10/06/2008

Krakwerk

Nie może być prosto. Gdy poznałem program festiwalu Sacrum Profanum, zacząłem myśleć, czy by się na niego nie wybrać, może udałoby się dostać akredytację, z racji prowadzenia cudownej audycji. Ale potem okazało się, że od połowy września będę pracować, więc przestałem planować. We wrześniu, kiedy już było za późno na organizowanie wyjazdu, dowiedziałem się, że zacznę pracować jednak trochę później. Ach, no tak tak, trudno. Jeszcze potem mój brat zupełnie bez sensu wziął udział w konkursie o wejściówkę na koncert Kraftwerk i co jeszcze gorsze - wygrał ją.
Ponieważ nie należy on do osób, które mogą same jechać do innego miasta i jeszcze znajdywać tam nieznane sobie miejsca, jako dobry starszy brat zdeklarowałem się, że pojadę z nim. Wszystko takie pokręcone - ostatecznie więc jechałem do Krakowa, w czasie trwania festiwalu, ale nie na koncert.

Pociąg o 7:40 (Wielkopolanin, tak?) to trudna sprawa, to takie rano, jakby jeszcze mocno w nocy, gdy Mikołaj zasnął słuchając Massive Attack, zabrałem mu słuchawki gdzieś w okolicach Kościana i włączyłem Adèle et Hadrien (Le Livre des Vacances) Lionela Marchettiego. (sprawdźcie jego materiały na youtube)

Z twórczością Francuza staram się być na bieżąco, od kiedy pierwszy raz go usłyszałem, a było to w styczniu 2005 (występ w Starym Browarze z tancerką Yoko Higashi). Poznałem go jako improwizatora i ta część działalności też jest ciekawa, ale ostatnio Marchetti częściej wypuszcza na krążki dźwięki komponowane. Jakiś czas temu pisałem o wspaniałym Red dust, natomiast Adèle et Hadrien to obecnie najświeższe wydawnictwo, trzecie w tym produktywnym roku, drugie z Olivierem Capparosem (Wojtek Mszyca jr zachwyca się współpracą LM z Seijiro Murayamą), który jest tutaj odpowiedzialny za "musique instrumentale additive". To znaczy, Capparos użyczył nagrań swoich kompozycji, które wykonują m.in. Sophie Agnel i Dan Warburton, a LM wplótł je w podstawowy materiał tej kompozycji. Czyli w field recording, ale nie taki "zwykły" - te nagrania mają swoich bohaterów, parę dzieci (w tym córkę autora), które są na wakacjach. Nasuwają się tutaj słowa takie jak "podsłuchiwanie", "śledzenie", ale to zupełnie nie tak, bo występujący zapewne wiedzieli o tym, że są mikrofonowani i zgodzili się na to. Nie jest to nagrywanie terenowe po prostu, w którym często rejestruje się pejzaż jako taki, w całości i zwykle jednak koncentruje się na naturze. Tutaj jest silne stematyzowanie i nastawienie na postać, tak samo można by całą kompozycję uznać za słuchowisko, choć LM w podtytule wyraźnie sygnalizuje muzykę konkretną.

Jest to piękna płyta, poruszająca, ale nie stosująca łatwych chwytów, o co nie byłoby trudno, bo wiadomo, że słodkie dzieci, milutka atmosfera wakacji itd. Cudowne jest to, że Marchetti potrafił uchwycić (i zachować w procesie składania dźwięków) dziecięcy świat w jego wielowymiarowości. Dzieło to pozwala odczuć mocno jego specyfikę, której głównym wyznacznikiem jest bardzo bliskie sąsiedztwo emocji silnie pozytywnych i negatywnych, gdzie płacz przeradza się w śmiech i odwrotnie. To nie jest huśtawka nastrojów, przechodzenie z jednego w drugi, ale ich wymieszanie, przepływanie w siebie. Słychać to napięcie, gdy świat fascynuje jak nigdy potem, bo jest pełen niewiadomych i jesteśmy otwarci, chcemy poznawać. Ale zarazem (i z tych samych powodów), wszystko może przerażać (dużo jest tu takich dramatycznych krzyków, które właśnie pojawiają się nagle, niespodziewanie), drobna rzecz może być powodem olbrzymiego smutku, bo trudno czasem określić proporcje i móc sobie wszystko ułożyć "właściwie". Choć też wszystko można traktować jak tajemnicę, coś niewyjaśnialnego, więc w jakimś sensie wyższego (pełne napięcia szepty przywołują aurę dobrej niepojmowalności), co wznosi też tego, kto się z tym styka.

Tym łatwiej mi traktować tak ten album, że fundamenty tych wrażeń wynikają z mojego odczuwania dzieciństwa, z tego jak o nim myślę. Album raczej pozwala wyciągnąć je, wzmocnić, odświeżyć, niż je wytwarza z niczego. To przywracanie ich powoduje, że tak dobrze (jednak - to zawsze jakoś pomaga, jak można odnaleźć w czymś siebie) czuję się słuchając go. Natomiast trudno mi odbierać go jak słuchowisko, bo nie znam francuskiego, więc skupiam się na melodii mowy, zabarwieniu emocjonalnym. (Kolejny powód, żeby uczyć się tego języka, bo treść tego, co mówią też ma znaczenie i zapewne nie docieram do części zawartych tu sensów.)



Jest kilka fragmentów, w których pojawiają się znane piosenki (m.in. George'a Michaela "Jesus to a child"), do niektórych dzieci dośpiewują/śpiewają z. Wtedy można pomyśleć o LM jako o kompozytorze konkretnym, który dzięki mikrofonowi tworzy meta-muzykę. Coś, co mnie mocno fascynuje, tzn słuchanie tego, jak istniejemy z muzyką, jak jej słuchamy, co wtedy robimy, co się wtedy dzieje.


Interesujące też, jak LM wciąż stara się obejść format cd, w dogodny sposób umieścić w nim swoją twórczość. Na Sirrusie między trzema kompozycjami osobne tracki to były 10-sekundowe cisze. Red dust jest rozłożone na trzy 3'' płytki, choć całość zmieściłaby się na jednej dużej, ale LM chciał mieć osobne "mouvements". Ta kompozycja podzielona jest na 2 księgi (tak jak cedeki, które są właśnie podpisane "livre 1" i "livre 2"), w których zawiera się 10 zeszytów.

Jeśli chodzi o wkład Capparosa, to pamiętam taki moment, jak stanęliśmy w Rawiczu i delikatne solo skrzypcowe (Mathieu Werchowski gra wariacje wokół "Rondo de lie") kontrastujące z brzydotą peronów.

"Adèle et Hadrien" trwa ponad dwie godziny i ciekawe w słuchaniu go w podróży pociągiem było to, że przemieszczałem się w przestrzeni i w tych dźwiękach. Choć one się zmieniały, to jednak był to ciągle ten sam album, trwał, rozwijał się, zagarnął dużą część trasy, jakby swoją objętością zajął ją. Po części również dlatego, że krajobraz za oknem nie był zbyt ciekawy, to bardziej pochłonięty byłem tym, czego słuchałem. Dlatego też ten czas był bardziej czasem tej muzyki, niż jechania pociągiem, jak też dźwięki stały się pewnego rodzaju pejzażem, czymś stale obecnym.

A skończyły się gdzieś przed Wrocławiem, do którego wjeżdżałem z myślą, że już za tydzień trochę dłużej tu pobędę. Oddałem słuchawki bratu, który słuchał swoich rzeczy, a ja czytałem Zwierzenia Mikołaja Restifa Nervala (tak! a tomik Enzensbergera też znalazł się w bagażu). Chyba w Zabrzu zacząłem Red and blue Bear Richarda Youngsa i Simona Wickhama-Smitha, wydaną przez zasłużoną dla propagowania ich działalności VHF Records (są fragmenty w mp3). W książeczce jest uroczo naiwna historyjka o misiu i "miłym badaczu" napisana przez Wickhama-Smitha, zilustrowana przez Youngsa. Ta bajka jest wyśpiewana na przestrzeni 45 minut, a towarzyszą jej rozmaite dźwięki, dużo klawiszowych, perkusyjnych (jeden przypomina Einsturzende Neubauten, ale jego otoczenie jest o wiele bardziej lżejsze), chyba nie zawsze wydobywanych z instrumentów. Jest gęsto, ale nie zawiesiście, raczej wznosząco niż przytłaczająco. Kojarzyło mi się z mniej kosmicznymi momentami Flowers of Evil Ruth White. Nie będę reprodukował tu książeczki (może ktoś się skusi i kupi, tani, oryginał), atmosferę panującą na płycie pozwala wyobrazić sobie też zawarta w niej "nota o wykonawcach": Simon Wickham-Smith was born in 1968. Richard Youngs was born in 1966. They met in 1987. They are friends.

