Problem z relacjonowaniem tego, co działo się na tym festiwalu jest taki, że na koncerty w dużej mierze składały się utwory napisane (w odróżnieniu do zeszłorocznego - poświęconego w większości improwizacji), dobrze by było, żeby oceniając/opisując efekty, znać ich źródło (partytury), przynajmniej, żebym ja je znał. Ale niestety sprawa nie jest prosta, nie próbowałem, ale podejrzewam, że nawet zagłębienie się w Akademię Muzyczną, nie przyniosłoby efektów. Często więc moje wrażenia będą zamykały się w krótkich stwierdzeniach i rzadko odnosiły do papierowych podstaw (chyba, że internet wspomoże albo będę mógł się oprzeć o książkę festiwalową).
Poniedziałek - pogoda ładna, jazda pociągiem (jakaś nazwa ciekawa...) upłynęła na całkiem podniosłych rozmowach z Kasią i czytaniu Zwierzeń klowna Bölla (świetne!). Przybytek noclegowy wykazał się zaskakująco wysokim standardem (lodówka, ręczniki, czajnik elektryczny).
Warunki, jak wspominałem, atmosferyczne dogodne, więc spacerem w kierunku Zamku Ujazdowskiego, przez Pola Mokotowskie i inne zasłyszane obszary oraz mniej sławne przejścia podziemne (jedno sprofilowane komputerowe, inne skejtowo). Tak, uroczo, cały naród buduje swoją stolicę. Dyskutujemy z K o sensowności mówienia, że jaki ładny zachód słońca. Bo zachodzi właśnie i jest ładny.
W CSW, przepraszam, gdzie jest sala Laboratorium, aha, dziękuję. Stan surowy na dole, ale pomieszczenie w którym koncerty porządne. Bez podestów, scenę wyznacza wykładzina, lekko skośne na początku ściany i bardziej pod kątem wyżej, ale nie zbiegają się - jest płaski sufit (wysoko).
Tak jak w przypadku Barokowych S&S, będę zainteresowanych odsyłał po szczegóły programowe do strony internetowej. Wieczór zaplanowany przez Krzysztofa Knittla zaczął się od kompozycji Bogusława Schaeffera ze zbyt dużą ilością muzyków. Cierpiała wyraźnie z powodu koszmaru molocha (z tekstu), ale ich redukcja niewiele by raczej pomogła. Przyznaję, że trudno mi wchodzą kompozycje z recytatorami/aktorami wygłaszającymi tekst, zwłaszcza gdy słowa są dla mnie zrozumiałe. W tym przypadku byli to odpowiednio - Piotr Bikont i Howl Ginsberga(w jego tłumaczeniu). Muzyka jest nieciągła, ciągle coś się dzieje, trochę nie wiadomo dlaczego, dwóch perkusistów, fortepian, dwa saksofony, gitara basowa, elektronika, techniki zwężone raczej niż rozszerzone. Saksofoniści jeszcze wspierają recytację, dopowiadają, no i jakby tego było mało - uprawiają ruch sceniczny. Chodzą, zamieniają się miejscami, trochę się ganiają, ale niepewnie, może skradają? Sugeruje to zagubienie...tak zapewne, jakoś trzeba to sobie uzasadnić... W jednej chwili wszyscy zaczynają opuszczać scenę, a ja się zastanawiam, czy coś z poematu do mnie nie dotarło. Potem wracają stopniowo, pod koniec jest chwila z niskimi tonami elektronicznymi, pierwszy raz po samym rozbiegu, gdy usłyszałem te maszynki.
Jeden pomysł, który mi się podobał, że gdy w tekście wymienione zostały saksofony, to ich akurat nie było. Oprócz tego w podawaniu słowa nic mi się nie podobało, interpretacji nie stwierdziłem - Bikont co najwyżej mówił głośniej, cały czas miał ręce podniesione niczym ksiądz. Chwilami jakby zaskakiwało go, że instrumenty kończą grać i nawet jeśli nie musiał doganiać, to kończył frazę nienaturalnie zawieszając intonację.
Ten utwór to rok 1966, z następnym zbliżamy się ku naszym czasom. Trilogy of Liberation Dietera Kaufmanna składa się z trzech części skomponowanych w latach '71, '75, '79. Nie wiem, czy prowadzą one autonomiczny żywot, ale są dosyć odmienne od siebie. Pierwsza wykorzystuje tekst Deklaracji Praw Człowieka w różnych językach, słowa są pochłaniane prze dźwięki otoczenia. To wszystko leci "z taśmy", natomiast w drugim utworze mamy już żywego wykonawcę, ale znów także zabiegi muzyki konkretnej (Kaufmann studiował u P. Schaeffera i Bayle'a), jest tu także wykorzystany moviophon Waltera Stangla. Nie wiem, co to dokładnie, ale stojąca na scenie Gerda Schorsch miała pięć fotorezystorów: dwa w dłoniach, dwa na wewnętrznej stronie ramion i jeden w ustach. Oczywiście było na nią skierowane światło, ale takie umieszczenie czujników powodowało, że mogła bez problemu nie dopuszczać go do nich. Jeśli chodzi o dźwięki, to nie było to super ciekawe, zmieniały się wysokości dość wyczuwalnie, ale ruch rekompensował pewną nudę. Podobało mi się to osłanianie, co sugerowało szacunek dla ciała, intymności, ale też ruchy towarzyszące eksponowaniu rezystorów, jakby te zabiegi, które trzeba wykonać, aby trafić na/w to, na czym nam zależy. Dobrym pomysłem było też, żeby czujnik schowany w ustach wykorzystać dopiero pod koniec, a przedtem było to nieco niepokojące, jakiś zakaz mówienia, siedź cicho (choć ona nie siedziała).
Co nie znaczy, że wraz z otwarciem ust potoczyły się z nich słowa, nie - ale mogła się w nie wlać światłość. Ostatnia część bazowała na tekście Chanson Ernsta Jandla (fragment Laut und Luise). Schorsch wygłaszała tekst, towarzyszą jej ponownie dźwięki konkretne oraz ambientowe tło, które narasta (szkoda, że na koniec grzmotnęło) a słowa są proste: krzesło, miłość, brzuch, drzwi (pierwsze po angielsku, drugie, jakżeby inaczej, po francusku, dwa ostatnie po niemiecku). Łatwa recytacja się komplikuje, gdy najpierw przeskakują rodzajniki, a potem litery w słowach zmieniają szyk. Język to wirus, co nie?
Następnie solowe dokonanie Schorsch, najbardziej taneczne (bo ona tym się zajmuje), ale też z towarzyszeniem taśmy. Dobiega nas z niej jej głos, lekko zakatarzony, który opowiada o procesie twórczym, trudno to nazwać przemyśleniami, ale pojawiają się pytania o to, czy liczy się całość działania, droga, czy tylko rezultat (a jeśli tak to co nim jest), jak coś odrzucić, coś wypracowanego wcześniej. Według mnie to miało być takie na poły żartobliwe, nieporadne (jeszcze lekka niedyspozycja podmiotu), trochę banalno-głupiutkie. Lekka satyra na (nadmierną) autorefleksyjność? Taśma pełniła też funkcję komentującą, np. mowa jest o różach, które aktorka ma właśnie w ręce, pyta co z tymi różami, czy mi się podobają, odpowiedź nie pada, ale bukiet zostaje odrzucony. Tej niepewności refleksji odpowiada nieumiejętność znalezienia sobie miejsca, tancerka próbuje usiąść na krześle, ale nie "normalnie", tylko jakoś bardziej i w efekcie zsuwa się bądź spada z niego.
Dalej po części zaskoczenie, tzn utwór, który uratował (no, nie do końca) recytator - Na skraju Bogdana Mizerskiego, w którym mówił Tadeusz Sławek. Zaskoczenie częściowe, bo nie spodziewałem się wiele po muzyce (kontrabas na delay'u, nieznośnie ładny saksofon, bębenki itd) i miałem tylko właśnie nadzieję, że głoszący słowo zrobi coś dobrego. I tak się stało, Sławek włożył trochę uczucia w tekst, wyginał go nieco, zasadniczo, w przeciwieństwie do Bikonta - zrobił z nim coś, miałem wrażenie że słowa, które wypowiada go obchodzą. Mogła trochę denerwować tendencja do nadmiernego akcentowania pojedynczych liter. Mi nie przeszkadzało.
Potem znów w większości źle, niż dobrze, Kraby w wiadrze w wykonaniu Trio Grande czyli spotkanie rytmu z poezją Charlesa Bukowskiego. Etiuda na procesor wielordzeniowy i struny głosowe. Pierwsze zdanie jest prawdziwe, drugie przygniata swoim nadęciem (chyba, że to żart z akademików, kurcze, te współczesne czasy, postmoderna za każdym rogiem, nigdy nic nie wiadomo...). Tak czy inaczej: jeden wokalista z multi-efektem (szkoda, że upatrzył sobie echo i niezbyt chciał wykorzystać inne przetworniki, poza tym się loopował) i dwóch za laptopami. Muzyka była fajna, nic specjalnego, ale jeśli pomyślicie o polskim instrumentalnym hip-hopie, to co, głupio wybrzydzać, bo mamy Noona i M.Bunio.S, więc tutaj było przyzwoicie. Trochę skojarzeń z tym drugim, zwłaszcza z Historie+R, brzmieniowo (bo nie strukturalnie) z 8rolkami, może trochę Push Button Objects. Mam wątpliwości, czy faktycznie były potrzebne dwie osoby do kontrolowania tego, gdyby to dobrze zsynchronizować. Ale okej, przyjmuję, że chcieli mieć możliwość dopasowywania na żywo, na spontanie, czł'eku. Hmm, zapadł mi w pamięć moment, gdy wokalista chciał zrobić, żeby było gęsto i po prostu zaczął przebierać palcami po polu dotykowym efektu, to było takie przykre, że ale mam fajną zabawkę, jak tu coś zakombinować, żeby ludzie widzieli, ile ona może.
Kolejne coś przemilczę, wspomnę tylko o tym, że jedna z artystek nie wzięła udziału/nie pojawiła się i nikt nie kłopotał się, żeby coś wytłumaczyć. (Mniejsza o to, tu nie miałem żadnej nadziei).
Na koniec polscy wykonawcy z tego wieczora i kilka innych osób odśpiewało "Gospel noble truths" Ginsberga, tak, poczucie wspólnoty, radość i afirmacja. Okej, nie było to warte przegapienia ostatnich autobusów i tramwai.
Nocny powrót niespodziewanie bezproblemowy, Pl. Zbawiciela, Nowowiejska, Filtrowa i coś dalej, spokojnie, pusto i zimno.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz