11/18/2008

"To setki godzin w pociągach gapiąc się w szybę / To praktyka i ćwiczenia, kartka i wolne style"

Wrocław (wcześniej czy później)

Po-Industrialowy powrót to pewnie największa moja trauma kolejowa. Za to dwa tygodnie wcześniej wracało się miło. Jak zwykle na tej trasie nie kłopotałem się szukaniem miejsca siedzącego w przedziale. Żeby nie musieć słuchać utyskiwań no, jak się mówi na poborowych w Marynarce Wojennej, jest jakieś słowo specjalne? To właśnie ich. W każdym razie, nie było nic do wypatrzenia w szybie przede mną, zacząłem słuchać Tiger Thrush Ami Yoshidy, a później, gdy zorientowałem się, że światło można *włączyć* przez dokręcenie żarówki, to czytałem "Zwierzenia klowna.

Yoshida akurat była jedną z niewielu nieruszonych jeszcze rzeczy z niewielkiego pokrowca, który służył na cały wyjazd. Ale też słuchana kilka godzin wcześniej Audrey Chen mi o niej przypomniała.

Trochę wyjaśnień by się przydało, nie? Z racji tego, że byłem na Ad Libitum, nie mogłem wybrać się na Karkowskiego i Pain Jerka do Lubonia, a czułem, że Japończyka powinienem zobaczyć na żywo. Postanowiłem złapać ich we Wrocławiu, gdzie Chen ich supportowała.

Hubert wyrażał się pochlebnie o lubońskim koncercie, który odbył się w (byłej?) fabryce Lubanta. Po rozmawiał trochę z Karkowskim, który wtedy określił Firlej w raczej ostrych słowach, z których łagodniejsze odnosiło się do ich podejścia do pieniędzy/zarabiania.

Może wyciągam zbyt daleko idące wnioski, ale może dla wrocławskiego klubu przyjął model grania, żeby się nie namęczyć (w przenośni, chodzi o krótkość). Oczywiście, w świecie noise'u kilkunastominutowe występy nie są niczym wyjątkowym. Ale o ile Pain Jerk był dynamiczny, obfity i wyczerpujący na tyle, że 10 minut jego dźwięków było więcej niż wystarczającą dawką, to Karkowski (15 minut?) jakby uchylił rąbka tajemnic swojego laptopa. Jego dźwięki bliższe były Attuning/Attending niż natychmiastowemu, wielokierunkowemu atakowi. Raczej była to wcześniej przygotowana całość i autor zmieniał ją głównie przez mikser. Szkoda, że tak szybko się skończyła, w dodatku bez (dźwiękowego/kompozycyjnego) powodu, bo bardzo podobało mi się jak z determinacją skradała się i podpełzała niskimi częstotliwościami.

Karkowski był głośniejszy niż jego partner, ale Pain Jerk za to wybrał taką częstotliwość, żeby zapychała uszy (dość wysoka, ziarnista), ona była nieco bardziej obecna w jednym kanale, za to w drugim trochę dominowały pokraczne perkusyjne (nie z perkusji) loopy (dziwnie nazwać by je było bitami), jakby wyjęte ze sterty rytmicznego gruzu i tylko nieznacznie posegregowane. Mi się podobało.

Przed nimi Chen, przed nią na szczęście nie panowie dyrektorzy festiwalu i tylko raz reklamówka piwa-sponsora (ten browar ma naprawdę rozległe zainteresowania muzyczne, wspiera też jednego pana w jego sjestowaniu w egzotycznych krajach). Gdybym widział ją po raz pierwszy, to byłbym pod wielki wrażeniem, a tak trochę wiedziałem, czego się spodziewać. http://diapazon.pl/PelnaWiadomosc.php?bn=Artykuly&Id=669 Poczułem, że wie, kogo suportuje, zaczęła od rozkręcenia elektroniki domowej roboty, ja bardzo lubię te open-circuitowe dźwięki, a jak do tego dojdą *rozszerzone techniki* wokalne, to jestem już kupiony. Wokal był mocno podgłośniony, mikrofon łapał wszystkie detale, Chen korzystała z tego, było kilka takich momentów dyskomfortu, jak w przypadku Yoshidy, że coś pękało, rozdzierało się, pisk wwiercał się w bębenki.
Potem długo bawiła się innym swoim pomysłem: śpiew a'la gospel/spirituals, w którym wyraz lub jedna głoska mogła być wyciągnięta, posłużyć jako pretekst do eksperymentów z głosem. Takie wyskoki z frazy.
Pod koniec jednak zaczęło mi się nieco dłużyć, chyba support grał w sumie tyle ile m a i n a c t (na finał było jeszcze niezbyt ciekawe kolabo Karkowskiego i Jerka - poniżej 20 minut).

Pozwólcie, że wspomnę jeszcze o przejażdżce ze stolicy do Wrocławia. Dzięki uważnemu studiowaniu mapy dostrzegłem, że mieszkam niedaleko Warszawy Zachodniej, więc tam się podróż zaczęła (a jeszcze - 5 minutowa korzyść ha ha). Nie znalazłem tablicy z najbliższymi odjazdami, ale na szczęście były jeszcze papierowe rozkłady całościowe. Zapowiadający przez megafony jakby stosowali jakiś szyfr, tak żeby właśnie nazwa miejscowości pozostała niezrozumiała. Trochę już tam stałem w towarzystwie gołębi, gdy pojawili się dwaj dobrze zbudowani panowie, z bagażem niewiele mniejszym od nich, a za nimi trzeci - starszy. Szybko dwie sprawy stały się jasne: że to ich w u j a i że nie mogę z nimi siedzieć w przedziale, bo będzie to jak setki godzin w pociągu.
As it happens - wyszło tak, że właśnie z nimi, myślę, że oni wiedzieli i tak manewrowali, żeby otoczyć mnie na korytarzu i nie zostawić drogi odwrotu (a okno, przecież!).
Był tylko jeden ratunek - słuchawki, tzn panowie też znali środek na ciężar poranka - tyskie (ukrywanie go przed konduktorem przypomniało mi zagrywki a'la zielona szkoła). Mi natomiast rewelacyjnie przysłużył się cdr Sculpture'a.

Jako, że miałem słuchawki - nie istniałem, nie dotyczyło mnie częstowanie ciastkami i pytanie, czy nie przeszkadzają mi papierosy. Pani siedząca na przeciwko mnie była z tych, co to spędzają czas gapiąc się w szybę. Potem, gdy już nasi towarzysze wysiedli, pani rozmawiała przez telefon, a ja uśmiechnąłem się w duchu, gdy powiedziała no miałam czytać książkę, ale mi się nie chciało.
Akurat złożyło się tak, że jak panowie nas opuszczali, to zrobiłem sobie przerwę, ale miałem słuchawki nałożone, dwóch wyszło najpierw i powiedziało do kobiety do widzenia, ja też odpowiedziałem, bo jestem dobrze wychowany. Na co trzeci, taki yh...żartowniś, powiedział patrzcie, całą drogę nic nie mówił, a teraz się odzywa, nie odpowiedziałem mu nic (chyba lepiej niż, żeby się dowiedział, że to jedyna rzecz, jaką chciałem mu przekazać), a potem on również się pożegnał.
W ogóle zabawne, ale do myślenia też daje.

Toruń (coraz rzadziej)

Jak już siedzę w tych pociągach, to jeszcze ostatnia wycieczka - w piątek do Torunia, w sobotę już powrót do Poznania. Ot, taka krótka trasa i takiż pobyt. Cel: drugi koncert projektu z Hubertem - Revue svazu českých architektů (coś pomiędzy ćwiczeniami a wolnymi stylami, ale kartki też są ważne).
W wojażach warszawskich towarzyszyły mi wspaniałe hd 515, a tutaj znów zadowalające hd 202. W zasadzie przez większość czasu zestaw taki sam, jak w mgielnym wpisie. Ten discman i ta płyta z mp3, którą tym razem ugryzłem od końca, co gwarantowało mi dotarcie do katalogu Ferns Recordings (wydają trzycalówki, okolice field recordingu i przetworzeń). Ponieważ mam genialny odtwarzacz bez możliwości wyświetlania nazw, znów nie wiem, czego słuchałem, ale generalnie podobało mi się. W powrotną drogę wziąłem od H płytę z mp3, bo moja druga nie działała, planowałem Naked City, ale najpierw było Future Sound Of London, a że moja znajomość z nimi pobieżna, to skorzystałem. Są momenty nieco już staroświeckie, ale starałem się ustawić to sobie w kontekście tego, co obecnie się dzieje. Pomyślałem o Scubie, który zawsze wydawał mi się kontynuatorem IDM-u i okolic, niż garage'u/jungle/dubu. Zwłaszcza takie kawałki FSOL jak "Vit Drowning / Through Your Gills I Breathe", czy "You're Creeping Me Out" bardzo mi się z nim kojarzyły.

Kiedyś w miarę często jeździłem do Torunia, ale ostatnio miałem długą przerwę. Dlatego też byłem zdziwiony odnowionym dworcem Poznań Wschód, toż to już z a c h ó d, panie.

A teraz to chyba trochę posiedzę w Poznaniu, jakaś praktyka i ćwiczenia może. I posłucham Knive Svarte Greinera. Co to leci z nieba? Śnieg, chyba, ale do ziemi już nie dotrze.

Brak komentarzy: