprzyjaznej krainy. Tym bardziej wciągającej, że w atlasie sporo białych (a w zasadzie - czarnych) plam, rozmyślnie pozostawionych, by mogły w nich topić się domysły.
Mirror towarzyszy mi aż do Brzegu, a tu zaczynają się Mimikry Wirkusa, które wyznaczają rytm podróży aż do Wrocławia. Powtarzalność ruchów pociągu zdaje się odpowiadać strukturom muzyki. Wirkus nie tylko umie wyzyskać dokonania repetytywizmu na gruncie elektroniki, ale też ubiera te szkielety w eleganckie dźwięki. Mogliby się od niego uczyć ci wszyscy, którzy obecnie tworzą "modern classical" (co za nazwa...), muzykę, która zbyt często bierze patos za oznakę piękna. Wirkusowe utwory są skromne, co nie przeszkadza im zachwycać.
Październikowe koncerty
Zapowiedzi część pierwsza:
9ego Atomic http://www.myspace.com/atomicjazz (nie lubię majspejsów, ale to jedyna strona, jaką mają) w Estradzie Poznańskiej. Ci którzy śledzą projekty Kena Vandermarka, rozpoznają w składzie kwintetu członków tria Free Fall (Håvard Wiik na fortepianie i Ingebrigt Håker Flaten na kontrabasie), a także częstego współpracownika - perkusistę Paala Nilssena-Love. Tego ostatniego zawsze dobrze posłuchać na żywo, choć może w tej formacji nie będzie mógł aż tak sobie poszaleć. Składu dopełniają trębacz Magnus Broo i Fredrik Ljungkvist obsługujący saksofony i klarnety.
Znam ich jedną płytę i muzyka, którą grają na niej jest przyjemna, energetyczna, może czasem zbyt wprost, ale mają talent do porywających motywów.
10ego trio The Light (Wacław Zimpel, Wojciech Traczyk, Robert Rasz) gra z Aramem Sheltonem (saksofon, klarnet). Tego ostatniego pana nie znam, trio słyszałem i wnioskuję, że może to być "dobrze mi wchodzi jazz".
12ego dwie rzeczy - o 18:00 w Głośnej Samotności kolejna edycja Tour de KolaŻŻŻ, zagra Karolina Ossowska (na skrzypcach) Patryk Lichota (na basie i laptopie) i ja, pewnie do filmów Patricka Bokanowskiego i Guy'a Maddina, przedtem krótkie metraże Vuka Jevremovica z dołożoną muzyką Marty Zapparoli jako nowym soundtrackiem. Wstęp wolny.
Potem w Dragonie Mikołaj Trzaska, Michael Zerang i Clayton Thomas. Wolałbym posłuchać Claytona w bardziej abstrakcyjnym wydaniu, ale jest on tak wszechstronnym improwizatorem, że nawet free-jazz z jego udziałem będzie ciekawy. Bezpłatne wejściówki do odbioru w barze.
O festiwalowej klęsce urodzaju innym razem.