Niedziela głównie wypoczynkowa, pod wieczór zajrzałem do Berghain. Tam od południa trwała impreza, okazuje się, że dla berlińskich clubberów nie ma różnicy - o 19 w niedzielę też można się świetnie bawić. Ja poszedłem tam bo mam nostalgiczne usposobienie - z sentymentu do miejsca, które chciałem odwiedzić ponownie. Niestety właściwe Berghain było zamknięte, wszyscy tłoczyli się w Panorama Bar i w pobliżu.
Stamtąd do HKW, na zamykająca galę Transmediale, która jak na finał tak dużego wydarzenia wypadła żenująco. Tematem festiwalu było "futurity now!", a jego dyrektor artystyczny Stephen Kovats zapowiadając uderzył w wysokie tony, że zakończenie festiwalu jest jednocześnie otwarciem pewnych drzwi, że patrzymy w przyszłość, którą mogą być Chiny, że najciekawsi artyści z tego kraju. Później sam był chyba trochę zaskoczony/rozbawiony najpierw enigmatycznym/amatorskim trailerem festiwalu eArts w Szanghaju (z którym Transmediale współpracowało przy tej okazji, którego kuratorzy zaplanowali ten wieczór?), potem samymi występami.
Najpierw znany nam już aaajiaao i znany z FM3 Zhang Jian. Nie wiem, czemu w duecie, bo drugi sam sobie zrobił otoczkę wizualną, a tak mieliśmy dwa obszary do zawieszenia oka, absolutnie do siebie nie przystające i nie wchodzące w dialog. aaajiaao przez większość czasu prezentował znane nam już chmurki. Gdzieś na minutę przed końcem zmienił je, ale miał problemy z wycentrowaniem nowego obrazu, biedaczek.
Jian był zasłonięty ekranem i podświetlony pomarańczowym światłem, tak że jego cień na ekranie mieścił się w okręgu - zachodzącym słońcu. Wykonywał powolne ruchy, jakby tai-chi, których związek z dźwiękami trudno było określić. Potem okazało się, że miał stelaż-drzewko, w którym umieszczał buddha machine i pewnie w środku były mikrofony zbierające sygnał.
Następnie Feng Mengbo, który zagrał przed nami w swoją grę komputerową. Młody aktywista w stroju z czasów Rewolucji Kulturalnej w świecie platformówek. Walczy z Super Mario, Batmanem, bohaterami Street Fightera, rzucając w nich puszkami coca-coli, które wybuchają. Chwilami było śmiesznie, np. gdy okazało się, że gra nosi tytuł "The Long March", ale generalnie to bardziej pasowałoby jako jedna z prac na wystawę, a nie zakończenie festiwalu (w dodatku kilka razy się zawiesiła). No tak, to nie był jeszcze koniec, po tej części (mniej niż 40 minut) można było zostać na secie didżejskim.
2/25/2010
Memories of the Future
2/24/2010
Final Ballet
Wymieszana sobota: najpierw dwa występy w HKW. Panowie Martin Messier i Nicolas Bernier zdenerwowali mnie zbytnią głośnością (która deformowała dźwięki), agresywnością (dużo banalnych elementów perkusyjnych) i użyciem elektronicznego tła. Andrea Lange była okej, choć może trochę za długo jak na tak zredukowane narzędzia.
Potem do Auslandu, z którego do WMFu dotarłem na końcówkę Grischy Lichtenberga. On rozpoczynał nockę Raster-Noton poświęconą serii wydawniczej Unun. Początkowo mieli pojawić się też NHK, którzy tę serię otworzyli, wtedy byłoby na pewno ciekawiej. Senking nie był zły, najczęściej płynął dubtechnowo, zapadł mi w pamięć jeden moment sugerujący charakterystyczne załamanie, z którego wszystko wyjdzie na prostą bitu - ale ten się jednak nie pojawił, sprytne.
Aoki Takamasa był cieniutki i nudny, opierający się na łatwych schematach rytmicznych. Atom TM miał jakieś własne pomysły na nietypowe brzmienia, ale też tak naprawdę niewiele z tego wynikało.
Oczywiście było za głośno, jedyna pociecha, że podobno Carsten Nicolai opieprzał dźwiękowców.
Do większej sali zajrzałem raz - Tikiman wychwalał Jah, a bit pompował.
