9/18/2008

Literatura na wakacjach: Nerval

Już dłużej nie mogę się wstrzymywać z pisaniem o Gérardzie de Nerval, bo pani w bibliotece w geście łaski pozwoliła mi zatrzymać Córki ognia do jutra, a i tak wcześniej przekroczyłem termin o dwa tygodnie (biada, biada - i to nie pierwszy raz!).

O Nervalu coś tam słyszałem, gdzieś się obił o uszy, ale pierwszym krokiem w świat jego twórczości była Literatura na Świecie (3-4/2008). Standardowy googling ujawnił opis tego numeru i przy okazji wielką dla mnie rewelację - stronę internetową LnŚ, na której spędziłem ostatnią godzinę, przeglądając spisy treści z dawniejszych lat.

Czasopismo (dziwnie to brzmi w określeniu tego "periodyku" wydawanego w formie książki) to w zasadzie nie jeden krok, a cała wędrówka po pisarstwie Francuza.
To skojarzenie nasuwa się samo, zwłaszcza że lekturę zacząłem od toczących się w rytmie spacerowym Nocy październikowych. I z miejsca byłem zachwycony, potem szkice (czy też - notatki) Przechadzki i wspomnienia. Chciałbym napisać, że to cudne teksty, ale to słowo jest przecież brzydkie, jednak pozostaje faktem, że panuje w nich atmosfera niemal magiczna, jest coś ujmującego, z lekka otumaniającego. Romantyzm w odpowiedniej dawce (najsilniej w Bohemy zamkach z piasku), nieco wytłumiony, doprawiony humorem, czasem oddzielanie się narratora od bohatera i opowieści. Widać wyraźnie tęsknotę do natury, wiejskości (często dlatego bo budzi wspomnienia, a te oznaczają szczęśliwy, magiczny, czas dzieciństwa), ale też (w Nocach zwłaszcza, również w Przemytnikach) fascynację miastem, brawurowe odczytywanie jego kodów i sprawne poruszanie się po nim.

Jedyna dłuższa forma to Przemytnicy, powieść w odcinkach drukowana w dzienniku Le National, wspaniały tekst, w którym Nerval przedstawia perypetie towarzyszące jego poszukiwaniom książki, która ma posłużyć mu jako podstawa do pisania. Jest zmuszony opierać swoją opowieść na niej z powodu nowego prawa. Poprawka Rianceya zabrania pisarzom pisania powieści, każe im trzymać się ściśle prawdy. [...] Autor Przemytników nie tylko wskazuje, jakim nadużyciem jest rozporządzenie, które brutalnie uderza w pisarzy, ale i zastanawia się, co literatura na tej poprawce może zyskać lub stracić, a w szczególności, czy da się w tekście odróżnić prawdę od fałszu, historię od fikcji. [...] Zaginięcie dokumentu może spowodować, że wszystko, co na jego podstawie napisano, zostanie uznane za fikcję powieściową.
Ta poprawka oczywiście nie była wynikiem nacisków teoretyków literatury forsujących swoją ideę, ale narzędziem politycznym, o czym też wspomina Michel Brix w tekście Nerval a myśl polityczna (który w LnŚ i z którego cytat powyżej).
Powieść jest chwilami tak komiczna, że śmiałem się na głos, autor ukazuje siebie z ironią, jako maluczkiego przerażonego olbrzymią grzywną, jaką jego pisanie może ściągnąć na wydawcę dziennika, który w dodatku niezbyt wie, czy już przekroczył granicę powieściową i który co rusz uzasadnia, dlaczego to co pisze jest jeszcze prawdą. A dochodzą do tego niemal nadprzyrodzone przypadki pogoni za książką, podczas której Nerval trafia na opowieści poboczne i poprzedzające to, czego szuka.

Jak zacząłem czytać, to nie mogłem się oderwać, chciałem napisać, że dawno czegoś takiego nie miałem, ale przypomniałem sobie, że podobnie było z Balzaca Blaskami i nędzami życia kurtyzany, a zaraz po nich z Zaczarowną ręką Nervala. Tutaj mamy również chwilami komiczną opowieść, choć inaczej niż w Przemytnikach. Z nimi łączy ten tekst posiłkowanie się, a w zasadzie przepisywanie się przez, inny tekst (podobnie w Zwierzeniach Mikołaja Restifa).

Ten utwór należy do zbioru Bajki i facjecje i został dorzucony do polskiego wydania Córek ognia (Oficyna Literacka, 1993), który to z kolei zestaw opowiadań jest tutaj niepełny.

No ale mamy to, co powszechnie jest uważane za najgenialniejsze dokonania Nervala: Aurelię, Sylwię (którą zachwycał się Proust) i Pandorę, z lat 1853-55, czyli okresu, kiedy problemy psychiczne ostatecznie wzięły górę (pierwszy kryzys miał miejsce w 1841), Nerval popełnił samobójstwo na początku 1855, dokończenie Aurelii ukazało się już po jego śmierci. Krótka Pandora natomiast aż do 1968 roku uchodziła za tekst niedokończony.
Te informacje czerpię ze Słownika Nervalowskiego Brixa i Claude'a Pichoisa (też w LnŚ), który również ciekawie przedstawia genezę Aurelii. Gdy zajrzymy jednak do źródeł z epoki, zauważymy, że idea leczenia choroby umysłowej przez zapisywanie rozpowszechniona była w środowisku lekarskim.
Pisanie jako terapia to pomysł mocno do mnie przemawiający, jak stwierdzają autorzy Nerval tylko pozornie stosuje się do taktyki "zapisania" szaleństwa. Tak naprawdę nie przepracowuje on w tekście choroby, a raczej wyrywa się dyskursowi lekarskiemu, racjonalnemu, nie daje się uchwycić w rubryki, pokazuje że jest poza tym.

Jest tyle rzeczy, o których można pisać w odniesieniu do Nervala, np. problem biograficzności, stygmatyzacja (kiedy artysta przestaje być "geniuszem" a staje się "wariatem"), wplatanie porządku snu (ustawianie go na równi, zacieranie granic z rzeczywistością, stąd fascynacja nim surrealistów). Nie chodzi mi tutaj o rozpisywanie się i wymądrzaniem, mam po prostu nadzieję, że ktoś zachęcony sięgnie po książki Nervala. Jest ono pełne niepozornych scen, skromnych sytuacji, spostrzeżeń, które naturalna magiczność czyni wyjątkowymi. Np. taki drobiazg: Wszedłem do pracowni, gdzie robotnicy modelowali w glinie ogromne zwierzę podobne do lamy, ale widać było, że brak mu jeszcze skrzydeł. Potwór zdawał się przeszyty snopem ognia, z wolna go ożywiającego, tak że widać było tysiące purpurowych nitek tworzących żyły i arterie, i zapładniających, żeby tak rzec, bezwładną materię, która zaczęła nagle porastać we włókna, chrząstki i wełnę. (Aurelia, przekład Joanny Guze)

Jeszcze coś, co mnie zainteresowało: Nerval stosuje wtrącenia, pozwala słowom z innych porządków wejść do jego tekstu, a gdy to robi, używa rozstrzelonej czcionki. Zaznacza przez to ich odmienność, oddziela je, wyszczególnia, jakby chciał zaznaczyć, że sam nie jest do końca przekonany, o tym czy powinny one na pewno się tu znajdować, zostać wpuszczone.
Można naszkicować ciekawe continuum, bo podobnie robił Chateaubriand, a (grubo) potem Houellebecq. Ten ostatni nieco inaczej, ale też naznaczał w ten sposób słowa, zwroty, którym przyzwolił na obecność w swojej prozie, ale które odczuwał jako obce (to chyba mi się najbardziej podobało w "Platformie").

9/17/2008

Literatura na wakacjach: H. M. Enzensberger

Wśród wakacyjnych lektur znalazło się dwóch pisarzy, na których moją uwagę zwróciło czasopismo Literatura na Świecie: Gérard de Nerval (o którym następnym razem) i Hans Magnus Enzensberger.

W numerze 11-12/2007 znalazł się talk-show w formie dramatu "Precz z Goethem", dwie rozmowy oraz osiem wierszy (z tomów "Kiosk", "Leichter als Luft" i "Die Geschichte der Wolken").

Idealnie byłoby zacząć od przekrojowych, dwujęzycznych Utworów wybranych,
ale pod ręką (w bibliotece) był tylko Proces historyczny.

Książka ukazała się w 1982 nakładem Wydawnictwa Literackiego, "wyboru dokonał" i "posłowiem opatrzył" Grzegorz Prokop. W zbiorze znajdziemy wiersze z kilku tomów (m.in. z debiutanckiego verteidigung der wölfe - 1957 aż do połowy lat 70. - Mausoleum). Podstawowa bolączka, w zasadzie spory mankament, to brak wyjaśnienia, które utwory, z jakiej książki pochodzą.
Nie uniemożliwia to czytania, ale dobrze byłoby móc się zorientować, który wiersz kiedy się pojawił.

To nie będą jakieś syntezy co do całości dorobku, umiejscowienia w tradycji, dogłębne analizy, ani kreślenie kontekstu. Na to bym się nie porywał, jedynie kilka myśli i spostrzeżeń (+ kilka cytatów), w obrębie niewielkiego materiału z książki, jaką czytałem.

Trzy-czwarte jej objętości zajmują wiersze ze wspominanego Mausoleum o podtytule "37 ballad z historii/dziejów postępu". Cykl Enzensberger opisuje w ten sposób:
Zasadnicza idea była taka, że poezja może nie tylko przedstawiać emocję, lecz także opowiadać - że ma zdolność narracyjną, która dziś się w znacznej mierze zagubiła. Nie rozumiem tego. W wierszu można opowiedzieć skomplikowaną historię, wszak dawniejsi poeci tak postępowali.

Drobne czepialstwo z mojej strony: w tytułach autor podał inicjały i lata narodzin i śmierci danej postaci (zastosował, jak mówi, "taki trick"), natomiast redakcja (? tłumacz?) w polskim wydaniu uznała za stosowne rozwinąć inicjały i to od razu w tytule. Znów, to zapewne nie zbrodnia przeciw ludzkości, ale w sumie po co? W obawie, że ktoś może mieć problem z domyśleniem się i się sfrustruje, na tyle że przerwie lekturę?

No dobrze, może w końcu coś o wierszach. Otóż historia postępu okazuje się kroniką zboczeń, ułomności psychicznych, skrzywień charakteru, budzących grozę dziwactw i postępków niekoniecznie chwalebnych. Nawet jeśli niektóre portrety starają się być neutralne, to i tak ich bohaterowie na skali "normalności" są co najmniej kilka stopni poniżej punktu zerowego.
Wydaje się, że autor celowo używa takiego dużego hasła na nazwę cyklu i przez to zderzenie z rzeczywistością jest jeszcze bardziej bolesne. Zaczynamy się zastanawiać, że kurcze, to jest niby ten cały postęp, tak to było, to czy to naprawdę takie fajne. Enzensberger kwestionuje trochę ideę postępu, choć niewątpliwie fascynuje go nauka (ciekawe, jak by ujął Talbota?) i docenia ludzi jej oddanych. A może prezentuje cenę, jaką trzeba zapłacić za geniusz, za odkrycie, żebyśmy, my - stojący z boku, wcześniej nieświadomi, lepiej pojęli, ile to wymaga, jakie to trudne.

Podoba mi się też zabieg wprowadzania zapisów, opinii skądinąd, który czyni wiersze nieco oschłymi, jednocześnie nadaje ton sprawozdawczy, obiektywizuje, co faktycznie działa na korzyść wspominanej "zdolności narracyjnej" i pomaga utworom uwolnić się od "przedstawiania emocji".

Jednak dużo więcej czasu poświęciłem lekturze pierwszych 25-ciu stron książki, gdzie znajdują się lakoniczne, często (choć nie wszystkie) drobne, wiersze. Ich niewielkie gabaryty rzucają się jeszcze bardziej w oczy, bo kontrastują z rozłożystymi wersami ballad.
Niektóre sprawiają wrażenie niedokończenia, ale nie w negatywnym sensie, raczej niedopełnienia wynikającego ze staranności by nie przesadzić, nie przeciążyć.
Ale czasem jest jakby wszczepiono im jakąś cząstkę, ciało obce, słowa czy zwroty pojawiają się znikąd, nie tyle jak Freudowskie przejęzyczenia, raczej jak mechaniczne błędy, przeskoki liter z innych światów.

Atmosferę tych wierszy można by jakoś przyrównać do tych z utworów Świetlickiego, ale przy bardzo ważnym zastrzeżeniu - u Enzensbergera podmiot liryczny się ukrywa, nie ma żadnego bohatera, mało w ogóle jakiś osób wyraźnych, czy to nadawców, czy odbiorców.
Być może zainteresowania tłumacza odgrywają tu też pewną rolę, mamy tu w końcu wybór i wgląd tylko w małą część dorobku, ale bardzo podoba mi się znaczna obecność morskości. Jak na przykład w pięknej "obecności", w której słowa powracają, są przeplatane, pojawiają się w różnych zestawieniach, przez co powstaje wrażenie jakiejś mantryczności.
Ta morskość jest raczej z tej części spektrum kondycji, jak ta w Opowieściach portowych, ale bez bohaterstwa. Tu pewne rzeczy się dzieją, a ujęcie ich w wierszu wydobywa ciężar egzystencjalny, unaocznia ich przełożenie z takiej skrajnej sytuacji człowiek vs. natura, na codzienne, "zwykłe", przypadki.

Utwory takie jak "Hurtigrute" czy "Proces historyczny" są bardzo północne (w latach 1957-59 poeta przebywał w Strandzie w Norwegii). Panuje w nich gęsta atmosfera, jest trochę oślizgłości (w innych wierszach pojawia się ślimak, śledź, flądra), klimat zdegustowania, ale bezsilnego, niechęci. Ciekawe, że nie jest to świat mroczny, nie brakuje w nim światła (mogłoby to być jedynie odbicie od czegoś mokrego), ale ono nie pomaga, nie rozjaśnia. Światło nie jest równoznaczne z nadzieją, nie można po nim oczekiwać ratunku, a to przygnębia jeszcze bardziej.

Najbliższe aforystyczności (a nawet haiku) jest dziesięć strofek "Królestwa cienia". Pozorne mądrości, ale życiowo nieprzydatne, zahaczające o salonowe bon-moty, ale na obecność tam zbyt posępne. Ciekawe, że wiersz można widzieć jako pierścień, bo tutaj pierwsza i ostatnia część się zazębiają.

"Utopia" i "Middle class blues" mogą razić obecnie jako zbyt łatwe, prostackie w krytykowaniu "mieszczuchów" i "władzy", no ale tak, ktoś kiedyś musiał to/tak napisać.
Włączanie, korzystanie z treści naukowych widać w "Hommage á Gödel" (nie mam kompetencji, żeby się o tym rozpisywać, ale też Stockhausen mniej więcej w tym okresie chętnie wplatał naukę w swoje dzieła).

W tej ekonomii słowa, urywkowości, rafinowaniu wersów zdarzają się Enzensbergerowi mistrzowskie strzały: "odrzuć książkę / i czytaj" ("bibliografia"), "kaznodziejom, / którzy wabią do rzeźni, rzucają / piaskiem w pyski" (jak smakowicie w naszym języku: k-k-w-d-rz-rz-p-w-p, ze "zwycięstwa wiśni"). No i jeszcze coś zupełnie prostego, a jak silnego: "dom milczy" (w "odległym domu").

Jeszcze a propos pobytu w Norwegii, niemiecka wiki informuje, że pracował tam jako freier Schriftsteller, co może ma jakieś specjalne znaczenie w tym języku, ale skalkowane na polski oznacza "wolnego pisarza". Przypomniał mi się fragment z rozmowy: Także osobliwa figura pisarza jako tak zwanego wolnego twórcy jest w końcu produktem epoki mieszczańskiej. Przedtem trzeba było pracować przy dworze albo dla Kościoła. Od tej figury nie mogę się uwolnić.

Tutaj siedem wierszy po polsku i notka biograficzna (wersja skrócona z LnŚ).

[wypowiedzi Enzensbergera z: "Spacer w czasie" z HME rozmawia Alexander Kluge, Literatura na Świecie 11-12/2007]

9/15/2008

Gdzie wydawać pieniądze w Berlinie



Dość dobrze znany jest Neurotitan, który w końcu dorobił się szyldu. Znany ze względu na podwórko pełne street-artu, które stało się już ponoć punktem odwiedzanym przez wycieczki. Mieszczą się tam dwie kawiarnie, chyba jest też kino pod gołym niebem, w ogóle cała kamienica jest jakoś specjalna (jak? odpowiedź znajdzie czytający po niemiecku tutaj).
W Neurotitanie dużo komiksów i form około-, bardzo dużo rzeczy wydawane własnym sumptem, magazyny, książki o dizajnie i przyległościach, pocztówki, badże. Jest trochę płyt, dużo Mego, również sporo Mik.musik. (radzę poszukać tam, jeśli komuś zależy na rzeczach niedostępnych u wydawcy bądź na serpencie), kilka uderzeń od Shimpfluch Gruppe. Osobny stojak z winylami, jakoś nic nie zapadło mi w pamięć, działy electro, breakbeat, noise. Na końcu sklepu z boku drzwi a za nimi galeria.



Także klatka schodowa jest godna polecenia fanom sztuki "ulicznej", a po wejściu piętro wyżej, można wstąpić do sklepu (butiku? jakoś to słowo nie pasuje, ale skoro twórcy sprzedają tam swoje wytwory, to chyba się kwalifikuje) odzieżowego. Na przykład bardzo fajne spodnie, które, jak opowie wam pani po 5 sekundach pozornego niezainteresowania klientem rozpędzona w swym orędziu do granic bezpieczeństwa, są z materiału ognioodpornego, w ogóle kilka(naście?) razy trwalszego niż dżins, mają niecodzienne zszycie, podobne do rękawiczki (kciuk a reszta), co umożliwia swobodniejsze ruchy, a w kieszeniach jest taki specjalny patent, który zapobiega wypadaniu drobnych...No tak, super i w ogóle, ale jednak 145 euro to dla mnie trochę za dużo jak za spodnie (nawet takie).

Pięć minut piechotą od Neuro jest najlepszy (jaki udało nam się znaleźć) sklep komiksowy (ten w Europa Center też jest okej, ale wyraźnie spadła w nim liczba pozycji anglojęzycznych) - Grober Unfug. Osobne przegródki mają Chris Ware, James Kochalka, Burns.
Też trochę książek, np. ta o Banksy'm (oczywiście obrazki, ale też krótkie teksty jego autorstwa), która przypomniała mi jak wielkim jest on artystą. Mój brat kupił tam zbiór sobotnich odcinków serii Krazy Kat z lat 1935-1936.

Natomiast kwadrans od Neuro jest punkt obowiązkowy - sklep Staalplaatu. Asortyment można sprawdzić za pośrednictwem strony, wybór jest naprawdę szeroki, nowości jak również pozycje gdzie indziej wyprzedane. Miła obsługa, możliwość swobodnego odsłuchu, płyty w lodówkach, fajny klimat. W pierwszej sali jest też galeria Le Petit Mignon, na wernisażach koncerty. W pobliżu są dwa sklepy z używanymi winylami oraz jeden z polskimi plakatami i innymi artefaktami z naszego kraju z czasów socjalizmu. Ciekawe, czy to inicjatywa jakiegoś rzutkiego rodaka, czy fascynacja z Zachodu zagłębiła się w dzieje naszej kultury?

Nie tak blisko siebie, ale powiedzmy, że w jednym podejściu można zaliczyć dwa przybytki, które niedawno zmieniły adresy. Dense Shop, który widziałem tylko z zewnątrz bo nie było czasu, jest teraz na Petersburgerstr, blisko Bersarin Platz.
HipHopVinyl (niech nazwa was nie zmyli) ma nie tylko inny adres, ale i sposób sprzedaży. Na miejscu jest tylko nieduży wybór winyli i trochę ubrań, resztę trzeba najpierw zamówić (co można zrobić przez net, jak i u nich).



HHV jest teraz na Revalerstr, na przeciwko mieści się Cassiopeia, mur wzdłuż niej oblebiony i pomalowany, dalej jakiś skłot, tam też trochę twórczości. A na trasie między tymi sklepami (choć bliżej drugiego) mnóstwo kawiarni, restauracji usw.



Z Praxis miałem pewien problem, bo okazało się, że w Berlinie są trzy Mainzerstr. Ale tak, należy zaufać wskazówkom na stronie i wysiąść na stacji Samariterstrasse, stamtąd to mniej niż 5 minut. Z tego co się orientuję, to sklep specjalizuje się w tym, w czym wytwórnia, która go założyła - w breakcorze. Zdecydowanie miejsce dla didżejów. Przejrzałem sekcję dubstepową i kojarzyłem może z trzy płytki. Ale cel wyprawy, czyli magazyn Woofah - osiągnięty.

W pobliżu niczego, ale za to w ładnej okolicy (Schaperstr - Wilmersdorf, chyba na styku z Schönebergiem) znajduje się gelbe Musik, o którym nie miałbym pojęcia, gdyby nie ten wpis.
Specjalizacja to współczecha, reedycje eksperymentarów, outsiderów i tych pominiętych podczas pierwszego spisywania historii muzyki zeszłego wieku (oczywiście Alga Marghen, ale nie tylko), trochę sound-artu, poza tym czasopisma MusikTexte, Soundworks, skromny ale sensowny wybór książek i dvd. Schludnie i spokojnie.

Dość głupio z mojej strony, że nie przeczytałem dokładnie komentarzy pod wspominaną notką, bo wiedziałbym, że powinienem odwiedzić sklep Tochnit-Aleph (piszę, jakbym miał jakieś pieniądze do wydania). Następnym razem...

9/14/2008

Noc muzeów [3]: Film, Zucker, Märkisches, Planetarium

No a ja wtedy zupełnie nie mogłem sobie pozwolić na kontemplowanie pojedynczych artefaktów, bo miałem w planie koncert, o którym kilka wpisów temu.

W tym czasie reszta rodziny odwiedziła Museum für Film und Fernsehen, które jakoś w pobliżu Gemälde i NNG.
Po przejrzeniu strony internetowej, wydaje się ciekawe. Zapytajmy więc naocznego świadka o opinię, oddaję klawiaturę mojemu bratu.

Wejście na wystawę prowadziło przez korytarz z lustrami zastępującymi ściany a wzdłuż dróżki prowadzącej dalej były trzy projekcje zmontowanych fragmentów różnorakich filmów. Po wejściu na wystawę po chwili zorientowałem się, że prezentuje ona w 90% kino ekspresjonistyczne, z czego bardzo się ucieszyłem. Duże wrażenie zrobiła na mnie twarz z Doktora Caligari wyświetlana na ścianie. Robiła niesamowite grymasy, bardzo delikatne, a przez jej wielkość czułem jakby była na mnie. Sympatycznie było zobaczyć korespondencję Murnau'a i mundur jednego z bohaterów jego filmów. Zaciekawiła mnie też gablota przybliżająca obraz traktujący o wyprawie na góry lodowe, który robił olbrzymie wrażenie, też dzięki temu, że był czarno-biały. Bardzo mnie zaskoczyło że w tamtych latach powstała taka produkcja. Największe wrażenie zrobił na mnie model robota z Metropolis. Cudownie było patrzeć na niego, a ukradkiem na scenę z filmu, gdy pierścienie energii otaczają go. W dalszej części muzeum były dwie sale poświęcona Marlenie Dietrich, które może i świetnie zaaranżowane, jednak nużyły.
Zabawne były wysuwane szuflady z telewizorami oraz dotykowe monitorki z różnymi fragmentami filmów do wyboru (jeden z nich zaciął się, po tym jak tato próbował zmienić film). Cała wystawa miała naprawdę dobry klimat, czarne ściany dodawały temu wszystkiemu uroku. Przed wyjściem z muzeum zeszliśmy na dół, gdzie były toalety, ale również piękny, staromodny dywan, a przed nim pięć telewizorów, w których widać było sfilmowane pokoje z włączonymi telewizorami. Ciekawe, miło było posłuchać przez słuchawki odgłosów w tamtych pokojach, szkoda, że niektóre słuchawki nie działały.




Po muzeum filmu pojechaliśmy do Zucker Museum. Mama i ja od pewnego czasu marzyliśmy sobie jak to będzie fajnie w muzeum cukiernictwa i śmialiśmy się z wizji, że okaże się ono tylko małą cukiernią. Myliliśmy się podwójnie - i w wersji poważnej, i w żartach. Było to muzeum cukru, a my nie wiedzieliśmy sami czemu myśleliśmy cały czas, że to muzeum cukrownictwa. Jedynie tato wiedział, lecz ignorował jakoś nasze przedwczesne zachwyty i był zdziwiony, że nie wiedzieliśmy iż to muzeum cukru! W środku na schodach robiona wata cukrowa, w gablotach różne opakowania cukru i różnych cukrowych produktów. Trzciny cukrowe w specjalnych pojemnikach, maszyna do wydobywania cukru, która wyglądała jak z taniego filmu sci-fi. Ciekawe były makiety gospodarstw rolnych oraz różnych domów.




Najcudowniejszą rzeczą w tym muzeum były czarno-biało-czerwone modele molekuł wykonane z pięknego plastiku podświetlone w gablotach. Wyglądały niezwykle futurystycznie. Zwłaszcza wobec całej tej nieco nieskładnej zbieraniny często zwyczajnych i staroświeckich obiektów. Choć byłem zawiedziony, iż nie jest to muzeum cukiernictwa, to zachwyciło mnie to miejsce, sama myśl, że istnieje takie jakby nieporadne muzeum bawi mnie do teraz. Bardzo miłe doświadczenie.




Ba ba ba Mikołaju, dziękuję za wypowiedź. Jednak docenić trzeba przecież aspekt edukacyjny tej placówki. Ale mniejsza z tym.

Po zakończeniu koncertu miałem dużo czasu, tak że zastanawiałem się, czy nie dołączyć do reszty w tym właśnie cukrowym przybytku. Jednak nie byłem pewien adresu, Gerhard chciał mi pomóc, podeszliśmy na wyspę muzeów, gdzie właśnie widziałem te przerażające kolejki. Tam wziąłem książeczkę ze wszystkimi adresami i już wiedzieliśmy. Gerhard podprowadził mnie na odpowiednią stację, po drodze minęliśmy kuriozalne przedsięwzięcie, to znaczy transmisję opery z wnętrza budynku - na zewnątrz, tłum ludzi był (oglądał? na telebimie, słuchał? nie warto wspominać o jakości dźwięku, jak i tak był on w kilkusekundowym opóźnieniu względem wizji).
Gdy znalazłem się na peronie, godzina była już taka, że nie warto było jechać w kierunku cukru, więc wybrałem przeciwny.

I tak dojechałem do stacji Märkisches Museum, w pobliżu której właśnie ono, obchodzące sto lat istnienia. Z okazji jubileuszu specjalna wystawa Berlin w świetle.

Musiałem poczekać trochę na resztę i w tym czasie chodziłem nad rzeką obserwując właśnie światła odbijające się w wodzie.
W końcu pojawili się, wyraźnie zawiedzeni brakiem wlatujących do gąbek słodkości, których wyczekiwali na poprzednim przystanku wycieczki.
Tutaj jakiś grill i piwo na wewnętrznym dziedzińcu, ale też jakaś brzydka muzyka, więc my do środka. W pierwszym pomieszczeniu (trochę jak nawa główna, wysokie okna, sklepienia) pusto, oprócz fioletowego blasku z okien. Po wyjściu stamtąd trafiłem na tabliczkę, która informowała, że właśnie miałem kontakt z instalacją Christiny Kubisch, wynikało, że powinien doznać jakiś dźwięków, więc wróciłem. Osiem płaskich głośników jest, ale bez wytężenia uwagi trudno coś usłyszeć. Hm, dobrze że nie nastawiałem się, że tutaj jest jej praca, bo bym się zawiódł.

A tak poszedłem dalej, bo było tam wiele interesujących rzeczy.
Wydaje mi się to aż nieprawdopodobne, ale nie zrobiliśmy tam żadnego zdjęcia! Ech...W każdym razie, warto podkreślić wieloaspektowość ekspozycji. Są sekcje poświęcone teatrowi, kabaretowi, filmowi, kawiarniom, mniej spodziewana o wykorzystywaniu światła w polityce, propagandzie (wiece, przemówienia). Duża część wystawy traktuje o międzywojniu (podobnie jak w muzeum filmowym), co potwierdza popularne twierdzenie, że to był właśnie "czas Berlina". Wszystko obraca się wokół miejskości, przyspieszania tempa życia, uniezależniania się człowieka od natury (sztuczne światło pozwala na inny rytm dnia). Można się zastanowić, jak to było wtedy, kiedy światło było luksusem, na który mogli pozwolić sobie najbogatsi. Jak to jeszcze bardziej poszerzało przepaść, odróżniało, odsuwało ich od biednych.
Światło to też rozwój sztuk, dla mnie bardzo ciekawy był film, na którym można było zobaczyć Modulatora światła i przestrzeni Moholy-Nagy'ego w działaniu. Od kiedy pierwszy raz usłyszałem o tej rzeźbie/instalacji/czymś, rozpala ona moją wyobraźnię.

Ogromnie podobała mi się multimedialność tej wystawy, nie przegięta w stylu, że mamy duże plazmy to kilka ich rozstawimy, ale umiejętnie wykorzystana (np. jeden telewizor pokazywał w pokazie slajdów zdjęcia mostów wraz z charakterystycznymi dla nich latarniami, zamiast rozwieszenia ich wszystkich). Eksponaty rozmaite, bo też plakaty, ulotki, przedmioty, fragmenty filmów, rysunki, obrazy (jak artyści z "dawniejszych" dziedzin reagowali na zmiany pejzażu miejskiego), kolejne sekcje opisane (in inglisz tu!). No i przenoszący w czasie fotoplastikon.

Znakomita wystawa, otwarta do lutego, jakby ktoś miał okazję.

Finałowy punkt programu - Zeiss-Großplanetarium, pasowało nam metro, które docierało na stację dalszą, która aż tak daleko być się nie wydawała, ale jednak trochę przejść musieliśmy. Za to poznaliśmy nowe rejony, he he.
Tu także kolejka, bo tylko trzy seanse a chętnych dużo. Czas oczekiwania "umilał" kwartet saksofonowy.
Były dwa programy o łącznej długości 30. minut. Pierwszy był głównie o gwiazdozbiorach, niezbyt efektowny wizualnie, ale pewnie traciłem z powodu bariery językowej - pan opowiadający chyba był dowcipny, bo publiczność się śmiała. Drugi był za to wizualnie rozpasany, celowo (pocieszaliśmy się) kiczowaty. Nie tylko projekcje na kopule, ale też laserowe show w sztucznym dymie.


9/10/2008

Noc muzeów [2]: Gemäldegalerie

Następny punkt to odległa o kilkaset metrów Gemäldegalerie, która mieści się w kompleksie Kulturforum.
Trochę więcej osób niż w Neue Nationalgalerie, ale nie było kolejek, których się obawialiśmy (były na Museuminsel i to jakie, ale pewnie tylko tam).
Zaczęliśmy od rozlokowanej na dwóch piętrach (w tyluż salach) wystawy poświęconej Sebastiano del Piombo (polska wiki ssie w tej materii, angielska jest okej).

Ekspozycja zawiera m.in.: Narodziny Adonisa, Wskrzeszenie Łazarza, Biczowanie Chrystusa, Pietę, Chrystusa niosącego krzyż, szkice, studia do przyszłych obrazów. Najwięcej jest portretów, w której to dziedzinie Sebastiano jest najbardziej ceniony, mamy więc (m.in.) Krzysztofa Kolumba, papieża Klemensa VII (z brodą i bez), Mężczyznę w zbroi i olśniewającego Antoniego Franciszka z Albizzich. O tym ostatnim tak pisze Vasari: [...] podobieństwo było tak wielkie, że nie czuło się wcale, iż był to obraz, lecz miało się wrażenie żywej osoby. [...] Istotnie i głowa, i ręce na portrecie były zadziwiająco wykonane, żeby już nie mówić o znakomitości aksamitnej sukni i futra i innych szczegółach. (naprawdę - to jak oddał blask materiału jest zdumiewające).

Wystawa pokazuję drogę artysty, który tworzył w kontrze do Rafaela i z pomocą Michała Anioła (który w latach 1512-33 dostarczał del Piombo szkiców kompozycyjnych i rysunków postaci). Jest też niewielka część poświęcona rzadziej wspominanemu aspektowi jego działalności - wpływowi jaki wywarł w Hiszpanii.
Jest oczywiście ładny i w ogóle katalog oraz mała (dwujęzyczna!) książeczka, która zawiera komentarze wprowadzające i opisy obrazów (dobry pomysł).

Bohater wystawy nazywał się naprawdę Luciani, znany był też jako Sebastiano z Wenecji, a w 1531 doszło jeszcze Frate del Piombo (Brat Pieczęci). W tym roku został mianowany strażnikiem pieczęci papieskich (piombatore papale), co nie było tylko prestiżowym wyróżnieniem, ale wiązało się też zapewne z wieloma realnymi (materialnymi) korzyściami. Vasari ujął to tak:

[...] Sebastian, włożywszy strój i przybrawszy tytuł nadwornego brata, szybko zmienił zamiłowania. Widząc, że zdoła utrzymać się bez wzięcia pędzla do ręki, oddał się błogiemu spoczynkowi w dzień i w noc. A jeżeli mu przyszło cokolwiek zrobić, czynił to tak, jakby szedł na śmierć. Można z tego widzieć, jak często ludzie się mylą w swych sądach, pożądając tego, co im się nie należy, i jakże często "czyniąc znak krzyża pakują sobie palec w oko" - jak mówi przysłowie toskańskie.(mądrości ludowe górą!).

Ale Karol Estreicher, tłumacz Vasariego, w przypisie objaśnia i usprawiedliwia malarza, że to nie (tylko) kwestia braku trosk materialnych i zbytkownego życia. Przyczyny, dla których Sebastiano del Piombo w ostatnich latach życia nie malował z tą łatwością i pogodą co poprzednio, były głębsze [...] Wynikały z przesilenia w sztuce renesansu w okresie po złupieniu Rzymu w r. 1527. W liście do Michała Anioła w r. 1531 del Piombo pisał: "Teraz już nie wypada mi być Sebastianem, jakim byłem przed zdobyciem Rzymu." W szkole rzymskiej powstał; wtedy prąd przeciwny pogodnemu klasycyzmowi młodego renesansu.

To wystawa czasowa, a zaraz obok mamy jeszcze olbrzymią kolekcję stałą. Nawet jeśli przejść szybkim krokiem przez sale z malarstwem średniowiecznym (niech mi będzie wolno, proszę), to i tak, żeby przez resztę nie tylko przelecieć potrzeba z dwóch godzin (przynajmniej). Jasne, że warto, bo jak głosi mądrość niezupełnie ludowa, nie ma to jak obcować z obrazami na żywo, zamiast z reprodukcjami. (M.in.) Rembrandt, Vermeer, Rubens, Caravaggio, Tycjan, Botticelli, Van Eyck, a nawet jakiś jeden Poussin - czekają.

Jeden niemiły akcent, to jakaś dziwna helgowata strażniczka upominająca mnie w obcesowy sposób, że nie wolno robić zdjęć (tak, trzymałem aparat w ręku, ale zamknięty, wyłączony i tak, zrozumiałem co do mnie, po angielsku, raczyły powiedzieć panie przy wejściu, którym tłumaczyłem, że chcę wejść z aparatem, bo nie chce mi się wracać oddawać go do szatni, ech...)

Obrazki Wenecjanina możecie zobaczyć tutaj.

[cytaty z Giorgio Vasari, Żywoty najsławniejszych malarzy, rzeźbiarzy i architektów, PIW 1980]

9/08/2008

Noc muzeów [1]: Neue Nationalgalerie

Noc muzeów (umowna wersja angielska strony) rozpoczęliśmy od Neue Nationalgalerie. Wiadomo, wspaniały obiekt, ostatnie dzieło Miesa van der Rohe. W Mitologii nowoczesności Roberto Salvadori pisze: Wzniesiony w latach 1965-68 budynek łączy w sobie wątki znaczące podwójne życie twórcy i jego podwójne doświadczenie, europejskie i amerykańskie. To wolna przestrzeń bez pośrednich elementów nośnych, pokryta grubą płytą z polerowanej stali, wsparta, za pośrednictwem ośmiu zewnętrznych kolumn połączonych z dachem sferycznymi złączami, na kamiennym cokole. W ten sposób Mies wykorzystał nie tylko model pawilonu, zainaugurowany w 1907 roku willą Riehla (swoim pierwszym dziełem), i Schinklowski temat akropolu, zaprezentowany w 1910 w konkursowym projekcie pomnika Bismarcka, ale nawiązał również - dzięki sferycznym złączom - do Turbinenhalle z 1909 roku swego mistrza Behrensa. Spójność języka, wierność samemu sobie. Można by cytować jeszcze, książka bardzo ciekawa (Zeszyty Literackie, 2004), a przy okazji polecam gorąco film dokumentalny, który można trafić na tvp kultura.


 


Na polskiej wiki jakiś mądrala napisał: Ze względu na całkowicie przeszkloną i jednolitą przestrzeń kondygnacji górnej, jak również nietypową organizację dolnego poziomu muzeum wykazuje poważne trudności w użytkowaniu., wtf?

Obecnie w muzeum są dwie wystawy czasowe, co oznacza, że stała kolekcja (kubizm, ekspresjonizm, Bauhaus, surrealizm) nie jest pokazywana.

 

Prace Rupprechta Geigera w ogóle mnie nie poruszają, nic ze mną nie robią w zasadzie. W tej sytuacji to o tyle dobre, że mogłem poświęcić więcej czasu wystawie Hiroshi Sugimoto.
Nazwisko tego japońskiego fotografa nie było mi obce, bo wspominał o nim Alessandro Bosetti w wywiadzie dla Glissanda: [...] jeśli pomyślisz o filmie, fotografii, to często używa się przy ich opisywaniu wyrażeń w stylu: rzeczywistość została przefiltrowana "przez oko" reżysera. Na przykład: doliny Montany "widziane przez" [fotografa] Ansela Adamsa, Kuwejt po wojnie w Zatoce "widziany przez" Wernera Herzoga [film Lektionen in Finsternis] albo morze "widziane przez" [fotografa] Hiroshi Sugimoto."

Chodzi o cykl "Seascapes", w którym artysta prezentuje morza z różnych części globu, w taki sposób, że są one do siebie bardzo podobne. Wydają się być wariacją na bazie jednego wzoru, w dodatku ta matryca jest anty-widokówkowa, programowo zupełnie nieefektowna, tafla wody jest gładka, nigdy nie ma słońca (romantycznym zachodom mówimy nieczułe "pa!"), nic co by mogło umożliwić nam rozpoznanie danego miejsca, żadnego kolorytu lokalnego (typu łódka, boja, ptak). Poczucie przestrzeni kompletnie zaburza fotografia Morza Liguryjskiego, gdzie linii horyzontu możemy się jedynie domyślać. Jest to bliższe kawałkowi płótna o jednostajnym wzorze ujętemu w ramy, niż krajobrazowi.

Taką grą z poczuciem przestrzeni (jej uwiecznianiem, odzwierciedlaniem przez artystę) jest też "Pine Trees". Dobrze, że dano komentarze autora (są również na linkowanej stronie), bo pozwalają one poznać tło i dodatkowe sensy zawarte w pracach. Tutaj Sugimoto przywołuje japońską praktykę zwaną honka-dori (dosłownie "podejmowanie melodii" - ciekawe, czy w ichniej muzyce można to znaleźć), którą on tłumaczy nie tylko jako nawiązywanie do dzieł poprzedników, ale też ich naśladowanie. Fotograf wchodzi w las sosnowy namalowany przez Hasegawa Tohaku, opisuje jak jeździł w poszukiwaniu idealnych (wyidealizowanych) widoków i jak w końcu złożył swoją wersję z różnych fotografii, kreując miejsce, które wcześniej nie istniało (tym samym powtarzając efekt dzieła, które było inspiracją). To zabawne, że oglądając na żywo nie dostrzegłem "błędów" w łączeniu, dopiero na stronie dostrzegłem owe szwy, które czynią wymowę "Pine Trees" jeszcze głębszą.

Bardzo podobała mi się postawa Sugimoto (którą wywodzę z jego dokonań), zakorzenienie w tradycji, trochę używanie jej, ale z szacunkiem i rozmysłem, prowadzenie continuum, brak potrzeby radykalnych zerwań, a jednocześnie pełna swoboda twórcza, nawiązania, ale nie żonglowanie cytatami.
Też zawsze fajne jest jak jakieś dzieło otwiera przed nami coś innego, otwiera nas na coś, czego nie znaliśmy. Oprócz opisywanej przed chwilą specyfiki japońskiej, to jeszcze postać Williama Henry'ego Foxa Talbota twórcy kalotypu (pierwszej techniki fotograficznej, która pozwalała robić wiele odbitek z jednego negatywu). Za tymi hasłami kryje się fascynująca ludzka historia, a Sugimoto w komentarzu zwraca uwagę, że Talbot wynalazł swoją technikę przenoszenia obrazów na papier, bo nie umiał rysować. Na wystawie zaprezentowane są trzy wywołane zdjęcia, z negatywów, które Sugimoto "zdobył" i których (jak sugeruje) Talbot nie poznał w postaci fotografii (więc widzowie teraz, dzięki niemu, dostępują pewnego objawienia).

To ciekawie koresponduje ze słowami Japończyka z wywiadu dla Art:21: Photography is like a found object. A photographer never makes an actual subject, they just steal the image from the world. So it’s basically a found object.

Oczywiście w nawiązaniu do Duchampa, ale tutaj to znalezienie ma sens dosłowny. Natomiast kradzież skojarzyła mi się z serią "Architecture", której w Berlinie chyba tylko część (jako "smaczek" Seagram Building). Autor twierdzi, że modernistyczne budynki oparły się jego dewastującym zabiegom, że przetrwały jako ikony, kontury, podstawowe kształty, ale ja wyczuwam (podejrzewam, projektuję) też pewną radość spryciarza, mistrza sztuczek dwuznacznych, który nie kradnie otwarcie, ale umie wszystko załatwić, a tutaj znajduje odpowiedni/e (sposób na) ujęcie wielkich dokonań architektury.

Oprócz czasu i przestrzeni oraz ich skomplikowanego nachodzenia na siebie (Sugimoto mówi, że obrazy morza sprowadzają go do czegoś odwiecznego), ważne jest też światło. Mamy więc serię "Lightning fields" chwytającą wyładowania elektryczne oraz "Colors of Shadow". Ta druga aż prosi się o zestawienie z estetyką onkyo. Sugimoto skupia się tutaj na detalu, na płaszczyźnie (którą wybrał i przygotował po wielu próbach) i wszystko splata się ze sobą, bo przecież obserwowanie zmian cienia w jednym pomieszczeniu to jednocześnie światło, czas i przestrzeń.
Przy tych pracach pojawiła się jedyna trudność w użytkowaniu, bo wisiały one na przeciw okien wychodzących na ogród, nad który właśnie schodziło słońce, nikt nie pomyślał, żeby zaciągnąć "zasłony" i mocne światło burzyło nieraz pustkę tych zdjęć. Ale jednocześnie podobało mi się nakładanie swojego cienia na ich powierzchnię, nachodzenie na nie.

Podobnie elementy łączą się w serii "Theaters", która także ma podłoże konceptualne i to bardzo intrygujące, igrające trochę ze spektakularnością, pytające o naturę filmu, sytuację jego prezentowania, a przez rozciągniętą czasowość także nieco niepokoi, bo jest czymś w rodzaju głosu z góry, który mówi: to wszystko przelatuje, miga sobie tylko, a co zostaje?

Wszystko w czerni i bieli (plus odcienie szarości o blasku srebrzystym, bo na takich powierzchniach Sugimoto drukuje), też tylko te kolory w oprawie wystawy, o wiele bardziej do mnie trafiło niż dzikie barwy Geigera. Wprowadzały atmosferę skupienia, wyciszały, kiedy trzeba przytłaczały.

W środku zakaz robienia zdjęć, ale wiele prac można obejrzeć tutaj.
Poza tym: relacja z tej samej wystawy w Salzburgu, z innej w Chicago i z jeszcze innej w Edynburgu.

9/05/2008

Koncertowy Berlin

Ostatnio doszedłem do wniosku, że gdybym miał jeździć do Berlina na wszystkie interesujące koncerty, to lepiej żebym tam zamieszkał.

Za przykład, ile się tam dzieje, może posłużyć ostatni weekend, aż żałowałem, że przyjechałem nie na koncerty, ale na noc muzeów, ale i tak: o kilku rzeczach dowiedziałem się po fakcie, więc nie ma co płakać.

Mogę nawet przyjąć, że ten weekend był nieco bardziej gęsty (choć nie ma przesłanek, żeby tak sądzić) niż standardowy. Piątek: Uton, Kulkija, Francois Virot - to pierwszy pakiet (i pierwszy dzień Weird Folk Church Fest #2). Drugi to wieczorek Raster-Noton: Nicolai, Vainio, Byetone, Nibo. Sobota: Berlin Bruit (na którym m.in. Z'EV i Column One), drugi dzień dziwnego folku: Jeff Lewis, The Horror Me, Wounded Knee, kompozycja Antoine'a Chessexa (o której poniżej), solowy saksofon Ignaza Schicka (ostatecznie odwołany). Groobo?

Pozostaje jeszcze kwestia dobrych źródeł informacji. Można być oczywiście takim debilem, żeby jadąc do miasta R-N, nie sprawdzić ich strony, albo wziąć ulotkę ze sklepu Stalplaatu i rzucić tylko okiem na obrazek, nie patrząc na czarne robaczki pod spodem. No, takim osobnikom to już nic nie pomoże...

Niedawno odkryłem stronę, o której zawsze wiedziałem, że musi istnieć, tylko ja nie mogę jej znaleźć: echtzeitmusik.de. Dotyczy ona muzyki improwizowanej i eksperymentalnej, jest kalendarium update'owane szybko, ale jednak ich rozumie tego obszaru jest nieco wąskie (o Utonie i reszcie się stamtąd nie dowiedzielibyście; a Exploratorium bojkotują).

Dobrym wyjściem wydaje się lastfm, ale tam też nie wszystko zawsze ludzie wklepują, a często nie na tyle wcześnie, żeby można przygotować "wyprawę".
Idealnym rozwiązaniem (ale i trochę czasochłonnym) jest sprawdzanie stron klubów i organizatorów. (Opracowuję taki przewodnik po Berlinie wraz z linkami).

W wyliczance wyżej nie wspominałem o czwartkowym koncercie w Gelegenheiten, bo można go zaliczyć do kategorii "kolesie, których nikt nie zna, przychodzą znajomi i ich znajomi, z trudem namówieni". To nie ma w żadnym razie oznaczać umniejszania umiejętności muzyków, czy podejścia, że na pewno będzie słabo, w Poznaniu wciąż potrzebujemy więcej takich wydarzeń.

Gerhard Uebele zna Jürga Bariletti(ego?), napisał mi, że koncert może być ciekawy. Po dniu spędzonym na chodzeniu po sklepach, wziąłem brata, podjechaliśmy metrem na Rathaus Neukölln, przeszliśmy kawałek i staliśmy na rogu patrząc przez szyby do wnętrza byłego rzeźnika (co za słowo...w każdym razie, tam jeszcze kilka haków, jakieś metalowe uchwyty na półki i białe kafle, oprócz tego kanapy i krzesła z przypadku, mała sala, dalej druga, jeszcze mniejsza). Gdy weszliśmy to wszyscy na nas spojrzeli, ale choć na drzwiach było napisane "tylko dla członków" to nikt nas nie wypraszał. Okazało się, że zapowiadane rozpoczęcie "pünktlich" oznacza w praktyce półgodzinne opóźnienie.

W końcu się zaczęło, Bariletti - szwajcarski pianista (wywiad auf deutsch tutaj), został zaproszony przez duet .adol (Marc Trobohm/Christoph Reimann).
Gość ze swoją "dźwiękową walizką" był chyba najciekawszy, miał w niej umocowane jakieś części z wnętrza fortepianu (pianina?), chwilami brzmiały mbirowo. Do obudowy były chyba przymocowane mikrofony kontaktowe, bo gdy grał na niej smyczkiem, to był wyraźny dźwięk (a w jednym miejscu przepuszczony przez uładniający pogłos).

Gdzieś w drugim secie ujawnił się też jego sampler, wypuścił z niego odstająco głośniejszy alarm, którym trochę się bawił. Ale nawet to nie specjalnie podziałało na gitarzystę, który zagłębił się w swój instrument i efekty i generalnie zdominował tą część. Od początku wzbudził moje obawy, bo miał tendencje do zapętlania się, a ja mam spore wątpliwości czy to jest dobry pomysł na granie improwizowane z kimś. W drugim secie (a może też w bisie) dokładał takie raczej oczywiste, jakby lekko nadpsute zagrywki, powiedzmy, że akord w dwóch-trzecich jest "porządny", tonalny, ale w pozostałej cząstce przełamany brzydkim, niepasującym dźwiękiem. Tak sobie.

Laptopowiec grał raczej bezpiecznie, tu jakiś szumik, tam jakiś zgrzycik. Zjeżyłem się jak na początek drugiego zaserwował ćwierkające ptaszki. Na klarnecie grał niewiele, okej jak proste tony, które same w sobie mi się podobają (mistrzem jest Kai Fagaschinski), nie wiem, czy przepuszczał się przez laptopa. Gdzieś tam w trakcie raz się zapętlił.

Pomiędzy dwoma setami była przerwa, nie wiem po co, tak żeby muzycy mogli sobie pogadać ze znajomymi? To można zrobić po...Zburzyło to dla mnie atmosferę, kamienie węgielne skupienia wykopało i wyrzuciło na bok. W dodatku antrakt był zapowiadany jako mały i krótki, co okazało się nieprawdą.

Bis w ogóle był niepotrzebny, no ale skoro było im miło grać, publiczność ich zaklaskiwała, to proszę bardzo, ale nawrzucali tam wszystkiego i razem nie miało to sensu.

Sobota, wyrwa w muzeowaniu czyli wspominana wyżej kompozycja Chessexa - Resonant Water, wykonywana przez niego (saksofon tenerowy), Lucio Capece (klarnet basowy), tubistę Robina Haywarda i kontrabasistę Dereka Shirley'a. Można o niej poczytać na stronie twórcy znów niestety tylko wersja niemiecka, też tylko w tym języku znalazłem informacje o miejscu wykonania - St. Johannes-Evangelist-Kirche, więc nie dowiedziałem się, czy kościół funkcjonuje na co dzień. Mam wątpliwości bo nie było żadnych ław czy krzeseł. To naprawdę dziwny widok, gdy wchodzi się i główna nawa jest pusta, w oczy rzuca się naga kamienna podłoga, coś nie pasuje, proporcje przestrzeni są zachwiane. Dodajcie do tego protestancki brak zdobień, malowideł, a zrobi się naprawdę surowo.

To znaczy nie było tak zupełnie pusto, były rozstawione specyficzne siedziska w czerwonych i szarych pokrowcach i trochę krzeseł, wszystko umiejscowione dowolnie, w sporej odległości od miejsca muzyków (które na razie było oznaczone leżącym kontrabasem).

Czytałem niepochlebne opinie na temat hałaśliwych solowych występów Chessexa, ale spodziewałem się (i miałem nadzieję), że zaproszenie skłaniających się raczej ku dźwiękom cichym Haywarda i Capece, oznacza inną estetykę.

I tak było, zaczęło się od pociągnięć smyczka, za każdym razem ten sam dźwięk, akustyka kościoła powodowała, że kolejne nachodziły na siebie. Potem równe wszedł saksofon i klarnet (nie wiem, kiedy tuba, która chyba głównie poddawała bardzo niskie, bulgotliwo-dudniące, ale rozciągnięte w czasie, elementy). Oczywiste było, że specyfika sali będzie mieć duże znaczenie, kombinowałem że może nawet muzycy będą znajdowali się w odległych miejscach. Ale nawet tak, gdy stali mniej-więcej w szeregu, to miejsce też grało. Składowe harmoniczne odrywały się i fruwały po pomieszczeniu. A gdy w drugiej części (oddzielonej od pierwszej krótką ciszą) Chessex obracał się ze swoim saksofonem słychać było jak dźwięk jest wysyłany w różne obszary.

W najbardziej intensywnym momencie, pod koniec pierwszej sekcji, czułem się jakbym przemieszczał się szybko w tunelu, który miał coś ze spirali, nie jestem pewien czy poruszałem się w górę czy w dół. Wypełnienie przestrzeni dźwiękami było tak duże, że wydawało się że może ona pęknąć. Nie musiało być głośno, wystarczyło, że było nabrzmiale. Sam materiał dźwiękowy był w pewien sposób statyczny, ale jednak krążył, międlił się, wyginał, te drobne zmiany skojarzyły mi się z sytuacją, gdy jedzie się długim tunelem, w którym jest sporo świateł, są one regularne, ale też odbijają się na szybie, odbijają się od samochodów wokół, zmieniają się zależnie od kąta widzenia, choć pozostają (jako źródło, obiekt) takie same, to możemy zmieniać ich odbiór, wrażenie.

Była to kompozycja, ale z tych, które obywają się bez partytury. Zapytałem Lucia zaraz po zakończeniu, myślałem, że zapamiętam, ale jednak nie. Poprosiłem go o wyjaśnienie jeszcze raz: "Antoine suggested to play two notes. Each of them for around 20 minutes. These two notes where at a distance of a tritone, and we had the freedom to choose the octave and any kind of decision regarding all the sound aspects. We decided together who started in each of the two parts." To było zakomponowane, a potem była część improwizowana zupełnie. Bardzo krótka, zaczął ją Chessex nakładając się nieco głośniej na resztę, która zaczęła wygasać, było tak jakby swoimi dźwiękami przykrył ich delikatnie, zatarł kontury, wyszło to zupełnie naturalnie, żadnego spychania czy siłowania się. Godzina gry minęła bardzo szybko, dla mnie mogło by to trwać jeszcze raz tyle.