Wybraliśmy się w sobotę z mamą do szkoły baletowej na akcję Drzewo Poznania - Owoce Ewy czyli pokaz spektakli Polskiego Teatru Tańca (szkoła jest jednocześnie jego siedzibą). Teatr obchodzi swoje 35-lecie, ale wieczór był nie tylko okazją do świętowania, ale też do przypomnienia, że nie ma on swojej stałej siedziby (losy liceum baletowego też są niepewne). Od jakiegoś czasu w Poznaniu słychać szmer, że Stara Gazownia, taka szansa, och, walczmy, "uratujmy", żeby miasto ją kupiło i zrobiło z niej przestrzeń artystyczną (a teraz nawet coś chyba zaczyna się dziać faktycznie w tej sprawie). Ewa Wycichowska włączyła się w te starania, niedawno w Wyborczej mówiła, że jest już zmęczona, ale "daje sobie prawo, by krzyczeć".
Na szczęście w sobotni wieczór hałasu wokół tej sprawy nie było, stał jakiś plakat, który oznajmiał, że Stara Gazownia powinna być siedzibą PTT. Może jeszcze nazwa całości coś sugerowała, że owoce zdecydują się w końcu upaść daleko od drzewa i co wtedy drzewo zrobi, przecież nie będzie ich gonić?
Pomysł na całość był postmodernistycznie symultaniczny i nowocześnie skondensowany. W 6 miejscach prezentowane były jednocześnie różne spektakle. Chyba nie dało się zobaczyć ich wszystkich, my nawet nie kombinowaliśmy w tę stronę, raczej zdaliśmy się na intuicję i podpowiedzi krótkich notek w programie. Ja wiedziałem tylko, że chcę iść na spektakl z muzyką Xenakisa, co okazało się trafnym wyborem.
Ale to później, zaczęło się raczej dość słabo - Beatus vir, qui... (Pauliny Wycichowskiej - Wacław z Szamotuł, motto z Koheleta, przydługie i chwilami niekoniecznie najlepiej zatańczone). Potem Scan Andrzeja Adamczaka, historia trójkąta, według twórcy, z przewrotnym finałem, co przełożyło się na takie rozwiązanie, że w końcu to dwie kobiety wybierają siebie, a mężczyzna zostaje "poza". Och, doprawdy życie bywa takie przewrotne, doprawdy...Okej, bardzo sprawnie zatańczone.
Plusem było też to, że mogliśmy popatrzeć na bardzo ładny dziedziniec, szkoda, że nie wziąłem aparatu. Powoli robiło się chłodno i uroki siedzenia na wolnym powietrzu już nie były tak kuszące, więc w połowie Luftu Pawła Matyasika, wymknęliśmy się na Drzewo Konrada Stefańskiego. Pamiętam, że miałem wrażenie, że dość mi się podobało, ale nie pamiętam dokładnie, dlaczego - może ze względu na leśno-ptasią ścieżkę dźwiękową.
Bo fabuła, tak jak w następnym - 46Pawła Malickiego - nie była jakoś specjalnie ciekawa. Może to/to raczej zresztą we mnie jest problem i język tańca do mnie nie przemawia. Jeśli nie ma prawie w ogóle scenografii, żadnych rekwizytów, a mówienie o grze aktorskiej to była jednak jakaś nadbudowa, to dlaczego to jest wciąż _teatr_ tańca? Jeśli mamy na scenie dwie osoby (a najczęściej tak się zdarza, że to mężczyzna i kobieta) i ich zachowanie nie sugeruje żadnej sytuacji konkretnej, to dla mnie to się staje opowieścią o relacjach damsko-męskich, z ambicjami uniwersalizującymi, że o naturze. Ale zwykle nie jestem w stanie dostrzec żadnych głębszych przemyśleń, tu ona go odpycha, tam on ją podnosi. Wolałbym, żeby to było w określonej sytuacji, wtedy łatwiej byłoby mi to odnieść do rzeczywistości, a tak, jak to chce być takie "po prostu", to jest śmiesznie rozległe, duże, tak jak sztuka być potrafi, wobec życia, sztuczne właśnie w tym sensie.
Mama stwierdziła, że następne Dziesiąta wieczór (autorstwa występujących: Anny Marek i Piotra Chudzickiego) też szło raczej wedle schematów zachowań i nic odświeżającego nie przekazywało. Pewnie i tak, ale dla mnie w tym spektaklu liczyło się co innego - jego plastyczność. Gra światła i cienia, czerni i bieli (bladości w zasadzie). Grany był na bardzo dużej scenie, wydawało się, że aktorzy na niej zginą, ale wcale tak nie było. Chodziło o to, żeby uczynić z nich postacie, zostawić ich kontury raczej niż rysy twarzy, użyć jako figurek z teatru cieni. Ostry, dynamiczny spektakl, też za sprawą muzyki (Nine Inch Nails, proszę proszę, a myślałem, że *wiem* co ten zespół gra, miałem ustalone skojarzenia, a tu taka elektronika sensowna).
Od tego zaczęła się ta lepsza część wieczoru, potem do małej (a przede wszystkim niskiej) salki na 0-zone Pauliny Wycichowskiej. To właśnie ten z Xenakisem (muzyka perkusyjna, na koniec, prawie na pewno, Psappha) - pewnie było tak, że dla mnie to muzyka udźwignęła resztę. Obserwowałem, jak inne elementy z nią współgrają, w zasadzie wystarczyłoby, żeby nie jej przeszkadzały. Całe pomieszczenie było białe, przypominało szpital. Ta sterylność była jakoś opresyjna (w dodatku sala była oznaczona liniami białych nitek, wydzielały one przestrzeń gry, ale też tworzyły pod sufitem groźny nawis splecionych trajektorii), moja mama mówiła, że było jej chwilami słabo, duszno. To też pewnie zasługa Kacpra Lipińskiego, który tworzył na żywo kolejny element scenografii: na foliach położonych na wyświetlaczu malował czarnymi i ciemnoczerwonymi farbkami oraz pisakami abstrakcyjne kształty, linie, kropki. Obraz rzutowany z wyświetlacza ogarniał całą przestrzeń, a to urządzenie było głównym źródłem światła. Tak więc Lipiński mógł bardzo mocno wpływać na całą sytuację, nie dość, że gdy pokrył większość folii czarnym, to robiło się ciemniej, to mógł także poruszać zakolorowaną płaszczyzną. Dzięki temu jakby wyciągał postaciom dywan spod nóg, mógł zmieniać perspektywę, zniekształcać przestrzeń, obracać nią. Biel stała stała się ekranem do nakładanych na nią treści (czy biel jest neutralna?). Lipiński mógł więc naznaczać kropkami postaci, śledzić jej kreską, czy też pod- lub skreślać. Jeśli by ktoś mnie zapytał o przekaz, fabułę, sens czynności tancerzy, to pewnie nie umiałbym odpowiedzieć (było przekazywanie gestów, zniekształcanych przy powtórzeniu przez odbiorcę), ale podczas występu nie zastanawiałem się nad tym. I to było wystarczające, że nie rozważam, po co oni robią to, a co znaczy to, tylko że wszystko jest spójne, części się uzasadniają nawzajem.
Na koniec Śmierć jest najszczęśliwszym celem Krzysztofa Raczkowskiego, na podstawie listów Kleista. Bardzo oszczędny, ale (przez to?) wyrazisty, ciekawie pomyślane światła (dwa neonowe okręgi, jeden na suficie, drugi na podłodze, połączone linią, oznaczają światy bohaterów). Cały utrzymany w ciemnej tonacji, tchnący mrocznym, skrytym, erotyzmem, też trochę duszny (jesienne liście rozrzucone przed publicznością, maszyna dymowa trochę niepotrzebna). Siedziałem w pierwszym rzędzie, naprzeciw Raczkowskiego i mogłem z bliska przyjrzeć się jego grze, te drobne ruchy, nerwowe drgania, wewnętrzne napięcie, poczucie, że zaraz coś się złamie. Naprawdę, pierwszy raz tego wieczora miałem wrażenie, że obserwuję aktora, a nie tylko tancerza (tak w ogóle, to był najmniej taneczny ze spektakli, bardziej, jeśli już, ruchowy, kontaktowy w jednej z faz). Tylko Sakamoto/Noto trochę psuło mi całościowe bardzo dobre wrażenie.
6/20/2008
Sałatka owocowa, różnosmakowa
napisał
Piotr Tkacz
o
14:32
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz