Sasu Ripatti (znany może lepiej jako Vladislav Delay, Luomo czy Uusitalo) kilkukrotnie występował już w Poznaniu. Jednak nigdy jeszcze jako perkusista - w tej roli zaprezentował się w utworzonym przez siebie kwartecie, do którego zaprosił Mikę Vainio, Lucio Capece i Dereka Shirley'a.
Spośród towarzyszących Ripattiemu muzyków pewnie najlepiej znany jest jego rodak, Mika Vainio działający w duecie Pan Sonic. Shirley to kontrabasista współpracujący m.in. z Michelem Thieke oraz współtworzący trio Ruby Ruby Ruby. Klarnecista i saksofonista Lucio Capece nagrywał m.in. z Toshimaru Nakamurą, Axelem Dörnerem, Yannisem Kyriakidesem.
Również dla niego nie była to pierwsza wizyta w Poznaniu, w zeszłym roku uczestniczył w festiwalu FRIV.
Dla fanów elektronicznej twórczości Ripattiego to wcielenie może być nieco zaskakujące. Jednak Fin swoją przygodę z muzyką zaczynał od jazzowego "bębnienia" i jak kilka lat temu przyznawał w wywiadzie dla Igloo Magazine ciągle gra na perkusji. Wtedy jednak nie był przekonany, czy nie powinno to pozostać w sferze czystej przyjemności, która nie ma związku z profesjonalną działalnością.
Być może zmienił poglądy albo w partnerach z kwartetu znalazł odpowiednie otoczenie dla swojej perkusji, grunt że po koncercie decyzję o publicznym ujawnieniu instrumentalnych zdolności można uznać za trafną. Ripatti wykazał się nie tylko pomysłowością jeśli chodzi o rozwiązania rytmiczne, czy umiejętne rozmieszczenie zdecydowanych uderzeń (które dzięki odrobinie pogłosu odznaczały się jeszcze silniej na tle innych elementów). Okazał się być także wyczulonym na detal barwy, faktury sonorystą, który równie dobrze odnajduje się zagospodarowując drugi plan.
Pewnym zaskoczeniem był elektroniczny wkład Vainio, który zaczął spokojnie, nawet (jak na niego) sielsko, co jednak idealnie pasowało do dźwięków Shirley'a i Capece. Innym razem bawił się samplami fortepianu, a towarzyszący temu smyczkowany powolnie kontrabas uczynił z tej partii najbardziej nostalgiczny fragment występu.
Vainio nie zawiódł jednak tych, którzy oczekiwali zagrań bliższych Pan Sonic. W pewnym momencie jedynym dźwiękiem był szum, stopniowo podgłaśniany, nagle urwany, po czym nastąpiło wejście mocarnego, nierównego bitu. Ripatti szybko włączył się do gry i nie pozostawał w tyle.
Z dużym zainteresowaniem obserwowałem pomysły Lucio Capece, który używając klarnetu basowego daleko odchodził od standardowych rozwiązań, często koncentrując się na wąskich wstęgach dźwięków albo używając strumienia wydmuchiwanego powietrza do poruszania małych przedmiotów ułożonych na rurze włożonej w kielich instrumentu. Koncert zakończył się
klamrą, ponieważ tak jak na starcie grali Shirley i Capece, przy czym ten drugi wydobywał medytacyjne dźwięki ze shruti box. Nieco bardziej tradycyjnie traktował saksofon, frapując czasem bezpośrednimi melodiami, czego naturalnym rozwinięciem był wykonany na bis utwór Rahsaana Rolanda Kirka.
Jedynym zarzutem wobec tego koncertu mogłoby być stwierdzenie, że był zbyt krótki. Jednak trudno mówić o niedosycie, bo artyści zaprezentowali muzykę o wielu obliczach.
7/31/2017
Vladislav Delay Quartet w Starym Browarze (22.10.2009)
tagi:
derek shirley,
koncerty,
lucio capece,
mika vainio,
stary browar,
vladislav delay
0
komentarze
napisał
Piotr Tkacz
o
22:11
7/29/2017
Unsound on Tour w Starym Browarze (21-22.11.2005)
Bardzo, ale
naprawdę bardzo, w ogólności i w szczególe. Przede wszystkim
bardzo dobrze, że Unsound wydostał się poza Kraków, dosyć już
miałem tęsknego zerkania ku miastu smoka wawelskiego. W Poznaniu
może nie wystąpiło jakieś multum artystów, ale byłoby bardzo
głupio narzekać na tych, którzy zagrali. Bardzo miło, że takie
tanie bilety i w zasadzie to aż dziw bierze, że przy cenie 10zł za
dzień było tak mało ludzi.
Zwłaszcza dnia
pierwszego, kiedy wystąpił Static i Kapital Band 1. Leichtmann grał
pierwszy i zbudował bardzo przyjemny klimat. Piosenkowy, wpadający
w ucho, wciągający. Gęsty ale przestrzenny. Jedyne na co bym
narzekał to, że momentami zbyt chętnie łapał się tych
przyjemnych „elementów” i aż zanadto na nich bazował. Mnie
jakoś nie oczarował choć wśród publiki wyłapałem głosy
niemalże zachwytu. Po krótkiej przerwie duet KB1 rozpoczął
mozolne igraszki w dekonstrukcji jakiegokolwiek klimatu. Bardzo
szybko rozwiał we mnie wspomnienie staticowego grania, by oczarować
własną wizją. A było to odświeżające spojrzenie na
elektroakustyczną improwizację. Muzyka skoncentrowana na
drobiazgach a jednocześnie nie gubiąca perspektywy pozwalającej na
trzymanie napięcia. Przede wszystkim bardzo bardzo duże wrażenie
zrobiło na mnie działanie perkusisty Martina Brandlmayra. Od
muśnięć do uderzania, od tarcia po skrzypienie. Grał bardzo
czujnie, sprawność techniczna na poziomie nielicznych i w dodatku
pomysłowość. I nie tanie sztuczki, ale myślenie służące
czemuś. Niesamowitą paletę brzmień perkusji zawdzięczamy chyba
też specyficznemu (jak to nazwać...czułemu?) jej nagłośnieniu.
Nie tak dobre wrażenie zrobił na mnie drugi członek zespołu
Nicholas Bussmann. Wrzucał różne elektroniczne dźwięki, zimne,
szorstkie. Czasem zalatywało to żrącym noisem, choć momentami
miałem wrażenie, że wymykało mu się to spod kontroli. Ale chyba
nie ma co za bardzo dumać nad „składnikami” muzyki Kapital Band
1 osobno, gdyż jej siła tkwiła w interakcji muzyków.
Drugiego dnia
Pole Live Band, w składzie Betke na elektronice, Leichtmann na
perkusji i Zeitbloom na basie. Panowie pojawili się za sprzętami po
bardzo długim (50 minut) oczekiwaniu liczniejszej niż dnia
pierwszego publiki. Dźwiękowo weszli bardzo gładko, sunącym
dubem. Na początku już przyznam się, że nie jestem znawcą
twórczości Pole'a, ale tego się nie spodziewałem. Bardzo masywny
sound całości, czasem zbyt „trzaskający”, może trochę zbyt
głośna perkusja, która dominowała. No i nie bez znaczenia
spokojny, pozostający nieco w cieniu (również dosłownie) basista.
Widać było radość z gry, która udzieliła się też słuchaczom,
zwłaszcza przy szybszych kawałkach. Dla mnie zaskoczeniem było, że
nawet gdy pojawiały się bardziej „oczywiste” rytmy to nie
brzmiały one banalnie. Również koneserem twórczości Pole'a nigdy
nie byłem, ale to co zaprezentował wczoraj w zupełności mnie
przekonało. Jedyny minus - długość występu, która łącznie z
bisami nieznacznie przekroczyła czas opóźnienia. Wszystko jak już
zasugerowałem na początku bardzo fajne. Dodatkowymi faktami
umilającymi odbiór muzyki było darmowe piwo, brak dymu
papierosowego, ładna scenografia, intrygujące oświetlenie. Oby jak
najwięcej takich inicjatyw.
