Ja tu się rozpisuje o Jodorowsky'm, a są dawniejsze sprawy, o których powinienem wspomnieć.
Przede wszystkim o koncercie Katsury Yamauchiego w Cafe Mięsna. Tak się złożyło, że na następny dzień zaplanowany był duet Arszyna i Dudy, co w efekcie dało dwa dni Improwizacji w Mięsnej (znów świetny plakat) i trzy saksofony. Bardzo dziękuję Aki i Tomaszowi Wendlandom za okazaną pomoc, przed i w trakcie, bez nich to wydarzenie nie doszłoby do skutku.
Przed bohaterem wieczoru zagrali Jan Talaga (bas preparowany) i Patryk Lichota (saksofon). Moim zdaniem ich krótki set był bardzo udany, powściągliwy, pełen napięcia, ale zapewne znam ich zbyt dobrze, żeby być obiektywnym.
Yamauchi grał bez nagłośnienia, zaczął i zakończył na sopranino, pomiędzy używał altowego. Siedziałem bardzo blisko i nie słyszałem żadnych odgłosów z publiczności. Od osoby stojącej z tyłu dowiedziałem się potem, że ktośtam gadał, ale i tak było chyba nieźle pod tym względem.
Zaskoczył mnie początek - była ot taka sobie ładna melodyjka, nie tego się spodziewałem, po albumach z Signal to Noise i duecie z Donedą. Ale to był pomysł na klamrę dla występu - utwór w podobnym stylu pojawił się na zakończenie. Jakoś milcząco sobie założyłem, że Yamauchi improwizuje, a potem dostałem od niego płytę i okazało się, że gra utwory z niej. Album wydany we własnej oficynie w styczniu 2007 nosi tytuł Patiruma co, jeśli dobrze zrozumiałem, jest nazwą najmniejszej wyspy na południu Japonii (4 na 2 kilometry?). "Salmo", który zamykał koncert, w wersji albumowej został nagrany na wolnym powietrzu. (nie na tej wysepce, a szkoda, piękna rzecz do wyobrażenia sobie...)
Może przesadziłem, że to były proste melodyjki, bo miały też swoje zawijasy, ale bardziej zdziwił mnie brak "technik rozszerzonych". Potem już były - przedmuchy, świsty, stuknięcia klap, opanowanie środków i świadomość, po co się ich używa. Uszy przeczyścił opierający się na trzech niewyobrażalnie wysokich dźwiękach - "Hi". Powtarzanie ich było jak wbijanie kolejnych igieł podczas akupunktury. Krew pulsowała w skroniach, gdy dźwięk zwiększał swoją objętość, a gdy odchodził, czuło się wyraźny odpływ nacisku z bębenków. Zdarzało się tak, że jeden dźwięk rozszczepiał się, jakaś jego wiązka schodziła nieco w bok, starała się oderwać.
Następnego dnia odbył się niezapowiedziany koncert w Sali Błękitnej Akademii Muzycznej, dla kilkunastu osób, w większości stamtąd. Yamauchi zagrał trzy utwory, po czym odpowiedział na kilka pytań. M.in. czy uczył się kompozycji (nie), czy uczył się w Europie (nie), potem coś o jazzie, stwierdził, że dla niego jest martwy, nie daje możliwości rozwoju, że dla niego ważny jest sam dźwięk (to nie cytaty, ale jakoś tak to powiedział).
Ja rozmawiałem z nim o wielu rzeczach, gdy zapytał o sytuację improwizowanej muzyki w Polsce, powiedziałem, że to się dopiero wszystko zaczyna rozwijać, że są różne problemy. Na co on powiedział, że początki są ciekawe i "you can enjoy the problem". Really? (odpowiedziałem, w myślach)
Dzień po drugim koncercie Yamauchiego do Blue Note'u zawitało Hati, już chyba na stałe w zmienionym (bez Dariusza Wojtasia) dwuosobowym składzie. Było mniej więcej to samo, co ostatnio (Piwnica 21 podczas trasy z Troum, kiedy Niemcy musieli odwołać koncerty), trochę się nudziłem.
Wracając do saksofonistów, Insubordinations wydało jakiś czas temu album Andre Vidy, który najpierw zaintrygował mnie tytułem - "I dont know whats wrong with me, my computer eyes or my internet knees", a jego zawartość okazała się również ciekawa. Vida kiedyś mieszkał w Nowym Jorku (gdzie grał i nagrywał np. z Anthony'm Braxtonem, Sonny'm Simmonsem), a obecnie w Berlinie. Tu spotkał się dźwiękowo m.in. z Tony'm Buckiem, Claytonem Thomasem, a także z Jamie'm Lidellem (grał na "Multiply", jest w jego live bandzie).
Ten album to nagranie koncertowe, solowe improwizacje, którym Vida nadaje tytuły, a że wyjawia je i są one nieraz długie, to w można powiedzieć, że granie przeplatane jest wstawkami poetyckimi. Mój ulubiony wiersz to: "A small bald man with a lisp
whips my wife every night in her dreams.I can't say I'm jealous so I feed him every morning we play poker while she's away and when she comes home I hide him in her pillow"
Jeśli chodzi o jego muzykę to jest mocna, mięsista, jakość nagrania jest świetna, zważywszy, że to rejestracja live. Niech mi będzie wybaczone to porównanie szargające świętości, ale naprawdę kilka razy skojarzyło mi się to z energią Matsa Gustafssona. Album w całości godny uwagi, ale może na początek dwa kawałki:
BlackJack?!? I thought this was poker!
Abblution, When You Need It ("bastardyzacja", jeśli dobrze usłyszałem, tematu Lee Konitza)
Jeśli mowa o tytułach (ale się wszystko ładnie wiąże) to muszę wspomnieć o Shit and Shine. Wszystko zaczęło się od niesamowitego koncertu podczas Transmediale, w sumie powinienem go opisać w EMD, zobaczymy. W każdym razie, zrobili wtedy na mnie duże wrażenie, było w tej sytuacji coś wspólnotowego, plemiennego. A ich "na odlew" podejście do grania idealnie pasowało do dźwięków, które nadają nowy sens pojęciu noise rocka. Nie chciałbym się wymądrzać, bo nie znam się aż tak bardzo na gitarowym graniu, ale wyczuwam, że oni stąd się wywodzą. Za to ich hałas jest raczej zasługą dziwnych pudełeczek, a nie gitar. Zresztą, to krzywdzące uogólnienie, bo mają bardzo różne utwory i cut upy oraz plądrofonia też pewnie są dla nich inspirujące.
Jeśli chodzi o taką jakość jak *odjechanie*, tzn jak bardzo dziwna, pokręcona jest to muzyka, to przyszło mi do głowy porównanie z Fantomasem. Tylko, że tam wszystko jest dopracowane i doprowadzone do perfekcji, arcytrudna sztuczka, której lekkie wykonanie możemy podziwiać, dźwiękowo hi-tech, jest to majstersztyk, tak że można przyznać, że w tym szaleństwie jest metoda. A Shit And Shine prezentują utwory jakby niedorobione, odpychające. Na przykład taki:
Biggest Cock in Christendom
z albumu Küss mich, meine Liebe, który właśnie ukazał się nakładem Load Records.
6/11/2008
Przegląd dźwięków: saksofoniści i gówniarze
tagi:
andre vida,
cafe mięsna,
hati,
insubordinations,
jan talaga,
katsura yamauchi,
koncerty,
load records,
patryk lichota,
płyty,
shit and shine
napisał
Piotr Tkacz-Bielewicz
o
00:58
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz