11/05/2008

Ad Libitum: 3 - Dzień czwarty + Plan Be




To zabawne, (nie tylko) w zestawieniu z innymi dniami, że "kuratorem" tego koncertu był Phil Niblock, a występowali podczas niego Thomas Ankersmit i Phil Niblock. Ten drugi prezentował "muzykę i obrazy" z filmu Movement of People Working, ponieważ już kiedyś byłem na takim występie, postanowiłem tego wieczora zminimalizować swoją obecność w Laboratorium. Przede wszystkim dlatego, że miałem w zanadrzu Plan Be, bo jak sobie przypomniałem moją relację, to chyba teraz lepiej bym odebrał twórczość Niblocka.

Ankersmita też już widziałem na żywo, ale byłem bardzo ciekaw (właśnie dlatego). Gdy skończył grać, pomyślałem, że to chyba jego najlepszy występ. Ale teraz sobie odświeżyłem swoje wrażenia z Berlina i nie wiem, czy temu koncertowi dałbym dychę.

Początek wydawał się chaotyczny, kilkusekundowe partie wypychające się nawzajem, dość wysokie urywane dźwięki. Ale od startu jest obecna ciągła linia, jakby horyzont, niezupełnie płaska, lekko nabrzmiała. Trudno powiedzieć, jak ona ma się do reszty dźwięków, czy one są na niej, czy zupełnie się do niej nie odnoszą. Czy ona dokądś zmierza, czy po prostu jest?
Syntezator Ankersmita to pierwsze urządzenie, które wyciągnęło coś z laboratoryjnego nagłośnienia, nie chodzi o to, że musi być głośno, żeby było dobrze, ale pewien poziom natężenia jest czasem potrzebny.
Dobrze się poczułem, gdy po podłodze przeszło kilka fal niskich częstotliwości. Całość charakteryzowała panoramiczność, rozłożystość, to zastanawiające, że w notatkach mam świetlistość i górski pejzaż (wykoncypowane post-factum), co odsyła mnie do wrażeń z poprzedniego koncertu (których wtedy nie pamiętałem, a na pewno nie miałem ich w świadomości). Natomiast podczas występu, gdy zamknąłem oczy, widziałem taką scenę, której właściwością też jest szerokość, rozległość. Duża sala kinowa, w której siedzi kilka osób, są trzy ekrany, dwa boczne w stosunku do środkowego ustawione gdzieś pod kątem 120 stopni, stykają się z nim. Wyświetlane są w przyspieszonym tempie samochody (dużo żółtych taksówek) jeżdżące po mieście. Wracamy do muzyki: jest coraz więcej elementów, gęściej, ruchliwiej i głośno. Gdy już wydaje się, że bardziej nie może być, Ankersmit wykorzystuje obszary, które dotychczas zostawił puste. Dorzuca doły, nawet nie tak niskie jak przedtem, ale za to mocniejsze, jednak tylko we fragmentach, żadnego efekciarskiego dowalania, brutalności, jakieś odłamki skalne przewalają się przez kanały. To jest szczyt, z którego nagle spadamy. Ułamek ciszy i już znów linia, na którą skąp kapie kwaśny opad powodując cyfrowe płaskie plumknięcia. Linia zachowuje ciągłość, mimo że zostaje zrytmizowana w puls. Powoli wchodzą średnio-wysokie tony, falują i nadbudowują się coraz wyżej. Myślę o tym, jako o preludium do Niblocka, jednocześnie okaże się to rozbiegiem dla saksofonu. Ankersmit początkowo naśladuje obecne dźwięki, a potem coraz bardziej się od nich odrywa, one zresztą przygasają. On rezygnuje z mikrofonów, staje przed stolikiem i gra oszałamiająco na instrumencie, z całą pewnością oddech cyrkulacyjny, fragmenty tak długie, jak autor chce, a nie jak go ogranicza pojemność płuc. Płynne przejścia z czystych tonów do zabrudzonych, terkotliwych, nie wiem jak, ale wyobrażam sobie, że ma jakieś części saksofonu poluzowane? Obraca się by wysyłać dźwięki w różne strony, mapuje przestrzeń. Niemal dotykalna energia.