[relacja pierwotnie opublikowana na nowamuzyka.pl]
tagi:
austria,
hanno leichtmann,
kapitald band 1,
koncerty,
m brandlmayr,
nicholas bussmann,
niemcy,
pole,
stary browar,
static,
unsound,
zeitbloom
0
komentarze
napisał
Piotr Tkacz
o
10:39
7/28/2017
Unsound on Tour across Borders w Toruniu (28-29.04.2007)
Tegoroczny Unsound został
wyposażony w długą nazwę, ale to wydłużenie przybliża ideę
tego objazdowego festiwalu. W kolejnych miastach zestaw występujących
jest różny, jednak pomysł generalnie ten sam. Prezentowani są
przede wszystkim artyści z krajów, w których UoTaB zagości:
Czechy, Ukraina, Białoruś, Polska oraz, jak to festiwal ma w
zwyczaju, wykonawcy z Niemiec. Organizatorzy nie zaprosili żadnych
muzyków ze Słowacji, może nie znaleźli nikogo odpowiedniego?
Jak rozumiem, celem jest
zaprezentowanie publiczności ciekawych zjawisk, które odbywają się
zaraz za granicą, a nie na jakimś odległym, niemal mitycznym
Zachodzie. Jest nadzieja, że festiwal zasiał ziarno, co w
przyszłości przyniesie plon w postaci większego przepływu
twórczości między krajami Europy Środkowo-Wschodniej.
W Toruniu oba dni
rozpoczynały się od projekcji filmów w kinie Orzeł. Pierwszego
dnia Tomas Köner zaprezentował swoją ścieżkę dźwiękową do
„Golema” z 1920 w reżyserii Paula Wegenera (również odtwórcy
roli tytułowej). Akcja filmu dzieje się w XVI wiecznej Pradze, słów
kilka najogólniej o fabule: rabin odkrywa niebezpieczeństwo, które
grozi jego społeczności, powołuje do życia Golema, który
faktycznie wybawia Żydów z kłopotów, dochodzi jednak do
komplikacji, bo wkrada się „czynnik ludzki” – miłość. Film
jest pełen emocji, czy może raczej ekspresyjnych gestów, które je
wyrażają. Obraz Wegenera już widziałem, muzykę Könera znałem
śladowo (skądś miałem w głowie opinię, że jest to twórca o
ustalonym profilu), zastanawiałem się, jak Niemiec poradzi sobie z
nim poradzi. Moim zdaniem, jego ścieżka dźwiękowa nie pasowała
do takiego żywego filmu. Oczywiście, były sceny, gdy sporadyczne,
mocne, jakby podwodne dudnięcia z dodatkiem subtelnych, powolnych,
szarych pasm, oddawały klimat (rabin wpatrujący się w gwiazdy,
ożywianie Golema). Jednak w momentach wielu, zwłaszcza tych z
rozdziału czwartego i piątego, gdy następują różne
nieprzewidziane wypadki, muzyka zupełnie nie korespondowała z
obrazem. Nie chodzi mi o to, że artysta miałby zmieniać swoją
estetykę na potrzeby filmu (choć poczynił taką próbę: w scenie
na zamku w tle wybrzmiewały jakby stłumione fanfary). Ale może
mógłby wybrać sobie filmy innego rodzaju – coś z dokonań
Oskara Fischingera albo lepiej Vikinga Eggelinga?
Drugiego dnia Hauschka
zaprezentował się jako nowoczesny taper grając do „Wampira” (z
roku 1932, reż. Carl Theodor Dreyer). Tu już o fabule mam mniej do
powiedzenia po pierwsze dlatego, że z początku więcej uwagi
poświęcałem muzykowi i jego intrygująco preparowanemu pianinu. Po
drugie, bo przebieg akcji w ogóle odbiegał od normy, opierał się
chyba na przywidzeniach, snach i wyobrażeniach głównego bohatera,
które krążyły wokół tematu sugerowanego przez tytuł (ale bez
transylwańskiego sztafażu). Hauschka przed projekcją mówił, że
ma płyty na sprzedaż, że muzyka do filmu jest nieco bardziej
mroczna niż jego główna twórczość, zachęcał też do zadawania
pytań po seansie. Nagabnięty po projekcji opowiedział o
przedmiotach służących mu do preparacji: nakrętki, kapsle, gruba
taśma klejąca, e-bowy, kawałki gąbki, metalowa płytka, specjalne
drewniane uchwyty. Żeby mieć łatwy dostęp do tych konstrukcji
muzyk pozbył się z instrumentu drewnianej części znajdującej się
nad klawiaturą. Jego zabiegi sprawiły, że nawet gdy zbliżał się
do Tiersenowskich zagrywek, to brzmienie wzbogacały, rozszerzały (i
lekko rozbijały) brzęczenia, bzyczenia, brzdąknięcia. W kilku
momentach frazy powracały przepuszczone przez efekty. W pierwszych
kilkunastu minutach filmu moją uwagę rozpraszały nieudolnie
wyświetlane polskie napisy, z których na szczęście zrezygnowano.
Oba filmy wyświetlane były z dvd, „Wampir” kilka razy wieszał
się na chwilę (dobrze, że to nie przydarzyło się z „Golemem”
bo Köner chyba by sobie nie poradził) ale Hauschka grał wtedy
dużej jakiś fragment. Obraz i muzyka stworzyły kompletną całość,
dając jeden z lepszych momentów festiwalu.
Sobotnie koncerty w NRD
zaczęły się z ponad godzinnym opóźnieniem, bo artyści nie
dotarli na czas. Jako pierwszy zagrał I/DEX, który nie figurował w
rozpisce, ale jego opis był w ulotce, więc przypuszczam, że to on.
Szkoda, że nikt nie zapowiadał, nie przedstawiał muzyków, ciekawe
ile osób będzie wiedzieć, że to Białorusin, Vitaly Harmash, tak
dobrze rozkręcił koncertowy wieczór. Całość była
post-glitchowa, pewnie też post-technowa, trochę clicków i
rozmazane, gęste partie ambientowe. Strumienie dźwięków podszyte
nerwem, na szczęście bez topornych bitów, które tak potem męczyły
mnie u An On Bast.
A pomiędzy Polką i
I/DEXem swoim występem rozwaliły mnie Zavoloka i AGF. Z reguły
chyba było tak, że Niemka wrzucała z laptopa jakąś konstrukcję,
często technową, skoczną (mistrzowska z samplem „bitch”), nad
którą Ukrainka się pastwiła: wykręcała, rozwarstwiała,
rozbijała. AGF co jakiś czas nuciła krótkie frazy (a na bis był
utwór z „Westernization Completed”), które doprawiała
gestykulacją wywiedzioną zapewne z hip-hopu. To duo nie było
jedynym, które zagrało głośno (za głośno jak na tę salę), ale
według mnie tylko one zrobiły z tego użytek. Strzępki, fragmenty,
wybrzmienia krążyły po sali, basy dawało się odczuć, a muzyka,
choć co chwilę się zmieniała, porywała taneczną pulsacją,
jednak była to nieoczywista taneczność.
Wspomniana An On Bast
skłoniła do tańca więcej osób, ale mnie nie przekonała. Nawet,
gdy któryś z kawałków brzmiał interesująco, to zdawał się
ciągnąć w nieskończoność i nużył, bo niewiele się w nim
działo.
Występujące potem składy
dały duży krok w kierunku muzyki parkietowej. Electro (ale gdzie
„egzystencjalność” jego, sugerowana w programie?) Czechów z
MidiLidi mogło bawić naiwnymi melodyjkami i samplami z przemówień
politycznych oraz zapałem wykonawców. Na koniec, zapewne dla
podgrzania atmosfery, uderzyli w breakbeaty, co i tak było lepsze
niż techno-party, które urządzili po nich Sieg Über Die Sonne i
Junction SM.
Niedzielny wieczór w NRD
zaczął się prawie o czasie i może to tłumaczy garstkę słuchaczy
zebranych w sali, gdzie odbywały się koncerty. Tak czy inaczej, w
czasie występu Materidouska, słuchacze znów mogli stać się
również widzami, bo w tle wyświetlane były filmy. Czeski duet
składał się mężczyzny za laptopem i wysuniętej na front
wokalistki. Była ona ubrana w sukienkę baletnicy, uszatą,
cętkowaną, futrzaną czapkę oraz maskę na oczy. Śpiewała, a jej
głos był rozprzestrzeniany, na tle muzyki, która kiedy była
ciężka mogła kojarzyć się z trip-hopem, a kiedy indziej były to
średniej jakości pejzaże dźwiękowe. Najlepsze ze wszystkiego
były projekcje, dużo czarno-białych animacji (trochę z Topora,
trochę z Grandville’a), amatorskie filmiki, których główną
bohaterką była figurka ubrana podobnie jak wokalistka. Momentami
przyjemne, choć generalnie nudne.
Potem na scenie
zainstalowali się Kotra oraz Zavoloka. Duet ten bazował na
przetwarzaniu dźwięków granych na basie przez Fedorenkę. Miałem
pewne oczekiwania związane z tym występem, ale nieco się
zawiodłem. W pierwszej części było wiele rytmicznych partii,
oczywiście sporo również dekonstrukcji. Potem przeważały
elektroniczne brudy, zadrapania, szumy, chwilami tony proste.
Stopniowo jednak muzyka zaczęła podążać donikąd. Odniosłem
wrażenie, że Ukraińcy działają według zasady „a co by tu
jeszcze dołożyć, czego jeszcze nie próbowaliśmy?”. Nie było
między nimi komunikacji, tzn. nie za pomocą dźwięków, jakoś nie
mogli się odnaleźć. W dodatku, podczas gdy w czasie występu z AGF
kolejne utwory wytryskiwały, eksplodowały jedne z drugich, w
niedzielę segmenty pojawiały się, były spokojnie wprowadzane,
czasem Zavoloka wyciszała poprzednie. Nie wiem, ile duet grał, ale
byłoby lepiej skrócił swój występ gdzieś o 1/3.
Jako następni zagrali
Aabzu (projekt Szymczuka, Zeniala i Monoscope). Muzyka nie do końca
mnie przekonała, choć niektóre utwory były ciekawe. Było trochę
ciężkich, mrocznych uderzeń, parę momentów ambientowych, dużo
click-houseowych lub tylko clickowych. Nie jestem specjalistą w
stylach, w których operował zespół, ale wydaje mi się, że
zarówno użyte składowe, jak i ich złożenie nie było niczym
odkrywczym. Tzn. mamy takie czasy (ach ten postmodernizm), że wiele
rzeczy zostało już przyswojonych i teraz pozostaje tylko
manipulowanie nimi, bo wszystko do siebie pasuje, ale trzeba mieć
jeszcze jakiś pomysł.
Bardzo odświeżająco po
tych wszystkich elektronikach wypadł białoruski Rational Diet,
który zagrał jako kwintet (gitara basowa, wiolonczela, skrzypce,
klawisze, saksofon/fagot). Odwołujący się do poszukiwań rock in
oposition (na bis utwór Univers Zero), bliski dokonaniom Volapük,
zespół zagrał z pasją, humorem, coś co jawiło mi się jako
rumcajsowata muzyka. Uznanie dla saksofonisty, który świszczał i
piszczał jak należy. Dodatkowe brawa za intuicję i nierozciąganie
koncertu.
Jeszcze jeden dobry
pomysł, jaki mieli Białorusini, to przyjechanie z własnym
dźwiękowcem, dzięki czemu ustawili wszystko w pięć minut. Dłużej
kazali na siebie czekać muzycy Baaby – a to coś tam, a to
odsłuchy, a to mikrofon od saksofonu nie działa. No ale w końcu
zagrali, zamiast Mazolewskiego – Radosław Wróbel (choć znając
poczucie humoru muzyków, to może tylko ksywa) na basie. Było już
późno, byłem zmęczony, nasłuchałem się już Baaby, ale
pierwsze utwory, podane na rockowo, były całkiem fajne. Potem
zaczęło się robić coraz głośniej, czułem nacisk sekcji
rytmicznej na klatce piersiowej, zaczęła mnie boleć głowa. Zespół
upodobał sobie zawieszanie akcji, by uderzyć tutti „znienacka”,
dotyczyło to nie tylko odwlekania finału jakiejś kompozycji.
Trochę to było nużące, no bo ile razy, może nas coś zaskoczyć,
zwłaszcza powtarzane tak często. Skojarzyło mi się to z
wizualizacją, kiedy ujęcie wybuchu wyważającego drzwi było
puszczane w przód i w tył. Wyszedłem na korytarz, gdzie głośność
była dla mnie odpowiednia, ale grupka wytrwalszych urządziła sobie
niezłą potańcówkę.
Występ Polaków zakończył
festiwal. Dla porządku dodam, że wszystkim koncertom towarzyszyły
działania vidżejów (najlepiej udało im się oddać ducha muzyki
podczas występu Kotry i Zavoloki). W oba dni po południu odbywały
się też wykłady. Köner opowiadał o tworzeniu muzyki do niemych
filmów, An On Bast o pracy z Abletonem.
Pomysł Unsound on Tour
across Borders to cenna inicjatywa, mam nadzieję, że nie skończy
się na jednej edycji. Dobrze by było, żeby następnym razem, gdy
festiwal zawita do Torunia zjawiło się liczniejsze grono słuchaczy.
[relacja pierwotnie opublikowana na nowamuzyka.pl]
tagi:
aabzu,
agf,
an on bast,
białoruś,
czechy,
dreyer,
hauschka,
i/dex,
kotra,
materidouska,
midilidi,
niemcy,
rational diet,
tomas köner,
toruń,
ukraina,
unsound,
wegener,
zavoloka,
zenial
0
komentarze
napisał
Piotr Tkacz
o
13:38
7/27/2017
Xavier Charles / Martin Tétreault - MXCT
Wydany w 2001 „MXCT” to pierwsze
zarejestrowane na płycie spotkanie Martina Tétreault i Xaviera
Charlesa. Album zainteresował mnie głównie z tego powodu, że
obydwu miałem w tym roku okazję widzieć na żywo. Pierwszy grał z
Ignazem Shickiem natomiast Charles z Robertem Piotrowiczem.
Na tej płycie artyści oddali się
penetrowaniu mikrostruktur, dźwięków na granicy słyszalności,
które zostały obdarzone siłą, jaka zwykle nie jest im dana.
Myślę, że warto przywołać tytuły kompozycji, gdyż oddają one
w pewien sposób aurę dźwiękową i zamysł ogólny. Po kolei:
nerwy, dynamo, mięsień, mózg, atom, cząsteczka, oko. Muzycy
(używający gramofonu Tétreault i systemu wibrujących głośników
z przedmiotami na nich umieszczonymi Charles) chcieli chyba skierować
uwagę słuchacza ku strukturom organicznym, a także na aspekt ich
mechaniczności, słowem na obszar, gdzie przecina się naturalne i
sztuczne.
Ważne, że taka „teoria” nie
podpiera muzyki – nie ma takiej potrzeby, dźwięki bronią się
same. A wszelkie myśli przychodzą niejako same przez się, wraz z
czasem trwania płyty. Centralne miejsce zajmuje 20-minutowy „Mózg”
i chyba można stwierdzić, że reszta utworów jest od niego
zależna, czy to jako wstęp, czy też jako komentarz albo pewna
wariacja. Cała reszta podlega tej pięknej i wciągającej
kompozycji, wcale jej wiele nie ustępując. Centralny utwór
podszyty jest nieustannym pulsem, który jednak nie naznacza go w
sposób zbyt silny. W dodatku ta struktura ulega ciągłym,
delikatnym modyfikacjom, jakby w jakiś sposób dryfowała. Z tego
powodu stale wywołuje nowe skojarzenia: terkot starego projektora
kinowego, uspokajający rytm kół wózka prowadzonego po kocich
łbach oraz bliżej nieokreślone nierównomierne powierzchnie,
których zachowanie przy zetknięciu ze sobą artyści mistrzowsko
odwzorowali swoimi technikami.
Z pewnością jest to płyta wymagająca
uwagi, nasłuchiwania, na pewno lekkiego podkręcenia głośności. Z
drugiej strony „MXCT” nie jest szczególnie skomplikowana, trudna
w odbiorze, mimo tego, że jest bogata w niuanse, wypełniona
dźwiękami drobnymi, to jednak jej narracja jest linearna, nie ma
tam wielowarstwowości, zderzania rozmaitych materii dźwiękowych.
Płyta jest spójna, można by pewnie określić jakąś jej logikę
rozwoju. Jednak to nie jest tak konieczne, gdy po prostu
satysfakcjonuje samo jej słuchanie.
[recenzja pierwotnie opublikowana na nowamuzyka.pl]
tagi:
francja,
kanada,
martin tétreault,
nowamuzyka.pl,
płyty,
Vand'Oeuvre,
xavier charles
0
komentarze
napisał
Piotr Tkacz
o
23:05
7/25/2017
Xavier Charles / Robert Piotrowicz w Starym Browarze (16.03.2006)
Kolejny odcinek programu muzyki
improwizowanej w Starym Browarze – tym razem Robert Piotrowicz i
Xavier Charles. Ten drugi to klarnecista, improwizator z Francji,
teraz grał na urządzeniu własnego chyba pomysłu. Były to dwie
membrany głośników, które były wprawiane w drganie za pomocą
dźwięków niskich częstotliwości. Ustawione niczym misy,
Francuzowi służyły jako pole do różnych operacji – wrzucał w
nie szklane kulki, sprężyny, ziarenka, metalowe pręty, miseczki.
Wszystko to drżało, podskakiwało, wibrowało na membranach.. Z
racji tego, że ze zaraz nad nimi znajdowały się mikrofony –
każdy dźwięk był dobrze słyszalny. Poza efektem dźwiękowym był
to też interesujący widok – na przykład ziarenka oświetlone na
czerwono, wyglądały jak miniaturowe wybuchy wulkanu i wylewy lawy.
Robert Piotrowicz obsługiwał
syntezator analogowy, na stole miał też położoną gitarę, którą
sporadycznie drażnił mechanicznym wiatraczkiem.
Znów była to gra otwarta na
przypadek, Charles na przykład nie mógł przecież przewidzieć
brzmienia, jakie osiągnie wrzucając kilka przedmiotów naraz.
Pomimo tego panował nad swoją „partią”, umiał stopniować
napięcie, nie spiętrzał hałasu w nieskończoność. Piotrowicz
pozostawał raczej w cieniu, jego zasługą były ostre, mroczne
motywy, plamy w tle, które raz po raz wchodziły w coś w miarę
rytmicznego. Jednak była to rzadkość, w większości był to jakby
dźwiękowy strumień świadomości, hałaśliwy, bez skrawka
melodii, za to stworzony w skupieniu, ale z polotem. Na pewno byłem
już świadkiem ciekawszych muzycznych spotkań, jednak to mimo, że
pozostawiało pewien niedosyt (zresztą, wedle słów Piotrowicza,
pożądany i zamierzony) było kolejną intrygującą podróżą w
strefę niepokojących dźwiękowych brudów, z których obaj
improwizatorzy powoli i przekonująco budują swój osobny świat.
[relacja pierwotnie opublikowana na nowamuzyka.pl]
tagi:
francja,
koncerty,
nowamuzyka.pl,
polska,
robert piotrowicz,
stary browar,
xavier charles
0
komentarze
napisał
Piotr Tkacz
o
20:35
7/01/2017
Alfredo Costa Monteiro - Anatomy of Inner Place
Alfredo Costa Monteiro dał się poznać
polskiej publiczności podczas Musica Genera Festival w 2006, gdzie
zagrał jako część duetu Cremaster (z Ferranem Fagesem) oraz z
Johnem Duncanem.
Na albumie dla Monotype korzysta ze
swoistych nagrań terenowych, we wkładce zaznacza, że wszystkie
źródła dźwięków są częścią jego domowego otoczenia.
Zacząłem się zastanawiać, gdzie Costa Monteiro mieszka, oceniając
po dźwiękach, byłyby to ciężkie warunki. Żarty na bok, bo to co
słyszymy na płycie jest raczej wynikiem uważnego słuchania tego,
co schowane, śledzenia ukrytego życia przedmiotów i sprawnego
łapania go dobrymi mikrofonami.
W pierwszych dwóch utworach
Portugalczyk koncentruje się na dość wąskiej palecie brzmieniowej
różnych szumów i pomruków, które wprawia w ruch na zasadzie
przypływów i odpływów. Względne podobieństwo dźwięków działa
na korzyść utworów, powoduje wrażenie kondensacji i spójności,
a nie uczucie nudy. Dla odmiany, trzeci track zaczyna się od
fragmentów o różnych barwach, które są od siebie pooddzielane,
jakby autor prezentował nam okazy skatalogowane w swoim zielniku.
Album kończy się w mocny sposób, szczególnie druga połowa
czwartego utworu - podszyta helikopterowym drżeniem zawierucha jest
imponująca.
Tytuł, jak mi się wydaje, objaśnia
intencje autora, jak i muzykę zawartą na krążku. Anatomia oznacza
tutaj dokładność, uważność, podejście jakby naukowe,
skupienie, co powoduje, że Costa Monteiro raczej eksploruje,
poszukuje w niedużej ilości dźwięków, zamiast zalewać słuchacza
zlepkiem fragmentów. Jednak myliłby się ten, kto sądzi, że są
to swobodnie poruszające się, rozwijające się soundscape'y.
Kompozycje choć obszerne (czasowo i pod względem wypełnienia
dźwiękami) są wręcz klaustrofobiczne. I tutaj kłania się „inner
place” - wydaje mi się, że odgłosy pochodzą z wnętrza czegoś
albo są słyszalne tylko z bliska, jakbyśmy przykładali ucho,
musieli się zbliżyć, wejść w kontakt z przedmiotem, nawet go
naruszyć.
Pewna emocjonalna oschłość,
nieprzystępność mogą być dla niektórych problemem we wgryzieniu
się w ten album. Sięgnąć po niego powinni na pewno miłośnicy
Toshiy'i Tsunody, zwłaszcza tych jego prac, w których koncentruje
się na konkretnych zjawiskach dźwiękowych.
[recenzja pierwotnie opublikowana na nowamuzyka.pl]
napisał
Piotr Tkacz
o
14:18
Subskrybuj:
Posty (Atom)