Negative Sound Study
W piątek postanowiłem wybrać się na występ Charlemagne Palestine'a do Französischer Dom, kombinując że pewnie kolejna szansa zobaczenia go na żywo nieprędko się trafi. Nie zdołałem kupić biletu przez internet, tak więc udałem się na miejsce wcześniej. Jednak to "wcześniej" nie wystarczyło, bo nie od razu odnalazłem katedrę i gdy w końcu dotarłem, musiałem dołączyć do długiej kolejki. Stoję więc zmarznięty, z przemoczonym jednym butem (udało mi się wywalić na oblodzonym chodniku), zrezygnowałem ze spotkania, które bardzo mnie interesowało, a kolejka prawie się nie porusza. Zaczynam się denerwować i obawiać, że wyprawiłem się na marne, zwłaszcza że w międzyczasie uformowała się druga kolejka, która jest znacznie aktywniejsza, niż ta w której stoję. Jednak my też trochę ruszamy, ktoś mija nas mówiąc, że wyprzedane. Już sobie wyobrażam, jak wkurzony wrócę do domu i będę psioczył, że zmarnowałem czas. Nie wszyscy jednak czekają w kolejce - co jakiś czas ktoś wsiada do windy obok schodów, wjeżdża do góry a większość z tych osób nie wraca. Ale może to jakieś wejście dla vipów, dla tych którzy wiedzą, że tam mają wejść. Myślę, żeby spróbować, ale jeśli się nie uda, to stracę miejsce w kolejce. W końcu jestem na tyle blisko drzwi, że słyszę, co tam wpuszczający mówią i tak: wyprzedane. Jakiś Włoch awanturuje się porażającym italian inglisz, że noł informejszyn, its streńdż! Razem ze stojącym przede mną, który coraz częściej zerka w stronę windy, decydujemy się z niej skorzystać. Wsiadamy, chwila napięcia, wysiadamy - jesteśmy wewnątrz, żadnych bileterów, obsługi, znajdujemy sobie miejsca. Jak cudownie niespodziewany obrót sprawy. A o samym koncercie przeczytacie w kolejnym M|I.
Potem WMF, jak przystało na weekend - imprezowo. Na mniejszej sali Scuba, który miał grać "tylko" 2,5 godziny, ale z powodu absencji Jokera, dostał do zagospodarowania 4. Byłem na początku, potem wpadałem co jakiś czas i słyszałem głównie (dobre, minimalne) techno.
Poszedłem na dużą salę, gdzie duet Serengeti & Band - mc i producent. Niby okej, trochę looserskiego image'u (przez strój i zachowanie u wokalisty), ale na dłuższą metę niezbyt zajmujące. Bębny w bitach nudne, a środkowych częstotliwości (tych, gdzie mogłyby się pojawiać "motywy") zbyt mało, chyba że to celowe, żeby było surowo.
Potem miłe zaskoczenie, bo nie znałem go w ogóle - Kelpe, z perkusistą. Przyjemny instrumentalny hip hop, czasem lekko podkręcony, kombinowany.
Nigdy nie byłem fanem Four Teta, tak więc nie liczyłem na wiele, ale było jeszcze gorzej. Najpierw pojawia się sample z jakiejś wokalistki soulowej, zapętlany, miętolony. Po chwili jest jasne, że to tylko gra wstępna przed wejściem bitu, sample tak jest przycinany, że już widać prześwity dla 4/4. No i jazda, bit naprawdę mocno wyeksponowany, po dwóch piosenkach Four Tet zmienił na jeden utwór rytmikę i było lepsze. Ale gdy powrócił do techniawki, wyszedłem.
Scuba kończył, bliżej dubstepu, a do występu szykowali się chłopacy z Mount Kimbie. Na żywo jako trio, bo z dodatkiem Jamesa Blake'a (zagrali też jego "Air & Lack Thereof"). Bardzo mi się podobało, udało im się swoimi raczej nietanecznymi utworami utrzymać uwagę tłumu, już mocno rozgrzanego i wydawałoby się spragnionego imprezowej muzyki. A oni zagrali piosenki, może nie takie tradycyjne, ale jednak piosenki - wokal (przez vocoder), gitara, klawisze, perkusja elektroniczna. W ogóle, to fajnie było ich obserwować przy pracy, jak się w trójkę kiwali lub bujali głowami nad sprzętami. Zaczęli od "50 Mile View", a na koniec chyba pokombinowali rytmicznie w "At Least". Szkoda, że mieli mniej niż pół godziny materiału przygotowanego do zaprezentowania na żywo. Jeszcze większa szkoda, że doły były tak strasznie dopchane. Może dubstepowi to służy, ale im na pewno nie - dudnienie i rezonans różnych metalowych części niweczyło delikatność i wyrafinowanie ich muzyki. Nie wiem, czy nie mogli z tym nic zrobić, zwłaszcza, że musieli to słyszeć. Wiem, bo ja słyszałem, a siedziałem prawie na równi z nimi.
Przez cały wieczór w klubie panował okropny ścisk i gorąc, to drugie dawało się we znaki zwłaszcza na większej sali. A najgorzej było podczas występu Dana Deacona, z dodatkiem walających się po podłodze butelek. Być może jako show zabawne, z Deacona migającymi lampkami i świecącą czaszką, z komenderowaniem publicznością (konkurs tańca, kładzenie rąk na głowie sąsiada, przechodzenie z jednej strony pomieszczenia na drugą), ale ja nie miałem na to siły. Było też beznadziejnie głośno, dźwięk tak sprasowany, że trudno mówić o czymś takim, jak brzmienie.
Wieczorek zagraniczny
Jakoś tak się złożyło, że podczas dotychczasowych pobytów w Berlinie nie odwiedziłem jeszcze zasłużonego klubu Ausland. Nowe miejsce to zawsze atrakcja, choć i ryzyko pobłądzenia, jak to miało miejsce i tym razem (choć sam klub jest oznakowany szyldem dobrze widocznym z ulicy). Na szczęście pomyłki zmieściły się w obowiązującym tutaj godzinnym opóźnieniu, co sprawiło, że wysłuchałem obu występów w całości.
Najpierw duet Angélici Castelló i Mario de Vegi - krótki i zwarty. Może nawet zbyt zwarty w części finałowej - hałaśliwej, brudnej, mocnej. Ale niestety jednowymiarowej. Brakowało mi dźwięków z innego rejestru, czegoś akustycznego albo nieszmerowego. Wcześniej takim kontrapunktem były stukania klap fletu Castelló, gdzieś zawsze na granicy sprzężenia, co nawet dodawało im wyjątkowego kształtu, jakby konturu. (A w ogóle, to fajnie obserwować ją grającą, jest w tym wiele zmysłowości.) Oprócz fletu kontrabasowego używała też prostego (z wpiętym mikrofonem - znów szumy), elektroniki, kaset. De Vega znów mały gramofon i duży, pompka (ale też śrubokręt), najwięcej czasu z płytką z obwodami, dodatkowo radio na korbkę. Te circuitowe dźwięki zdominowały początek, już wtedy z trudem można było odróżnić, co kto robi. Taki zresztą chyba był zamiar muzyków. Ściana hałasu, do której doszli była okej, ale z drugiej strony wydawało mi się to tak łatwe, tak nieryzykowne rozwiązanie...Chwilę jeszcze pociągnęli po cichu potem, ale raczej dla fasonu, choć ja pragnąłem, żeby coś się wykluło, co by przebiło ten schemat wielkiego (głośnego) finału.
Potem Burkhard Stangl (gitary) i Kai Fagaschinski (klarnet), którzy urządzili tutaj "record release party" Musik - Ein Porträt in Sehnsucht. Albumu nie słyszałem, ale sądząc po notkach, został zagrany w całości. Z burzą, fortepianem i ptaszkami puszczonymi z cedeka. Obok grających stał winyl Alexandry, z którego przechwycili tytuł swojej płyty (ale coverów raczej nie było). Bardzo podobał mi się pomysł z zaciemnieniem sali podczas utworu z fortepianem, a jeszcze bardziej, gdy dowiedziałem się, że nazywa się on "Last Night I Had Visions".
W ogóle delikatna, nastrojowa, często nawet urokliwa muzyka, w ostatnim kawałku klarnet na granicy ckliwości, ale wciąż po tej właściwej stronie. Zrobiło na mnie wrażenie współgranie dźwięków szmerowych i czystych, elementów mocnych czy wyrazistszych z drobnymi, głośniejszych z cichymi. To jak się uzupełniały i nie kłóciły ze sobą, np. nutki klarnetu z kontrolowanym, przetworzonym, sprzężeniem gitary, właśnie - kontrolowanym, powstrzymywanym i umiejętnie wykorzystanym. Kilka intrygujących, nieco terkoczących, fragmentów u Fagaschinskiego dzięki "technikom rozszerzonym" (ustnik + język) albo sycząco-bzyczących, dzięki wydmuchiwaniu i wciąganiu powietrza bez grania nut. Albo Stangl smyczkujący mostek, a drewnem smyczka potrącający wiszące końcówki strun.
Takie pożenienie redukcjonizmu (uogólniając) i bardziej piosenkowych pomysłów mogło wyjść sztucznie i pretensjonalnie, a stało się naturalne i ujmujące.
2/23/2010
"a human approach to technology"
W lekkim pośpiechu z Artificiela (o którym kiedy indziej), ale dziś koncerty w WMFie się opóźniły. Ten wieczór to klasyczny przykład innego festiwalowego problemu: na dwóch scenach naraz dzieje się coś ciekawego. Wywieszona rozpiska daje nadzieję, że koncerty będą rozpoczynać się naprzemiennie, co pozwoli zminimalizować ilość pustego czasu. Teoretycznie więc podczas przerwy w sali pierwszej, będzie można zajrzeć do sali drugiej i złapać początek czegoś.
W praktyce jednak jest inaczej - na obu scenach występy zaczynają się prawie równocześnie. Dan Friedl zapowiada się fajnie, ale bardziej jestem ciekaw Alexa Nowitza. Niemiecki kompozytor i wokalista długo już zajmował się muzyką, gdy postanowił wykorzystać możliwości komputerów w swoich działaniach. Miał też pomysł by spożytkować ruchy rąk i ramion, które wykonywał (często mimowolnie, nieświadomie) podczas wydobywania z siebie dźwięków. Szczegółowo opisuje swoją metodę tutaj, w skrócie: manipuluje materiałem przy użyciu dwóch kontrolerów Wii, które są połączone do MacBooka z programami LiSa i junXion. Obydwa zostały stworzone w amsterdamskim STEIMie, gdzie też zresztą Nowitzowi zaproponowano właśnie ten cały system wykorzystujący Wii.
Największym plusem jego występu był fakt, że prezentował on podejście "używam Wii w mojej muzyce, bo są mi potrzebne", a nie "robię muzykę, bo mam i lubię Wii". Widać było, że Nowitz nie myli środków z celem. Choć występ mnie nie powalił, to był więcej niż satysfakcjonujący. Niemiec stosował bardzo różne techniki: śpiew gardłowy, gwizdanie, odgłosy ustno-językowe, wokal operowy. Czasem trudno było powiedzieć, gdzie zaczyna się manipulacja naturalnym dźwiękiem, ale Nowitz nie stronił też od jego loopowania i nakładania. Trochę mnie denerwowało zbyt częste wykorzystywanie dźwięków jakby przewijania, czy przyspieszania sampli. Był jeden utwór, który mógłby być skategoryzowany jako "muzyka współczesna", gdzie klasycznemu śpiewowi towarzyszyły elementy wcześniej nagrane, wypuszczane stopniowo. Nie wiem, czy były to sample prawdziwych instrumentów, ale w kilku momentach miałem prawie pewność, że słyszę wiolonczelę i fagot. Inny był nieco teatralny, ale w nieprzesadzony sposób: leciało nagranie ptaków nad jakimś zbiornikiem wodnym, odgłosy przyrody, do czego Nowitz ćwierkał jakby próbował porozumieć się, nawoływać zwierzęta (do tego odpowiednia odrobina mimiki).
Nawet chciałem iść na dj sniffa, ale siedziałem w dużej sali i jak zaczęli Holy Fuck, to poczułem, że jest mi taaak dobrze, że jednak się nie ruszę. Świetna energia, trans na krótkich dystansach, nieco retro, ale bez kiczu, czasem jakiś zamazany krzyk, kilka razy zaskakujący bardzo wysoki dźwięk, jak wystrzał broni laserowej, gdzieś coś a'la wibrafon.
Przed końcem jednak poszedłem do drugiej sali, bo koniecznie musiałem sprawdzić Justina Bennetta. Jego występ klasyfikuję jako przykład zjawiska, które od teraz będę nazywał "efektem Quintasa". Otóż na poprzednim CTM Rudolfo Quintas zrobił na mnie spore wrażenie (co ciekawe - również w czwartek), bo po wielu dniach różnych koncertów, kiedy miałem wrażenie, że słyszałem już *wszystkie* dźwięki, on zaprezentował coś znacząco innego, w dużej mierze oddziałującego pomysłem. Tak było i w przypadku Bennetta, który usiadł za laptopem, przy biurku ustawionym nie na scenie, ale pośród publiczności. I puszczał nagrania terenowe komentując je. Ale nie na głos - na bieżąco spisywał na komputerze swoje uwagi, co było wyświetlane na ekranie przed nim. I to w zasadzie wszystko. Niby nic wielkiego, ale na pewno coś świeżego, odmiennego. Dla mnie interesujące ze względu na refleksję na temat field recordingów. Nie były to jakieś porażająco głębokie myśli, raczej szybkie zapiski na marginesie, gdzie z osobistego wynikało uniwersalne. Bennett wyszedł od rozważań, czemu nagrał dany dźwięk, że są one wspomnieniami, a nawet pamięcią. To znaczy, że gdyby je stracił, to utraciłby też pamięć. W ogóle fajna była ta spontaniczność, że komentarze rodziły się na bieżąco, w obliczu danego nagrania, wyzwalane przez nie. Bennett nie od razu odnajdywał się we wszystkich swoich wspomnieniach (a może to markował?), często chwilę zajmowało mu zidentyfikowanie materiału. Jednym z wątków było, jak dźwięk określa miejsce i czym jest przestrzeń publiczna. Bennett pisał o tym na przykładzie nagrania ze skateparku, gdzie odgłosy silnie naznaczają przestrzeń, definiują ją ("to jest nasze"), ale jednocześnie są zachętą do wejścia w nią ("pojeździj z nami").
Pamięć jest kapryśna, chodzi po krętych ścieżkach i jakieś wspomnienie może przywołać inne, dlatego słuchając nagrania z 11 marca 2004 mówi o zamachach w Madrycie (choć dźwięki nie pochodzą stamtąd), a a propos innego stwierdza, że "wydaje się, że wszystkie nasze protesty przeciwko wojnie w Iraku były na nic".
Co jakiś czas w tekście pojawia się "you" i nie zawsze wiadomo, czy jest to jakaś konkretna osoba czy może bardziej każdy z publiczności, takie you, the living. A może chodzi o próbę podzielenia się wspomnieniami, wciągnięcia dzięki nagraniom kogoś obcego w tamtą sytuację. Frapowała i cieszyła mnie ta dwuznaczność, zwłaszcza wobec zwyczajnych, zabawnych życiowych historyjek. Bennett pisze: "O, to nasz sąsiad grający na organach, słuchaliśmy go przez ścianę leżąc w łóżku. Szkoda, że znał tylko dwa akordy. Chciałem go zabić. Ty chciał(aś?eś?) nauczyć go trzeciego."
Takie momenty dają wyobrażenie o tym występie, który był intymny, bezpretensjonalny i tak ludzki, jak tylko "koncert laptopowy" może być. Jeszcze pomyślałem o tym, że Bennett zagrał na stereotypie, że gdy ktoś używa laptopa na żywo, to nie ma zwykle na co patrzeć, bo ktoś tylko naciska guziki. A on wykorzystał tą wolną sferę, to że wzrok pozostawał bezczynny, nie na wyszukane wizualizacje, ale na prosty tekst. Już zupełnie ujął mnie na zakończenie, bo pisanie zamknął jakby kończył list: "i think it's all for now. love j."
Potem na chwilę na Etienne'a Jaumeta (z Zombie Zombie), ale jego wizja kosmische techno nie przekonała mnie. Podobnie jak grający w STEIMowej sali TokTek, który chyba za bardzo chciałby być Aphex Twinem. W dodatku wydawał mi się lekko pogubiony pośród swoich licznych sprzętów i gadżetów. Na koniec, gdy już byłem zmęczony, Oni Ayhun (tak, wygląda na to, że połowa The Knife) i szkoda, że tak późno, bo nie byłem w stanie zostać na całości. A zapowiadało się dobrze: prosty, ale chwytliwy, niezmienny bit, wokół którego krążą inne elementy, pomysłowo skontrastowane wesołe i mroczne, co daje z lekka groteskowy klimat. Przy okazji: polecam jego inny występ.
2/22/2010
OM Is Good
W środę byłem na dwóch ciekawych pogadankach: Takuro Mizuta Lippit (aka dj sniff opowiadał o projektach rozwijanych w STEIMie i o swoich pomysłach na granie. Tego drugiego obszaru dotyczyła też opowiastka Roberta Henke, poczekam bo być może zostaną one udostępnione w sieci, ale jeśli nie, to pokrótce opiszę.
Wieczorem do HKW, najpierw na Café Stage to - słabe.
A potem do Auditorium, które pełne (a duże jest naprawdę), ale to w sumie zrozumiałe, bo przyjechał Ryoji Ikeda i przywiózł "test pattern" w wersji live. Przed nim Thomas Köner i Jürgen Reble. O tym innym razem.
Przez schodzenie się kompletu publiczności, doszło do opóźnienia, więc bardzo miłym gestem wydało mi się zapewnienie jednego z organizatorów, że spróbują przesunąć start koncertów w WMF. Pierwsza grała Hildur Guðnadóttir, która sama by mnie tak bardzo nie interesowała, ale dobrała sobie Andrę Vidę. Jeśli faktycznie udało się przełożyć rozpoczęcie występu, to ten musiał być bardzo krótki, bo ja pojawiłem się w klubie 23:08 i złapałem dosłownie trzy ostatnie sekundy.
No trudno, teraz trzeba poczekać na Habsyll, z nadzieją, że nie będzie tak źle. I nie było, choć nie skakałem z radości. Zaryzykowałem słuch i zbliżyłem się pod scenę, bo wydawało mi się, że mogą wyjść fajne zdjęcia (brawa za pomysł z jarzeniówkami w statywach, ich mocne światło klimatycznie rozpuszczało się w dymie). Muzycznie podobało mi się rozwinięte rozpoczęcie, to poczucie, że mamy czas, można powoli go zagospodarować. Nawet wokalista pozytywnie zaskoczył, bo nie od razu zaczął growlować, ale najpierw wydobywał z siebie dość przerażające dźwięki bliskie rżeniu i jękowi. Perkusja też nie przeszła natychmiast do ofensywy, ale wysłała na zwiady mniejsze, nieregularne uderzenia w talerze. No ale jak już walnęło i zarzęziło, to było dość przewidywalnie - sekwencja bębnów podkreślająca zmianę frazy gitary. Szczęśliwie okazało się, że otwarcie stanowiło gdzieś 1/3 całości.
Na koniec niespodziewany zachwyt - OM, w wersji koncertowej jako trio, z Lichensem (który w zeszłym roku był okej). Nie słyszałem ich wcześniej, ale kojarzyłem, tylko że nie do końca trafnie ich sobie odmalowywałem przez splity z Current 93 i Six Organs of Admittance. A tu surowo, twardo, "amerykańsko", garażowo. Redukcja do wystarczającego minimum i umiejętne się nim posługiwanie. Podobało mi się, że było mało gitary (chyba raz Lichens coś dorzucił), bas był głęboki, odczuwalny, a perkusja brzmiała zarazem prymitywnie ale też cudownie skórzanie i chwilami zagęszczała przebiegi. I wokal, który może nie zostanie moim ulubionym głosem, ale tutaj idealnie pasował, był flegmatyczny, prosty, nieco amatorski jednak również zdecydowany i wyrazisty.
Lichens pojawia się na ostatnim albumie duetu God Is Good, który sprawdziłem następnego dnia. To niestety już nie to samo, tambura jeszcze okej, choć na żywo brzmiała bardziej tajemniczo, ale co to za pomysł z fletem? To ostatnia rzecz, jakiej tej muzyce potrzeba. Podczas koncertu zagrali "Meditation Is The Practice Of Death" i chyba "Thebes".
A czy ktoś zna solowy projekt perkusisty OM - Holy Sons?
(Im też robiłem zdjęcia.)
2/07/2010
I dont know whats wrong with me, my computer eyes or my internet knees
No i zaczyna się transmediale. Niesamowita śnieżyca, w HKW tłumy, a na zewnątrz, na pobliskim carillonie gra Charlemagne Palestine. O tym więcej gdzie indziej, tymczasem polecam wywiad.
Ponieważ na festiwalu musi być dużo wydarzeń, to zaraz kolejna atrakcja: Byetone z wizualizacjami aaajiaao, artysty cyfrowego i haktywisty z Szanghaju. Na tzw. Café Stage, w pobliżu baru, niezobowiązująco, żeby ci którzy nie chcą tak bardzo uczestniczyć, nie musieli.
Byetone zaczyna dość spokojnie, nieco Monolake'owo, bardziej zapalczywie robi się w rozszerzonej wersji "Plastic Star". aaajiaao najpierw pokazuje jakieś obłoki dymu, które może przesuwać, powiększać, czasami jest to do rytmu dźwięków, ale czasami nie. aaajiaao ma dwa laptopy, z których wybiera jeden, z którego obraz wysyła do projektora. Byetone kończy pierwszy utwór, a jego partner zmienia wizualizację po kilkunastu sekundach następnego. Ona też jest okej, układy kropek poruszają się w przestrzeni, trochę w stylu Evali. Kolejny utwór się kończy, sytuacja ze zmianą wizuali się powtarza. Jak napisali organizatorzy: "the experimental audio-visual scenes of China and Europe collide.", ale czy muszą aż tak bardzo? Ale poważnie, występ został późno dodany do programu, wcześniej planowano solo Chińczyka. Jemu zależało na graniu z Benderem, a może organizatorom? Oczywiście, mógł się lepiej przygotować, nieco amatorskie były te jego działania. Stałem zaraz za nim i widziałem, jak się poci i przełącza kabelki. Ale kurcze, Byetone ani razu nawet nie zerknął na ekran, nie wiem, na ile "na żywo" było jego granie, jednak gdyby zobaczył, że wizualizacje się jeszcze nie zmieniły, może mógłby poczekać z rozwijaniem utworu. Jednak miałem wrażenie, że niezbyt go to obchodzi, jako całość wyszło koślawo i średniawo, z jakimś posmakiem wyższości Zachodu.
Potem do WMF, gdzie bezsensownie kończył się festiwal A MAZE. Interact (w ogóle, dla mnie to jakiś dziwny przerost: festiwal, który narodził się z innego festiwalu, CTM z transmediale, w swoich ramach urządza kolejny festiwal). Nie dotrwałem co prawda do Patricka Cataniego, który ponoć jest legendą, więc może coś ciekawego mnie ominęło.
2/04/2010
Too Much Is Not Enough
Czuć, że transmediale zaczyna się następnego dnia, goście się zjechali, sporo Azjatów. O, jest i Phil Niblock - mamy komplet.
Przez to przegapiłem Guido Möbiusa, który mógł być fajny. Nie można mieć wszystkiego, ale tym bardziej jestem skłonny tak sądzić i żałować, bo reszta była taka sobie.
Na przykład Shenggy była właśnie taka. Korg i laptop = długie i monotonne przepływy, opierające się na pozornie nieregularnych bitach. Jednak wsłuchałem się uważnie i choć nie były to idealnie pocięte pętle, to pozorowały tylko zmienność, a naprawdę w obrębie utworu pozostawały takie same. Nie podobał mi się też pomysł (a raczej - jego brak) na kończenie kawałków, po prostu wyciszenie i wprowadzenie nowego motywu.
Mojej sympatii do artystki nie wzmagają też takie mądrości, które mogłyby pochodzić z HRO: "It takes a really strong person to be independent, and I see this as necessary for creating meaningful art. It works the other way, too, in that the process of creation is liberating in itself."
Czasem dobrze zajrzeć do archiwów - okazuje się, że słyszałem już Michaela Wertmüllera i to właśnie na CTM. W 2008 grał tu zespół z nim w składzie - Ives #1, który trochę kojarzył mi się z Fantomasem, a nieco bardziej z Aufgehoben.
Teraz szwajcarski perkusista prezentował trzy kompozycje zamówione przez studio elektroniczne berlińskiej ASP, z dodatkowymi dźwiękami Gerda Rische (dyrektora tegoż studia, jak również członka Ives #1). Elektroniczne elementy były chwilami ciekawe, niskie ale mięsiste, przeszywające. Jednak poza tym była to instrumentalna masturbacja w wydaniu macho-wirtuozerskim i czuć, że Wertmüller faktycznie wyznaje regułę, którą obrał za tytuł jednego ze swoich albumów (patrz: nagłówek posta). W drugim utworze był fragment, kiedy przestał walić we wszystkie możliwe części perkusji w rozmaitych sekwencjach, a skupił się na bębnach - wtedy przez chwilę miało to jakiś sens muzyczny. Pierwszą kompozycję urozmaicało wideo, które faktycznie ilustrowało dźwięki wykorzystując zbliżenia perkusji, które poruszały się, drgały odpowiednio w obrębie ekranu, przeplatane abstrakcjami.
Jeśli masz festiwal w Berlinie i to duży, to zawsze może zaprosić Pan Sonic (albo kogoś z Raster-Noton). A jak już na miejscu jest Haino, a tak się szczęśliwie składa, że on i Finowie grają razem, to może coś takiego? Występ słabszy niż solowy Haino, więcej jak opiszę tamten. A Thomas Ankersmit chyba lubi Pan Sonic, bo w tym roku też wpadł posłuchać.
2/03/2010
Wieczorek gramofonowy
Nie samym CTM żyje człowiek, aby więc zakosztować innego formatu koncertów wybrałem się do sklepu Staalplaatu, gdzie w ramach serii Quiet Cue występowali Hong Chulki oraz dj sniff z Mario de Vegą.
W zasadzie mógłbym nic nie pisać, bo koncerty zostały zarejestrowane i są warte uwagi, a można je obejrzeć tu: Chulki, dj sniff / De Vega.
Obserwowanie Honga to zabawne/dziwne uczucie, bo w graniu używa zestawu podobnego do mojego - przedmiotów i talerza gramofonu. Rozmawiałem z nim po i śmialiśmy się, że całe szczęście, że mój ma plastikowy talerz, więc brzmienie jest inne.
Wykorzystując metalową krawędź, Hong uzyskiwał bardzo wysokie dźwięki, grał przy użyciu opakowania tabletek (ha, ja również na to wpadłem), plastikowej pokrywki, taśmy do mierzenia i arkusza cienkiej blachy. Dużo czasu poświęcał każdemu obiektowi, delikatnie różnicując nacisk i kąt przykładania.
Koreańczykowi zdarza się w improwizacji łączyć tę metodę z feedbackiem, co w sumie nie dziwi, bo wiele dźwięków wydobytych z przedmiotów przypominało sprzężenia (chwilami naprawdę wcinające się w bębenki). Na koniec zatrzymał silniki gramofonów i poruszał tarczą ręcznie, przykładając blachę rożkiem, czego efektem były brzmienia, które mógłby zagrać też jakiś pomysłowy wiolonczelista na swoim instrumencie - wolno przeciągając silnie przyciskanym smyczkiem.
Improwizacji towarzyszyło wideo Lee Hangjuna.
Twórczość Honga znałem już wcześniej, natomiast po raz pierwszy w ogóle miałem okazję posłuchać Mario de Vegi i dj sniffa (aka Takuro Mizuta Lippit). Występ zupełnie inny od poprzedniego, fragmentaryczny, pełen przeskoków, nagłych zmian. Bardzo nie lubię, gdy gramofoniści używają szmeru winyla na zasadzie zapchajdziury - gdy nie mają pomysłu, co zagrać, to zawsze jest przynajmniej to i nie ma obawy przed pustką. Tutaj ten manewr również został zastosowany, ale na szczęście w niewielkim stopniu. sniff skupił się na scratchowaniu i loopowaniu, przyjemnie było patrzeć, na jego płynne ruchy, widać że złapał "flow" i wszedł całym sobą w granie. Wśród płyt użytych była jakaś poważka, Mono Face Arnauda Rivière'a & Jean-Philippe'a Grossa, po stole walały się też wydawnictwa Incusa. De Vega miał mały gramofon, do którego wkładki przytykał różne przedmioty i manipulował nimi. Na zwykłym puszczał płyty, częste przejazdy ramieniem w poprzek winyla z charakterystycznymi piskami albo gwałtowne zatrzymania, przyciskanie wkładki, chwilami bardzo dynamiczne. Używał też płytki z obwodami, których dotykanie dawało elektroniczne, surowe, urywane dźwięki. Tajemnicą pozostanie dla mnie, jak brzmiała pompka wpięta przez jacka w mikser. Fajne było zakończenie, nieoczywiste tak jak przebieg dialogu w ciągu improwizacji. De Vega i dj sniff robili swoje, a w pewnym momencie nastąpiła cisza, nie dlatego, że chcieli skończyć, ale jakby obydwoje właśnie w tej samej chwili zagrali ciszę i spotkali się w wyborze tego elementu.
2/02/2010
Broken Men Going To Work
Niedziela na CTM jest dziwna, po przepełnionych, imprezowych dwóch dniach, ten jest luźniejszy, zarówno jeśli chodzi o ilość występujących, jak i publiczności.
Na mniejszej sali wcześnie zaczyna Groupshow do Empire Warhola - tak, 8-godzinny koncert. Ale o tym na końcu.
Na dużej Jason Urick (laptop), na którego spóźniłem się trochę, ale chyba niewiele. Utwór utrzymuje technowy bit, w zasadzie jedno niezmienne walnięcie, mocno przysypane szumami. Na tym skrawek odległego wokalu z lekkim zaśpiewem oraz kilka innych sampli, wszystkie uzależnione od rytmu, poruszają się przycinane w różnych miejscach, tak jakby przydeptywane przez bit. Głos nieco hipnotyzuje, ale rzecz trwa tak długo, że aż staje się nudne. Podobnie długi jest kolejny kawałek, z tą różnicą, że on nuży od początku. Powoli przemieszczające się chmury szarych, czasem metalicznych, dźwięków, nawet ze sobą nie kolidują, bo są zbyt podobne, tu też przydałby się jakiś element dominujący. I jeszcze: nieszczególna wizualizacja.
Gdy szedłem na Ecstatic Sunshine, zatrzymałem się w korytarzu z wątpliwościami, czy nie zawrócić, bo chyba leci "My Girls" Animal Collective, które już mi się przejadło. Ale nie, to tylko grający (Matthew Papich) wplótł podobne brzmienie, ćwierkająco-piszczące. Oprócz zapętlonej, nawarstwianej gitary na pogłosie, w tle przemykały pourywane dźwięki cyfrowo-usterkowe. Całość łagodna, niezbyt inwazyjna, nie za bardzo wciągająca. W kolejnym utworze gitara wyraźniejsza, powtarzany akord kojarzył mi się z Let Us Be The Way We Were Marka McGuire'a. Znów repetycje ze zmianami, taka mantra ogniskowa. W trzecim, proszę proszę, odkrycie nowych terytoriów: dochodzą niskie częstotliwości za sprawą pojedynczych, powolnych uderzeń. Papichowa komórka wcina się w muzykę, mógł to nawet podłapać i zaloopować, pasowałoby. Wizualizacja to przez cały występ powtarzane zbliżenie w czerni i bieli twarzy kobiety palącej papierosa.
I na koniec zestawu Keiji Haino. 80 miażdżących minut, "lubię" to nieodpowiednie słowo, ale czasem dobrze jest być tak wymęczonym przez dźwięki. Więcej później, na teraz zdjęcie.
Doświadczanie muzyki na festiwalu, zwłaszcza takim, gdzie jest więcej scen, to coś innego niż bycie po prostu na koncercie. Choćby nawet to, czego aktualnie słucham było fajne, to często myślę, co będzie zaraz albo co jest na drugiej sali. Dlatego było coś przyjemnego w idei 8-godzinnego koncertu. Zaczęli przed innymi, skończą też po wszystkich, można zawsze tam zajść, a oni będą. Taki pewnik pośród tej karuzeli atrakcji.
Grający stoją na środku, film puszczony na tylnej ścianie. Jelinek miał rozmaite "skrzyneczki" (m.in. MPC), Pekler gitarę położoną na płasko, mały syntezator i też dużo elektroniki, Leichtmann werbel, dwa talerze, małe perkusjonalia, kilka padów, i różne urządzenia. Właśnie przypomniałem sobie swoją relacją z poznańskiego koncertu tria i w sumie nadal wszystko się zgadza, poza tym, że Pekler nie angażował się tak w gitarę. A Jelinek często bawił się rytmami, zapętlał ich fragmenty, żeby nie popaść w rutynę. Dużo dźwięków chłodzących, ale nie chłodnych, ceramicznych.
Ryzykując krzywdzące uogólnienie chciałbym wysunąć tezę o czymś na kształt krautrocka przefiltrowanego przez clicks&cuts. W jednym momencie brzmieli prawie jak Cluster, niemal imitując ich słodkie brzmienie, ale były bardzo różne klimaty. Czasem wystudzony dub a'la Delay, innym razem wręcz rockowo, chwilami egzotycznie, coś w deseń "tropicalli" Burnta Friedmana, a zdarzył się nawet moment dubstepowy. Gdy zajrzałem ostatni raz, około 1, to Jelinek poszedł odpocząć, a pozostała dwójka odlatywała w rejony space-jazzu.
Inna sprawa to związek tego grania z filmem Warhola, według mnie - niewielki. Po części, bo ta aktywna muzyka niezbyt mi pasowała do tego minimalistycznego obrazu. Ale też, bo nikt specjalnie nie zwracał uwagi na film, oczywiście - to nie jest coś, co trzeba cały czas oglądać! Jednak, choć rzucić okiem można, a przez pewien czas zebrana publiczność zasłaniała ekran. Wydawało mi się, że jest to raczej pretekst, żeby Groupshow mógł pograć 8 godzin, a ponieważ ludzie z Unsoundu chcieli coś z Warholem, to wymyślono takie coś.