Mógłbym chapnąć część Niblocka, bo jeszcze trochę czasu do koncertu w Planie Be, a i niedaleko. Jednak pamiętając, jak bardzo wkurzali mnie spóźnialscy wchodzący w trakcie, nie chciałem komuś zakłócać odbioru swoim wymykaniem się.
Byłem więc w klubie wcześnie, prawie sam w małej sali siedziałem na kanapie. Potem okazało się, że start zostanie przesunięty na 21:10, bo na Ad Libitum jest sporo osób, które chcą także załapać się na koncert tutaj. Nie wiem, skąd pomysł, że Niblock skończy tak szybko, on jest z tych, którzy wolą długie dystanse i oczywiście finiszował później.
Dobra, dam się już rozpocząć koncertowi, zaczynając od lewej mamy Henrika Olssona za stołem metalowych misek (nie tybetańskich, raczej ikeowskich), na którym znajduje się też duży talerz (perkusyjny), w pobliżu stoi mały wzmacniacz, a po drugiej stronie stołu wisi gong. Na środku siedzi Johan Arrias, ma saksofon, ale częściej zajmuje się mikrofonem, małym głośnikiem i chyba jakimś samplerem/efektem. Na prawo od niego Tetuzi Akiyama, z którym Szwedzi (trio się nazywa Gul 3) zapragnęli współpracować po usłyszeniu jego Resophonie, Japończyk ze swoją nieodłączną towarzyszką - gitarą. Dalej siedzi wiolonczelista Leo Svensson.
Nie wiedziałem, czego mam się spodziewać, ale i tak byłem zaskoczony, gdy zaczęło się od postukiwania w gong, które nagrywane przez Arriasa, po jakimś czasie wypuszczone z głośniczka. I zniekształcone przez niego (jeśli nie przez efekty), to zwróciło moją uwagę: wielość źródeł dźwięku i stopień zmian/wypaczeń, jakie każde z nich zawierało w sobie. Okazało się, że wzmacniacz Olssona ma wpięty mikrofon kontaktowy, który jest przylepiony do talerza. A ten z kolei ma w sobie mały drut, więc słychać drgania tego drutu stamtąd, smyczkowanie talerza też tak, ale również (zabrudzone) przez wzmacniacz. Miski uderzane i kieliszki (wilgotne krawędzie) masowane akustycznie, a za Olssonem z głośnika wiolonczelę. Gitarę ja raczej słyszałem nie przez nagłośnienie, ale gdy Akiyama używał e-bowa, to raczej tamtędy. Po połowie koncertu kolejny pomysł perkusisty: dwa walkie-talkie, którym mógł nagrywać dźwięki, mieliśmy więc degradację zdegradowanego, gdy tym łapał sygnał ze wzmacniacza. A poza tym, czy one jakoś zakłócały jego działanie? Do faktycznego działania dochodziła prawie-choreografia - Olsson machał rękoma, wyginał się, a walkie-talkie roztaczały wstęgi dźwięku.
Myliłbym się ten, kto po tym opisie uznałby rezultat muzyczny, za przepełniony, hałaśliwy, chaotyczny. Koncert był cichy i delikatny, utwory nie były proste i jednolite, ale sprawiały przyjemność, jak powolne przesuwanie ręki po korze, gdzie nie gdzie porośniętej mchem.
Kojarzyło mi się to trochę z zadumanymi momentami Penguin Cafe Orchestra, z uspokojonymi Małymi Instrumentami, a czasem (gdy więcej wiolonczeli i gitara bardziej zorganizowana) z Boxhead Ensemble.
Był taki piękny moment naturalnego wręcz wezbrania, które opadło do ciszy i została sama gitara. Być może dopiero po tym usłyszeliśmy saksofon (opcja włożenia mikrofonu w i nagłośnienia drobinek została wykorzystana), który zaczął swoją partię z naleciałościami patyny, ale potem się z nich otrząsnął. Chwilami aż za ładne melodie i w sumie przyjmuję, że w bisie (country'owym) to tak specjalnie, lekka zgrywa.

Bardzo pomysłowe, odświeżające, przyjemne i kojące.

K przyszła pod koniec, mocno przeżyła Niblocka, aż musieliśmy wysiąść z tramwaju bo potrzebowała ruchu.

Brak komentarzy: