11/07/2008

Ad Libitum: 3 - Dzień piąty

Wiem, że temat pogody wydaje się być trywialny, ale najbardziej dojmującym wrażeniem z poprzedniego Ad Libitum, jest to że przez większość czasu padał deszcz, a jak nie padał to i tak było zimno i mokro. W zeszłym roku festiwal odbywał się dwa tygodnie później, kiedy jesień już była w pełni rozwinięta.
Jednak warunki atmosferyczne mocno wpływają nie tylko na samopoczucie, ale i na kwestie praktyczne, czy chce się gdzieś pospacerować, czy można usiąść na ławce w parku, czy możesz się rozejrzeć (kiedy nie kapie ci na głowę albo kaptur nie ogranicza widoczności). Wtorek był w ogóle jakiś fenomenalny, tak ciepło że tiszert wystarczył (na "górę"). Ale piątek też był bardzo miły, więc gdy upewniłem się, że jednak przestawiły mi się daty i spotkanie wokół Haubenstocka-Ramatiego będzie jutro, poszliśmy schodami w dół, do tego parku gdzie dwie fontanny. Przeglądałem wcześniej mi nieznane paragrafy The Great Learning (na warsztatach mieliśmy cztery z siedmiu) zastanawiając się, czy dobrze pamiętam, że Keith Rowe nagrał taki utwór "Ode Machine no 2" (tak). W pobliżu musi być szkoła, bo chłopaki szli na boisku grać w piłę. Chwilę potem do dalszej (ode mnie) fontanny podeszła grupa dziewczyn. Przypomniałem sobie pokrętne podziały w stylu: chłopcy - wuef, dziewczynki - religia. Ale potem zacząłem się zastanawiać, że w sumie jakoś w tych grupach nie widzę nauczycieli. Ale może pedagodzy tak młodzi, że wtopili się w tłum. A może to jakaś młodzieżowa samo-organizacja wycieczkowa wybrała się do parku. Ale jak jedna grupa piłkarska schodziła, to już druga była w drodze. Rzeczywistość jest taka zagadkowa...




Tematem piątkowego wieczoru było to, co widzicie powyżej. Pewnie postać RHR potrzebuje wspomagającego wprowadzenia: przeczytajcie trochę (w zasadzie strasznie mało) tutaj, pooglądajcie tutaj. Albo dobra, zrobimy tak: zaburzając chronologię streszczę to, czego dowiedziałem się z sobotniego wykładu. Początkowo cieszył się z zaproszenia na uczelnię w Tel-Awiwie (1967), ale potem zdał sobie sprawę, że przebywając tam odcina się od aktualnych dokonań w sztuce, że jest daleko od "życia kulturalnego". Z radością więc skorzystał z okazji (1972) jaką było stypendium w Paryżu. To był dla niego czas przełomowy...pewna konfuzja, bo w notatkach mam właśnie to i inspiracje Pollockiem oraz Alexandrem Calderem, co by wskazywało, że to właśnie wtedy, w stolicy Francji zetknął się z ich twórczością. A to się nie zgadza z pewnym faktem, że w 1958 stworzył pierwszą kompozycję "mobilną" - Interpolation. I co teraz?
To ja tylko dodam, że istnieje chyba jakieś zamieszanie, co do kwestii grafiki muzycznej i partytur graficznych. A może to ja tylko odczuwam, w każdym razie, jeśli dobrze rozumiem, to te pierwsze nie służą do grania, one są graficznym odpowiednikiem muzyki, zapisem dźwięków (ha - partytura też tym jest, tricky thang). Poprzestańmy na tym, że ich się nie wykonuje, tylko ogląda i wyobraża/słyszy dźwięki (?). Haubenstock powiedział (nie wiem dokładnie kiedy, ale przed 1981), że przestał tworzyć grafiki muzyczne, bo nauczył się je notować, jak rozumiem - chodzi o notowanie za pomocą nut czy innych znaków.

Koncert rozpoczął występ Phonos Ek Mechanes (Duchnowski, Hendrich, Kupczak), który grał Poetics für James Joyce "The moon is still blue" (1971), Dècisions (59-61), Act-if (72). Kompozytor twierdził, że tak jak Finnegans Wake (znów się pojawia) było pożegnaniem z powieścią, tak Poetics jest zerwaniem z notacją. Dècisions jest o tyle ułożone, że przez środek biegnie linia - oś czasu. Wykonywane partytury skserowane wisiały na ścianach Laboratorium. Muzycy nie mieli ich przed sobą, no ale okej, przyjmuję, że się im wpierw przyjrzeli, ułożyli sobie co trzeba w laptopach i potem grali według tego, mając je w głowie. Ich pomysłem jest kontrolowanie programów komputerowych przez instrumenty: fortepian, skrzypce, gitarę. Nie podobało mi się.

Kolejni bohaterowie wieczoru też powinni być wyposażeni w otoczkę zapowiedzi. Peter Ablinger na szczęście ma stronę bogatą w informację, jak mało kto, Christoph Herndler też, z tym że tylko po niemiecku. Ale przecież głównie chodzi o pomysły na notację, to będzie jakoś zrozumiałe bez znajomości języka.



Być może pamiętacie, że ostrzyłem sobie zęby na utwory Ablingera, natomiast po wszystkim stwierdziłem, że ciekawszy był Herndler. Oczywiście pierwszy nie miał szans być objawieniem, bo już go znałem, ale mógł jakoś zaskoczyć. Bardzo chciałem, ale nie...
Najpierw usłyszeliśmy Weiß/Weißlich 5 (1997, dokładniej 5b czyli wersja skrócona i ograniczona do jednego pomieszczenia). W pierwotnym kształcie kompozycja trwa bodajże ponad 40 minut, a trzy grupy muzyków są rozmieszczone każda w innym pomieszczeniu. Tu wszyscy byli w Laboratorium, choć rozstawieni daleko od siebie. Przede mną timpani sztuk dwie i fortepian, po lewej skrzypce, altówka, wiolonczela, kontrabas, po prawej klarnet basowy, róg, tuba, trąbka. Utwór skrajnie cichy, bez mikrofonów (a nawet wyłączono nagłośnienie, jak twierdził Antoni Beksiak, mogłoby swoim szumem zakłócać odbiór), szmerowy, beznamiętny. Grała Miodowa Orkiestra, z którą kompozytorzy pracowali przez ostatnie kilka dni. Generalnie dobrze, ale tubiście zdarzyło się kilka głośniejszych, wydętych dźwięków. Natomiast jedna z timpanistek, które miały ciężkie zadanie robienia okręgów paznokciami po membranach, nie wytrzymała i w pewnym momencie na jej usta wkradł się uśmiech w stylu "co ja tutaj robię".
Na pewno wolałbym usłyszeć dłuższą wersję utworu, często sama długość jakiegoś stanu zmienia jego percepcję. A tak mieliśmy tylko namiastkę.
Zrezygnowano z głośników, ale nie ze świateł i w momentach, kiedy nikt nie grał wtykały one swoją subtelną sinusoidkę. Bardzo mi się to podobało, jakiś krok jeśli chodzi o uświadomienie sobie przestrzeni.

Ach przestrzenie, przestrzenie, tego wieczora mieliśmy się jeszcze nachodzić (i pomarznąć). Pierwszą lokalizacją w kompozycji 3 places. Warsaw (2001-...) była Cysterna przed Zamkiem. Jest zimno, a my w dodatku musimy czekać, bo nagle ktoś zamknął furtkę, a *pana Zdzisia*, który ma klucz jakoś nie widać. W końcu, instrumentaliści w dwóch grupach na dwóch końcach podłużnego pomieszczenia. Długie, płaskie dźwięki, moment falowania w uszach, gdy przypływy z obu stron się ze sobą mieszają. Potem dziedziniec Zamku, znów dwie grupy (nieco inne, ale też wedle zasady wymieszania smyczkowych z dętymi), tutaj ustawione w dwóch narożnikach, pod arkadami które biegną po dwóch bokach kwadratu placu. Atmosfera tej części jest zupełnie inna, ludzie chodzą, snują się, a ich ruchliwość wpływa na mój odbiór dźwięków, całość wydaje mi się dynamicznie i niezorganizowana. Odkrywam, że jak się wejdzie pod arkady, to instrumenty słychać wyraźniej, tworzy się korytarz akustyczny, eksperymentuję z fakturami - kilka razy przechodzę z placu pod dach. A potem to samo w Laboratorium, tzn tak wydaje mi się, że za każdym razem nuty były te same. Jedynie ich wysokość była inna, a ustalana na podstawie częstotliwości rezonansowych (rezonujących?) pomieszczeń. (Na spotkaniu w sobotę Ablinger opowiadał, jak puszczał w każdym z miejsc bardzo głośno biały szum.)



A po kolejne przerwie - objawienie Vom Festen, das Weiche Herndlera. Grają nadal muzycy z Miodowej Orkiestry. Zaczyna się znów szmerowo (smyczki), ale zaraz na szczęście pojawiają się odważniejsze dźwięki. Jednak równie delikatne - pojedyncze uderzenia w płaskie bębenki (?), po chwili równie stonowanie werbel. Zupełnie zaskakujące, pełne dźwięki fortepianu, prawie że najniższe, krótkie, rytmiczne. Czasem zgadzają się z perkusyjnymi, częściej nie. Włączają się dwa klarnety, rozmieszczone po bokach. One wprowadzają z lekka Sciarrinowski klimat, grają niedokończone zawijasy, kapryśne i zwiewne motywy. Jednak uwagę przykuwa chwiejność konstrukcji, niepewność rytmu. Przypomina mi się dzieciństwo, gdy ustawiałem budowle z drewnianych klocków. Wiadomo, lego są o wiele pewniejsze, mają możliwość wczepienia itd. Nimi też się bawiłem, ale drewniane bloki miały swój urok. Te ich niedoskonałości, nierówności, jak się huśtały, chwiały szukając równowagi. Tak jak ten utwór, który chciałoby się chwycić w ręce, ubezpieczać go swoimi gestami, zająć się nim, aby przetrwał. W trakcie dochodzi lewa ręką na fortepianie oraz uderzenia w talerz perkusyjny, przytrzymywany tak że jest samo "krasz". Jest nawet taki fragment, w którym perkusyjne dominują, ale krótki. Nie wspominałem o wiolonczeli, nie wiem, kiedy weszła, ale teraz, na koniec, została ona sama jedna. Omdlewająca, prowadzi cienką linię, wygasa, zanika.

K powiedziała: nareszcie jakiś utwór. I chociaż nie zgadzam się z dissem Ablingera, jaki to implikuje, to bardzo dobrze rozumiem, o co jej chodzi.



Następny był Streifend, der Blick, powyższa ilustracja pochodzi z wersji czysto instrumentalnej "Im Schnitt, der Punkt". Na festiwalu zaprezentowana została ta bogatsza, multimedialna, opcja - dwóm klarnetom (basowy i "zwykły") i parze skrzypiec towarzyszył film i w niektórych partiach muzyka (elektroniczna) z niego. A może to raczej instrumenty były dodatkiem do obrazu - klarnety weszły w drugiej minucie. Skrzypce szmerowo, ale w ciekawy sposób, chyba nie drewnem smyczka, ale bokiem i ruchy po strunach od siebie, potem też uderzenia. Elektronika pojawia się w kilku partiach, z początku bardziej pływa, gdzieś po środku jest nieco gryząca. Ogólnie - ruch muzyki nie jest tak pewny, jak ruch ręki, którą obserwujemy na ekranie. Muszę przyznać, że film mnie zafascynował, sam pomysł - zrobienie takiej wielkie wyprawy ręki/ręce/ręką. Zbliżenie czyni ją głównym/jedynym bohaterem, ale też inaczej pokazuje nam tereny, które ona pokonuje. Jakieś płaszczyzny ścian, chyba niezbyt uczęszczanych, schody, podłoga. Ręką gromadzi wspomnienia, to przez co przeszła odkłada się na niej w formie pajęczyny. Trochę czasu minęło, zanim dostrzegłem w niej pająka, następne kilka minut, nim zauważyłem, że on się rusza. Można się zastanawiać, czy ta wykładzina ma taki wyblakły czerwony kolor, czy to my się sugerujemy, nakładamy na nią barwę, której w filmie nie widać? Jedynie przez moment widać świat na zewnątrz, olbrzymi, gdy ręką przechodzi wzdłuż (brudnego) okna, coś widać, ale nie wiadomo dokładnie - co. Dźwięki się intensyfikują, ale nie dramatycznie. Szkoda, że zakończenie (filmu) jest takie, mógł to być świetny utwór.

Co nie zmienia faktu, że Herndler zrobił na mnie wrażenie, a na dokładkę jeszcze sobotnie spotkanie z nim.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

hej, serdecznie dziękuję za wnikliwe refleksje z festiwalu! paru informacji na temat szczegółów "mojego" koncertu, które co nieco wyjaśniają, mogę udzielić - jeśli wola, ale niepublicznie. pozdrawiam i zapraszam na grudniowe imprezy w łodzi: "gębofon 5" i rozpoczęcie "turning sounds 6" w ramach cyklu "contem.ucha". wkrótce informacja na stronie, na razie tu: http://filharmonia.lodz.pl/ i tu: http://www.myspace.com/contem_ucha