Na początek Loops Haunt - grubo, wkręcająco. Przypomniało mi się dawne określenie "tłuste bity", trueschoolowy hip hop z drugiej połowy lat 90. Dużo mieszania, zwijania elementów, puszczania od tyłu, zacinania, przeskoków. Nieprzewidywalność, nie wiadomo, co weźmie górę, to co teraz jest tylko w tle, może zaraz wpaść na pierwszy plan, tu coś perkusyjnego cyka, tam jakaś plama się czai. Drugą stroną tego medalu były drobne kiksy, nagłe cisze, przerwy. W swojej radości z gry przypominał mi Flying Lotusa (którego koncert w Berghain ma świetny plakat). A w ogóle to na koniec zagrał remiks "Tea Leaf Dancers".
Zabawne, że po ktoś puścił to, co cały czas chodziło mi po głowie - Funcrusher Plus. Przypomniało mi się, jak w 2008 po Efterklang dźwiękowcy włączyli "Hairy Queen" Volcano The Bear. Wtedy był to jakby komentarz "tak to się robi", a tym razem może "wszystko już było"?
Nawet jeśli jego muzyka silnie czerpie z przeszłości, to przynajmniej jest to spójne, własne. A nie jak większość grających po nim, którzy skakali od Sasa do Lasa.
Falty DL pomieszał wszystko i wyszło nic, jakieś breakbeaty na koniec nawet, przedtem trochę gładkich syntetyków.
Brackles - "Weekend Fly" Cooly G nawet fajnie zmiksowane z czymś twardszym, ale później źlee, nie wiem, na jakiej zasadzie łączył składniki, bo oczywiście "wszystko" da się zmiksować, np. grając w tempo, ale nie brzmi to koniecznie dobrze.
Rustie (który nadal wygląda na maks 15 lat) trochę jak Starkey, chociaż nawet jeszcze surowiej, bardziej kanciaste bity, czasem same stelaże, amerykańscy raperzy nawijają. Gdzie ten aqua crunk? Z czasem coś tam zaczęło pływać, ale chyba za mało średnich częstotliwości, żeby na całości się to odcisnęło.
No ale trzeba było iść na Schlachthofbronx. A na tej sali jeszcze chwilę męczył Sinden, który nie mam pojęcia zupełnie, co grał, ale niezbyt mi się to podobało. Wiem, że to głupie gadanie, ale mniej więcej wciąż to samo. I nie chodzi o rytm, ale o wypełniające go brzmienia. U grającego wcześniej Drop The Lime'a trafiały się momenty, kiedy trudno było się nie uśmiechnąć, czasem tandeta tak wykręcona, innym razem motyw totalnie naiwny. Natomiast Sinden wydawał mi się w swojej *wixie* bardzo serio.
W końcu pora na Schlacht (nastąpiła roszada ich i Lime'a, dzięki której oni dostali "prime time", tzn ten dla wytrwałych - zaczynali ok. 4:40). Zaraz, ale czemu ich jest tylko dwóch? Nawet gdyby zadaniem trzeciego było tylko wciskanie guzika z samplem klaksonu, to i tak odczuwałem drobny brak. Ale lecimy: "Good to go" płynnie przechodzi w "Ayobę", jest "Gunny Gunny", "Too High", "We run this" ale też nowinki, m.in. ta z tekstem, który stał się tytułem wpisu, pod koniec wpada fragment fantastycznego "We nah fraid". W większości nie bardzo pozmieniane, poza wszechobecnym klaksonem i "bronx, bronx" w tle. Chwilami klimat a'la potańcówa w stodole, ale o to przecież chodziło. Niestety nagłośnienie jest przegięte, co słychać od razu - dęciaki w "Good to go" są ściśnięte i po prostu brzmią brzydko. W końcu znajduję sobie miejsce poza zasięgiem tylnych głośników, ale podczas powrotu cichymi ulicami słyszę, że pisku w uszach nie udało się ustrzec.
1/31/2010
(Not) Every Day Is A Saturday
1/29/2010
You've Come A Long Way Baby
W skrócie: okazało się, że nie można wczoraj odbierać akredytacji, co znaczyło, że omija mnie to (dziś powtarzane, ale niestety nie mogę).
Troszkę się zdenerwowałem, ale jak to dobrze mieć plan B (nie tylko w Warszawie). Wybrałem się w drogę na Neukölln, do nieznanego mi jeszcze lokalu Sowieso. Z tym lodo-śniegiem na chodnikach była to nielicha przechadzka, ale miałem dużo czasu.
Neukölln to już nie takie miłe okolice jak Mitte, ale nie ma też co demonizować. Stojący w grupkach na ulicach młodzi mężczyźni wydawali się być raczej zajęci sobą i nie wyrażali w moim kierunku życzeń o oddanie telefonu, czy pieniędzy.
Gdy wszedłem do Sowieso, okazało się, że spośród (nielicznej) publiczności tylko ja nie jestem znajomym muzyków. Czekając na koncert obserwowałem osoby przechodzące, z których kilka nawet się wahało, czy wejść. Dwie panie tak bardzo były niepewne i kilka razy zawracały, podchodziły do drzwi, już chwytały za klamkę, że aż się uśmiechnąłem. Inna para weszła, posiedziała pijąc małe piwo i wyszła w trakcie pierwszej części.
Miejsce skromne, przyjemne, trochę z czasu przeszłego, przerobione chyba ze sklepu, dużo zieleni z dodatkami beżu. Muzycy ulokowani w mniejszej sali, trochę oddzieleni, choć na tej samej wysokości to jakby na scenie (i ta kotara z tyłu). W końcu przystąpili do dzieła.
Erhard Hirt i Olaf Rupp - dwa razy gitara. Na początku dużo serii dźwięków o wzrastającej i malejącej wysokości. W ogóle - dużo, urwania, pośpiech, potem się trochę uspokoiło. Hirt miał różne pomysły, ale chyba za szybko je zużył. Oprócz pedałów głośności i ebowa, jeszcze coś wpiętego w mikser, co od razu przetwarzało sygnał. Niestety często w nieco tandetny sposób (może tak miało być), najpierw dźwięki miały zawijasy (a'la stare filmy science-fiction) zamiast wybrzmiewać po prostu, a potem często brzmiały jak z midi i układały się w naiwne melodie (na szczęście prędko porzucane). Rupp skupił się nie na skrzyneczkach a na strunach i przysłużyło się to muzyce. Kilka razy całkiem długo powtarzał pewne motywy albo operował na małym obszarze, ale potrafił też zaskoczyć uderzeniem w inne miejsce, delikatnie ale i zdecydowanie. Podobało mi się to, że czasem na równi z dźwiękiem granym, słyszałem dźwięk towarzyszący graniu - przebierania paznokciami po strunach. Były dwa momenty fajnego zgrania, porozumienia, ale też jeden rozjazd, gdy Hirt wyciszył nagle swój wkład, a Rupp przerwał kilkanaście sekund później (to już lepiej, żeby pociągnął to dłużej). Podczas ich gry pomyślałem, że z chęcią posłuchałbym Ruppa solo, więc nawet się ucieszyłem, że koniec setu na tym polegał. Hirt siedział bez ruchu, aż również dla jego partnera stało się jasne, że nie czeka on z wejściem na odpowiedni moment, ale już skończył. I tak się to zamknęło, nie dobijając nawet do 25 minut.
Ponownie Hirt a do tego Michael Vorfeld - instrumenty perkusyjne i strunowe, Christoph Heenan - klarnet kontrabasowy (?). Trudno porównywać, bo przecież to trio miało o wiele łatwiejsze zadanie i większe możliwości zagospodarowania pokaźniejszego obszaru, stworzenia atmosfery. Ale to mnie uderzyło, że bardzo szybko udało im się nakreślić spójny obraz. Na jak długo spójny i jak interesujący, to inna sprawa. Jednak już po kilku minutach gry mieliśmy coś, co mogłoby być apogeum długo narastającego procesu. Było całkiem złowrogo i pochłaniająco, ale bez natłoku, oszczędnie. Hirt w pierwszej połowie używał urządzenia przy mikserze do obrabiania dźwięków z gitary położonej na płasko. Heenan i Vorfeld grali raczej długie dźwięki, przy czym ich kombinacja, metaliczności i lekkie chropowatości, świetnie się sprawdzała.
Z czasem cała trójka trochę za bardzo zaczęła sobie folgować i początkowa spójność uleciała. Były oczywiście te dźwięki, za które uwielbiam Vorfelda, szuranie szczotkami po werblu, cięcie powietrza smyczkiem, uderzanie w gong właśnie tak, jak należało. Ale nie wszystkie wybory były trafione, chwilami miałem żal, że dodaje, a zapomniał o odejmowaniu. Miałem wrażenie, że nieco ograniczenia dobrze by zrobiło tej improwizacji (trochę dłuższej niż set pierwszy).
1/23/2010
czytanki, słuchanki
To już trochę old news, ale wyszedł drugi numer M|I , łatwiej dostępny niż poprzedni bo w Empikach. Pod linkiem o zawartości, moje rzeczy: wywiad z Tetuzim Akiyamą oraz cztery recenzje, które uważni czytelnicy tego bloga już znają.
Też już jakiś czas temu kolejny Fragile, z tematem przewodnim "okrucieństwo". Początek mojego tekstu o Mattinie do przeczytania na stronie (a w dalszej części pojawiają się fragmenty z tej relacji).
Ukazała się składanka Wieża ciśnień z nagraniami artystów, którzy wystąpili w tej galerii (mi najbardziej podobał się utwór Bartka Kujawskiego). Płyta wydana przez Centrum Kultury i Sztuki w Koninie, którego strona (jak i reszta internetu) milczy na ten temat.
Tak miło zaskoczyło mnie pomysłowe rozplanowanie mojego tekściku, że aż pokażę je tutaj.
Ktoś ma chęć na poczytanie czegoś większego (i bez mojego wkładu)? Proszę bardzo - Sound Scripts. Volume 2 pokłosie Totally Huge New Music Festival Conference. Wśród znajomych nazwisk Ross Bolleter, Christoph Herndler (przetłumaczona na angielski partytura do Im Schnitt, der Punkt, które ja usłyszałem na Ad Libitum), teksty o Badalamentim, Michelu van der Aa oraz The Sylvie and Babs Hi-Fi Companion Nurse With Wound. Z nowych postaci, ujawnił się Philip Brophy, który współpracował z Dave'm Brownem (tym z Pateras/Baxter/Brown). Pdf do ściągnięcia tutaj.
A do słuchania? Nowy Sweat.X - ostatnie wydawnictwo zeszłego roku (wypuszczony 31 grudnia) jest pierwszym w tym, które mnie znacząco kopnęło. No dobra, drugim, bo najpierw było to - *rąbanka* Choi Joonyonga i Park Seungjuna.
Ale na potrzeby wpisu będę się trzymał Sweat.X, bo chciałbym też w nim zawrzeć choć trochę radości wynikającej z faktu, że jadę na club transmediale. W zeszłym roku byli dla mnie jednym z odkryć tego festiwalu. Teraz spodziewam się również kilku oraz spełnienia paru marzeń. Np. Schlachthofbronx, którzy, o jak to się dobrze składa, znów nagrali coś z wokalistą Sweat.X - wersja z komponentem wizualnym.
1/01/2010
2009 płytowo
najbardziej:
Annette Krebs / Rhodri Davies - Kravis Rhonn Project (R)
Hecker - Acid in the style of David Tudor
The Shadow Ring - Life Review (1993-2003)
Eprom - The Mixtape (Ś)
Bertrand Gauguet / Franz Hautzinger / Thomas Lehn - Close Up (R)
Yôko Higashi, Lionel Marchetti - Okura 73°N - 42°E (R)
Luc Ferrari - L'oeuvre électronique
L-Vis 1990 - United Groove/Come Together
2562 - Unbalance
nieco mniej:
Untold - I Can't Stop This Feeling
Sigha - Hotflush podcast (Ś)
Eliane Radigue - Vice versa, etc...
Shackleton - Three EPs
Radian - Chimeric
Michael Vorfeld - Ringing light
Cremaster - Noranta graus a l'esquerra
King Midas Sound - Waiting For You
(ułożenie wedle kolejności zapoznania się)
____________
(W) - wpis na blogu
(R) - recenzja
(Ś) - do ściągnięcia (na legalu)
Zaległości nie nadrobione, na to przyjdzie czas w kolejnym roku - jak zawsze.
Z odkryć, które nie dają się wyrazić na razie w postaci jednej ulubionej płyty, to na pewno Somatic Responses. Z innych nieobecnych na liście: ciągłe odkrywanie DDAA, ale jednak najlepszym ich dokonaniem pozostaje wciąż dla mnie 20 Ans De Vieille Musique Nouvelle. Gdyby ktoś miał wątpliwości: Richard Youngs wciąż nagrywa świetne albumy, żeby wspomnieć na przykład Like A Neuron czy Under Stellar Stream, ale może traktuję go zbyt surowo, bo tyle zachwycałem się nim w zeszłym roku.
2009 płyty z innych lat
Christine Sehnaoui / Michel Waisvisz - Shortwave (2008)
Omake & Johnson - Headiferous Unctabulum (2008)
Pure - Ification (2008)
Greenpot Bluepot - Warraw (2007)
Pure & Dekam - Reqoil Displaced Peaceoff (2003) (W)
Lab Waste - Can I get it how you live? (2008)
Jean-Luc Guionnet / Ernesto Rodrigues / Guilherme Rodrigues / Seijiro Murayama - Noite (2008) (R)
Phil Durrant / Lee Patterson / Paul Vogel - Buoy (2008)
Religious Knives - It's after dark (2008) (W)
Wankers United - Selected wanks vol. 1 (2007) (Ś)
Mediacomposer - Bermudism (2005) (Ś)
Dead C - Harsh 70s Reality (1992)
Anstam - Brom (2007)
Sweat.X - Ebonyivorytron (2007)
Quarta 330 - Dot-bubbles (2006)
Salvatore Sciarrino - Orchestral Works (2008)
Pita - Get down (2002)
Jurg Frey - L'Âme est sans retenue III [1997 - 2000] (2008)
Zomby - The Lie (2008)
Iannis Xenakis - Kraanerg (znam dwa wykonania: z Asphodela i Col legno - polecam oba)
Max Eastley, David Toop - New and Rediscovered Musical instruments (1975)
Svarte Greiner - Penpals forever (2008)
Muslimgauze - Mazar-i-Sharif (1998)
Giacinto Scelsi - Quattro pezzi per orchestra, Anahit, Uaxuctum (1989)
Radikal Satan - La fievre noire (2005)
o.s.t. - Seimlste (2002)
Seht - Christian Jesus, I will determine a suicide (2006)
Keith Rowe / Burkhard Beins - ErstLive 001 (2005)
W kolejności zapoznawania się (z wyjątkiem dwóch ostatnich, które znane od dawna, a dopiero teraz należycie "docenione").
Zapytania? Zażalenia? Zapraszam do komentarzy.