10/07/2008

Ludzka mechanika i nieludzki głos

Byłem miło zaskoczony, gdy dowiedziałem się, że oprócz kwartetu Phila Mintona 26. września w Firleju, wystąpi także Pierre Bastien. Fajnie, że ktoś zdecydował się zaprosić muzyka nie tak bardzo znanego w naszym kraju (ale chyba jakoś kojarzonego), który ostatni raz gościł u nas w 1995 roku (na Warszawskiej Jesieni).

Z Bastienem pierwszy raz zetknąłem się zachęcony artykułem Rafała Księżyka w "Dwukropku", mógłbym zacytować z niego fragmenty, ale może po prostu zeskanuję go całego i wrzucę kiedyś (jeśli ktoś chce?). Były tam opisane mechaniczne orkiestry i urządzenia służące do wydawania dźwięku, które Francuz sam buduje.

Od razu chciałem usłyszeć, jak to brzmi. Jego muzyka zwykle opiera się na powtarzanych elementach, do których dokładane są kolejne. Może być nieco mroczna (Mecanoid) albo całkowicie radosna (album z Klimperei), ale zawsze jest w niej elegancja i urok, nonszalancja i zdolność oczarowywania mimochodem. Aż chciałoby się napomknąć, że trochę jak u Nervala. Ale może nie trzeba szukać innych literackich tropów, bo Bastien sam podrzuca dwa: jest fanem Verne'a, doktoryzował się z Raymonda Roussela. No właśnie,

więc po długim oczekiwaniu, reklamówkach piwa, niezbytnich zapowiedziach panów dyrektorów festiwalu, ten ni to dandys, ni to bricoleur stanął za swoim zmyślnym stoliczkiem i pozwolił odbić się ramieniu gramofonu od pustej jego tarczy. Rzucanie czaru zaczęło się od pierwszego dźwięku, którego przetworzenie sugerowało, że czas zostanie cokolwiek spowolniony.

Duża część frajdy z bycia na tym występie wynikała z tego, że można było obserwować mistrza przy pracy (kamera na sprzęt, obraz z niej na ekran). Udało mi się znaleźć kilka zdjęć tych wynalazków (a jest to jeden z zestawów, z którymi Bastien koncertuje), więc radzę spojrzeć na nie (najlepiej na te, ale tu też, a tu wideo),

a ja coś dopowiem: silnik z zębatkami, na które można było nakładać pręty z trybikami, które zahaczały o deseczki lub patyczki. Ten silnik też w jakiś sposób chyba oddziaływał na specjalne klawiatury, coś na zasadzie pianoli? Brzmiało to bardziej jak akordeon. Do tego żółtego płaskiego koła przyklejony był podłużny kawałek papieru, który w jednym utworze (były trzy, długie, zachodzące na siebie) zaczął się poruszać i uderzać w jego powierzchnię. Ponieważ do tego koła przyklejony był mikrofon kontaktowy, powstała wyraźna, ale nieregularna podstawa rytmiczna. To był Badawi w wersji kawiarnianej, ot taka bagatela, zrobiona od niechcenia, trochę z nudów, dla zabawienia towarzystwa i zaprezentowania potencjału swej imaginacji. Tym przede wszystkim (choć to, że muzyka była według mnie po prostu przyjemna, też jest ważne) zdobył mnie Francuz, tzn tym klimatem sklepu z kolonialnymi bibelotami, gdzie intensywnie żółte promienie słońca zatapiają się w ciężkich burgundowych kotarach, albo prześwietlają unoszący się kurz. Gdzie rzadko ktoś zagląda, poza paroma znajomymi właściciela, jego długoletnimi przyjaciółmi, a on w zasadzie dla nich wciąż prowadzi ten przybytek, raczej z przyzwyczajenia, niż z ekonomicznych pobudek.

Mile łaskocze też przekorność tej całej mechaniczności, gdzie to niby urządzenia grają całą muzykę (poza trąbką, kieszonkową i to z tłumikiem, która łka, piszczy i skrzypi), ale te maszynki są tak wyjątkowe, własne, tak jego, jaki pan taki kram, są jego odbiciem, częścią. Nie trzeba pewnie dodawać, że Bastien ma to wszystko znakomicie opanowane i przemyślane, co na szczęście nie niszczy wrażenia spontaniczności. No i te wyskoki w inne kultury, sugerowanie etniczności, coś też na granicy żartu, że widziałem maskę afrykańską w ostatnim wydaniu tego poczytnego tygodnika, ciekawe, jakby to było ją mieć, założyłbym na chwilę, może przywołałbym duchy...

Wracając do wyposażenia: kawałek papieru był poruszany przez, jak się okazało, wywietrzniki, które były umieszczone też dwóch w innych miejscach. Tam też wprawiały w ruch nacięte kawałki papieru, które z boku wyglądały jak ludzie bijący pokłony (i to na zmianę). One były na końcu przycięte i rezultatem były perkusyjne dźwięki. Bo na stole małe mikrofoniki, tak że i to haczenie o patyczki i nawet wibracja (bzyczenie) tych papierów były słyszalne. Z tyłu (bliżej Bastiena) kilka strun (też na zdjęciu widać). A, jeszcze jeden patent, na obrotową część na stole, blisko wywietrzników, nałożył stelaż rurek z dziurami, coś a la fletnia.

Po prostu magiczny koncert, szkoda że taki krótki. Słucham teraz Mecanium stąd - czego chcieć więcej (no, można jeszcze dodać Nu Creative Methods).

Po przeciągającej się przerwie, w końcu weszli na scenę Phil Minton, Roger Turner, Veryan Weston i John Butcher. Do tego ostatniego pana pewnie zawsze będę miał sentyment, bo jego koncert (październik 2004, Stary Browar) był dla mnie wejściem w świat muzyki improwizowanej niewywodzącej się z jazzu. Nie od razu zdałem sobie sprawę, z tego co usłyszałem, nie wiedziałem, gdzie, kto i jak, ani dlaczego, ale wiedziałem, że podobało mi się to. Butcher stał się drogowskazem, a że współpracował z wieloma osobami, to mogło się od niego lub nich to coraz bardziej rozgałęziać.

Jeśli mowa o współpracach - jego duet z Mintonem Apples of Gomorrah to rzecz genialna. Wiele nagrań Butchera jest godnych polecenia, z Mintonem nie jestem aż tak osłuchany, ale zeszłoroczne wydawnictwo z Sophii Agnel jest więcej niż dobre.

No i oczywiście dorobek 4 Walls (z Luciem Ex, Michaelem Vatcherem i Westonem), na których porywającym koncercie (w składzie poszerzonym o Gail Brand i fantastyczną Isabelle Duthoit) miałem szczęście być w Nickelsdorfie. Ten zespół to trochę inna rzecz, bo wykonuje...ehhm...piosenki (ale jakie!).

Natomiast w trakcie występu kwartetu we Wrocławiu, Minton raczej słów nie używał. Może gdzieś jakiś skrawek, ale tak to wokal był raczej przed-językowy, a często wręcz bez-językowy. Anglik jest mistrzem używania wszystkich części buzi do produkowania dźwięków, trudno je nawet skatalogować. Pewne pojęcie daje występ, który można streamować na tej stronie. We Wrocławiu mieliśmy nawet okazję usłyszeć dwudźwięki.

Trochę zawiodła mnie reszta zespołu: perkusja (Turner) i fortepian (Weston) grały za dużo. Wojtek zwrócił uwagę, że pianista nigdy nie rozpoczynał, nie rzucał pomysłu, a jedynie się dołączał. Dla mnie jednak gorsze było, że jego granie było nijakie, niczym się nie wyróżniało, zapełniało jedynie wolną przestrzeń (która mogłaby pozostać wolna). Perkusista był ciekawszy, bo umiał na chwilę przystopować, żeby po tym oddechu, jego dźwięki nabrały większego znaczenia, zaatakowały odświeżone ucho. Jednak generalnie odniosłem wrażenie, że panowie lubią sobie pograć i raczej wolą przeholować, niż powiedzieć za mało.

Co innego Butcher, który wydaje mi się, nie mógł się odnaleźć. Grał mało, może to lepsza strategia, niż grać byle co. Stał tak z boku i się przysłuchiwał, właśnie był raczej poza niż częścią zespołu. Próbował wejść z urywanymi melodiami, które mi zupełnie do niego nie pasowały. Ale zdarzały się też świetne momenty, gdy np. z Mintonem prowadzili jedną linię dźwięku, która lekko się rozjeżdżała. Były też zabawy ze sprzężeniem, w których perkusyjnie grały klapy instrumentu, no i jakieś zabiegi na ustniku, które dawały małe dźwięki szmerowe.

Dobry koncert, ale może spodziewałem się za dużo.

A potem były Małe Instrumenty, bez sensu w Mleczarni (żeby to chociaż blisko było, a tak - nie rozumiem, dlaczego tam), ludzie gadali, zagłuszali i tak musieliśmy wyjść na pociąg.

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

odnośnie wspomnianego artykułu o Bastienie; byłabym bardzo wdzięczna za skany, jeśli nie sprawiłoby to większego problemu rzecz jasna. z góry najuprzejmiej dziękuję.

Piotr Tkacz-Bielewicz pisze...

proszę bardzo http://rcpt.yousendit.com/615605447/a8109866e42360c6667f31d5dbfdea0c