Panowie skończyli opowiadać bajkę akurat w Mysłowicach, no i to był koniec słuchania na tej trasie.
Nigdy jeszcze nie byłem w Krakowie, więc miałem nadzieję, że przy okazji bycia opiekunem, obejrzę choć trochę. Jednak możliwości zostały ograniczone, a ochota ostudzona, przez prawie stale padający deszcz.

Na początek do Pawilonu Wyspiański 2000 (no tak), gdzie biuro prasowe festiwalu, gdzie mój brat ma odebrać bilet. Biuro otwarte do godziny 16, więc trochę nam spieszno, ale nie jest daleko, pewnie z kwadrans po trzeciej jesteśmy w. Tu okazuje się, że ta pani, która miała bilety dla zwycięzców konkursów - wyszła, "no dosłownie 15 minut temu". Teoretycznie nie będzie problemu, bo pani będzie na miejscu koncertu i tam będzie można odebrać. No tak, ale to nie to samo, co mieć bilet w już ręku. A poza tym, niepotrzebnie jechaliśmy tak wczesnym pociągiem.

Potem zjeść coś, akurat niestety nieszczególne naleśniki i do naszej przystani krakowskiej (w tym miejscu serdeczne podziękowania dla Roberta za gościnę).

Na koncert wybraliśmy się odpowiednio wcześnie, bo nie wiedzieliśmy dokładnie, gdzie to, no i prosili w zapowiedziach. Tak, pani z biletem była, Mikołaj dostał go bez problemu i ja mogłem uznać misję za spełnioną.

Stałem i mokłem, zastanawiałem się, gdzie pójść, szykowałem się na łączące sacrum i profanum przeżycia z discmanem i Mosquito/See trough The Necks. Ale zanim założyłem słuchawki, w pobliżu jakiś pan pytał spieszących na koncert, czy mają bilety na sprzedaż. Ktoś miał, ale pan chciał dwa, a oni mieli jeden, który nabyłem ja.

Tak, takie to wszystko poplątane, myślałem jadąc ostatnim autobusem spod wejścia do miejsca koncertu i ogrzewając nogi w dmuchawie pod siedzeniem.
Teoretycznie nie powinni mnie wpuścić, gdyż dotarłem po 20:45 (a mogło być tak źle, jak w tym przypadku). Ale inne groźnie brzmiące punkty regulaminu (niszczenie nośników itp), też były lekko traktowane. Nikt nawet nie dotknął mojej torby, w której mogłbym wnieść kamerę cyfrową i butelkę wódki.

Nigdy nie byłem jakimś wielkim fanem zespołu, ale też nie jest tak, że traktuję go jako pomnik i legendę, którą wystarczy szanować.

W tym miejscu powinna być relacja, z koncertu, na którym byłem. Nie wiem, czy jej brak wynika z przenosin podczas zmiany szaty graficznej serwisu.

W każdym razie, ja tylko pokrótce. Technicznie wszystko świetnie, nogawki się trzęsły od basów (proponuję, żeby organizatorzy Unsoundu zagarnęli to nagłośnienie na wieczór dubstepowy), nawet nie przeszkadzało mi to, że poruszały się również metalowe elementy w hali. Tutaj dokładało się to do muzyki na plus. Za sceną ekran panoramiczny (złożony z trzech), po bokach dwa ekrany, wizualizacje bardzo ciekawe. Zwykle proste, podstawowe kolory, doskonale zrobione i pomysłowe - jak np. do "Tour de France". Dużo grafiki, często potraktowanej ikonicznie (np. "Vitamin"), takiej by była zrozumiała na pierwszy rzut oka i komunikowała natychmiast. Podobnie z tekstami, gdzie kilka razy wypowiadane po kolei słowa, które nie służyły do opowiedzenia jakiejś historii, ale do nakreślenia świata, w którym podmiot się znajduje, skąd mówi. Tworzyły siatkę znaczeń rzeczywistości stechnicyzowanej, ale optymistycznej, takiej, w której technologii, maszynom się ufa, aprobuje się je (poza elektrowniami atomowymi). Technika zmienia człowieka, ale to on jest górą, bo posługuje się nią (jedziemy autostradą). Może to trochę naiwne, jak teraz o tym myślę, ale doceniam też konsekwencję i determinację w poruszaniu się po tym świecie.

Nie wiem, jak w tym umieścić wizję "we are the robots". Podczas koncertu odebrałem to bardziej jako komentarz, co do sytuacji artysty, który stoi ponad, ale od którego więcej się też wymaga. W przypadku Kraftwerk jest to o tyle ironiczne, że oni się nie męczą koncertem i mogą grać długo. Pod tym względem są niczym roboty. Wtedy ten kawałek zabrzmiał jako przed-bis, z porywającymi światłami najpierw rzucającymi cienie sylwetek na kurtynę. Rozbawiło mnie, że ten utwór był tutaj swego rodzaju przerywnikiem, a tekst mówił, że oni teraz ładują swoje baterie i zrobią to, co będziemy chcieli. No a potem powrócili we własnych osobach i fluorescencyjnych kostiumach.

Zdziwiło mnie, jak nowocześnie/współcześnie brzmieli, poza niektórymi zbyt słodkimi pasażami, było mocno i zdecydowanie. Pytanie, czy oni słuchają tego, co się obecnie dzieje? (w swoim zboczeniu usłyszałem w jednym utworze podstawę bitu, która mogłaby dać początek dobremu dubstepowemu utworowi). Bo to, że ich słuchali/słuchają inni i tu często Kraftwerk rzuca refleksy, nie ulega wątpliwości.
Co do konstrukcji, to kilka razy było tak, że pierwsza część piosenki była jakby lżejsza (ale już raczej masywna), potem następowało zwinięcie, przyciszenie i druga część opierała się na solidnym cztery-czwarte.

Bardzo się cieszę, że ostatecznie trafiłem na ten koncert, pewnie nie sprawi on, że będę częściej słuchał Niemców, ale na pewno będę go miło wspominał.

Następnego dnia późno się obudziliśmy, ale i tak nie było specjalnie co robić. Na przekór aurze poszliśmy na Rynek Główny, tak żebym chociaż "coś z tego Krakowa zobaczył", hm hm. Odwiedziliśmy księgarnię na Brackiej, gdzie już nie było książki, która Mikołaj widział kilka miesięcy temu, ale za to nabył inną.
Jako, że trochę czasu do pociągu, chodzimy po Plantach. Na dworcu okazuje się, że jednak jedziemy tym za godzinę, więc do restauracji (?) też nierewelacyjnej niedaleko.

Gdy wyszliśmy, już nie padało. Od razu inaczej, można podnieść wzrok i rozejrzeć się, nie trzeba kryć się w kapturze, czy osłaniać parasolem. No ale, już trzeba na peron.

Tym razem ekskluzywna TLKa (o nazwie Hetman - czy coś mi się przesłyszało?). Z niebem zasnutym szarością dobrze komponuje się z lekka nostalgiczny Szostakowicz grany przez Tatianę Nikołajewą, czyli "24 preludia i fugi". Kompozytor napisał ten utwór po usłyszeniu jej na konkursie w Lipsku, który był częścią obchodów rocznicy Bachowskiej (a dzieło odwołuje się do "Das Wohltemperirte Clavier") i jej dedykował. Pianistka nagrywała ten cykl trzykrotnie, ja mam wydanie Hyperionu, chyba ostatnie. Nie znam innych wykonań, ale może się skuszę na tego pana, który umieszcza mp3 na swojej stronie.

Nie mogę zrozumieć, czemu zabrałem tylko dwie płyty z trzech, no ale cóż, tak właśnie było. Pierwsza ( = od 1 do 10 preludium i fugi) wybrzmiewa przed Mysłowicami, druga ( = pary od 11 do 17) trwa do Gliwic. Przy mocno zapadniętym już zmroku zaczynam A Pilgrim's solace projektu Mirror i chociaż zwykle wolę taki rodzaj (jaki to?) muzyki na głośnikach, to teraz też jest dobrze. Ten duet Andrew Chalka i Christopha Heemana, to jedno z odkryć tego roku, może z osobna żadna ich płyta mnie nie powaliła, ale każda kolejna jest przynajmniej równie ciekawa, jak poprzednie, a razem nakreślają mapę mrocznej i nieprzyjaznej krainy. Tym bardziej wciągającej, że w atlasie sporo białych (a w zasadzie - czarnych) plam, rozmyślnie pozostawionych, by mogły w nich topić się domysły.

Mirror towarzyszy mi aż do Brzegu, a tu zaczynają się Mimikry Wirkusa, które wyznaczają rytm podróży aż do Wrocławia. Powtarzalność ruchów pociągu zdaje się odpowiadać strukturom muzyki. Wirkus nie tylko umie wyzyskać dokonania repetytywizmu na gruncie elektroniki, ale też ubiera te szkielety w eleganckie dźwięki. Mogliby się od niego uczyć ci wszyscy, którzy obecnie tworzą "modern classical" (co za nazwa...), muzykę, która zbyt często bierze patos za oznakę piękna. Wirkusowe utwory są skromne, co nie przeszkadza im zachwycać.

Brak komentarzy: