8/23/2009

Ostrava Days 2009: Mini maraton muzyki elektronicznej

Całość miała zacząć się o 14, więc na pewno coś mnie ominęło.

Wszedłem na ultra-cichy moment improwizacji Ivana Palacký'ego i Petera Grahama. Coś szmerało rozciągliwie bardzo w tle, chyba z klawisza tego drugiego. Grali w mniejszej sali galerii, otwartej jednak na większą. Trudno było wgryźć się w te dźwięki, publiczność była zaskakująco pełna szacunku i nie zakłócała, ale w większym pomieszczeniu rozstawiali się kolejni grający i otwieranie pudełek, odstawianie ich na ziemię bardzo się niosło. Oprócz tego otwierające się spore drzwi zaraz obok. Po kilku minutach poziom głośności nieco wzrósł. Palacky postawił obok mikrofonu świecąco-kręcącą zabawkę, której wiatraczek wydawał rytmiczne szmery. Chyba tego przez nic nie loopował, może jedynie regulował equalizerem na mikserze. Tak na pewno czynił grając na swoim ulubionym instrumencie - maszynie do szycia Dopleta 160. Czasem pojedyncze uderzenie - jak o struny, więcej czasu - pocieranie smyczkiem (z pewnością gdzieś musiał być mikrofon kontaktowy). Powolne, lekko drapiące dźwięki, kilka wysokich, piskliwych.

Po zbyt długiej przerwie, duet Richter & Syn (naprawdę: Pavel to tata i Jonas). Muzycy zupełnie mi nieznani, a ich występ na pewno nie sprawi, że zainteresuję się ich działalnością. Ojciec w latach '70 działał w takich zespołach jak Elektrobus, Wooden Toys, Janota (zna to ktoś? jakaś "psychodelia"?). Syn jest gitarzystą, wokalistą oraz miksuje używając didżejskiego cd-playera i samplera (i może jakiegoś Final Scratcha?). Koncert sprawiał wrażenie zaplanowanego, przynajmniej jeśli chodzi o bazową strukturę: zaczęło się od ambientowych teł z fragmentami wokali (okrzyki, urywane zawołania, trochę *groźne*), wyciszenie tego i składanka sampli hiphopowych, bity ponakładane na siebie. Gitara, potem coraz mniej bitów, coraz więcej gitary, reverby, loopy, jakieś sprzężenie, z którym nie wiadomo, co zrobić. Więcej falowania niż rzeźbienia, ale i tak trochę instrumentalnego onanizmu. Koniec, tzn chwilowy - zbiórka sampli klawesynu i operowego śpiewania. Koniec, prawdziwy.

Następnie szef festiwalu, Petr Kotík, zaprezentował swój utwór z 1962 "Refractions", poprzedzając go wstępem o (jak sądzę - było po czesku) muzyce elektronicznej i dostępnej wtedy technologii. No cóż, kompozycja, zrobiona na dwóch domowej roboty magnetofonach, generatorze akustycznym i przez cut&paste taśmy, ma chyba jedynie wartość historyczną, na szczęście nie była długa. Rozbrajająca była trójka kamerzystów, która krążyła rejestrując wytrwale wokół autora siedzącego nieruchomo przy mikserze.

Jeśli chodzi o proste technologie to fajnie pociągnął wątek Zenial, który zapowiedział (przez mikrofon podłączony do małego magnetofonu zawieszonego na szyji), że pierwsza część jest dedykowana Jah Rastafarai i zaintonował Jego imię. Zaraz popłynął dub z walkmana wpiętego w mikser, by po chwili stać się materią do międlenia i siekania przy pomocy nieprzepisowego wciskania klawiszy. Potem zaprzęgnięty cały arsenał zakłócaczy, który przypomniał mi o J-P Grossie i Noetingerze: komórka, flesz, aparat, a także piloty (że tak nieskromnie wspomnę, że stosujemy je w Radiodzie - nie żeby to miała być inspiracja dla Zeniala). Był jeszcze drugi walkman i radyjko. Potem wszedł materiał z laptopa: brzmiało to jak przetworzona Kapela Ze Wsi Warszawa, przez chwilę dominowało, ale potem się zrównało mniej więcej z szumami i zabrudzeniami. Zastanawiałem się, czy ciągle jesteśmy w pierwszej części, kiedy, po jakiś nieśmiałych loopach z laptopa, zapanował znów dub, by ponownie być sponiewieranym - to była klamra. Gdyby było głośniej, to mogłoby to mieć moc muzyki Jasona Lescalleeta.

Głośno natomiast było Napalmed, który kiedyś widziałem w składzie dwuosbowym, teraz o jednego więcej. Metalowa beczka, jakieś naczyna, łańcuchy, instrumenty własnej konstrukcji. Z początku było okej, choć na dźwiękach akustycznych echo jak nad Morskim Okiem, ale przyjemnie gęsto, dużo się dzieje. Utwór nagle się urywa, w kolejnym więcej elektronicznej surówki, wcale nie atrakcyjnej, raczej płaskie, twarde powierzchnie, a nie zaczepne faktury. I jeszcze głośniej, część publiczności wyraźnie to ekscytuje, że jest taki hardkor i w końcu *coś się działo*. I każdy kolejny kawałek - także nagle się kończy, efekt zaskoczenia został przekuty na nową formą, którą należy eksploatować. Najbardziej aktywny z członków, czarnowłosy, od czasu do czasu się powygina podczas uderzania w przedmioty albo przekręcania gałki. Nie wiem, może to nie było takie złe, ale nie miałem na to ochoty. Może też galeryjny white box, zapalone światła i ukrzesłowiona publiczność to nie najlepsze otoczenie dla tej muzyki.

Wydaję mi się, że przy obecnym poziomie rozwoju software'u do tworzenia/kontrolowania wizualizacji, bardzo łatwo jest zrobić udaną całość obraz-dźwięk. Taką, w której wszystko będzie w porządku, nie będzie można się do niczego przyczepić. Z tym, że to będzie taki piece bien fait, będzie dobry, ale nie bardzo (bo naprawdę zadowalające przedsięwzięcia tego rodzaju są rzadkością, ale jednak są: jak ci panowie albo ta para). Duet laptopowy BOOT to kolejny wątły akapit w haśle "muzyka i wizuale", nie można wszystkiego, co wykorzystuje kształty geometryczne i prostą abstrakcję porównywać do Raster-Noton. Ale coś tutaj jest na rzeczy, bo całość była z gatunku wydizajnowanych i gdyby nie pewne wpadki, to może nawet by się obroniła. Na początku tylko cyknięcia i dryf zaznaczały rytm, ale to jednak tylko przeciągnięte wprowadzenie do bitowiska. Potem stało się jasne, że panowie uważnie prowadzili wykopaliska na odcinku Basic Channel. Kolejne motywy pojawiały się nagle, jakby nałożone na poprzednie od niechcenia, bez wynikania. Fragmenty filmów (tandetnie poefektowane), z których też dźwięk, niektóre pomysłowe, bo np. o zachowaniu mózgu podczas słuchania muzyki. O tym, że słowa były ważne (oprócz naszego organu, coś o robotach, a na czarno ubrani muzycy, za swoimi macami trochę jak mniej udane prototypy Kraftwerków), świadczył fakt, że gdy czasem były słabo słyszalne, to zaraz dostawaliśmy powtórkę, muzyczka wyciszana, czasami gwałtownie. Phil Niblock wyszedł nim minęło 5 minut, ale oczywiście on już been there, done that.

Przy okazji występu "1605munro" Andrésa G. Jankowskiego wymyśliłem termin, którym można określić (ro)zwój gatunku ochrzczonego jako emo-tronica - pstro-tronika. Z jednego laptopa dźwięki, z drugiego obrazki. Oba miejscami ciekawe, ale generalnie niespójne, bardzo eklektyczne. I znów nie obyło się bez kiksów: nie wiem, może zmieniają się standardy, ale dla mnie przesuwanie kursora na wizualach to jednak ciągle fopa, obraz kilka razy haczył. Wizuale czasem zmieniały się zupełnie, podczas gdy dźwięki pozostawały takie same. Kilka wejść nowych motywów za głośno, jakby zamiast pukania - taranowanie, niektóre utwory pourywane. Muzyczka: tony identyczne z naturalnymi, syntetyczna organiczność, pod koniec coś a'la początkujący Amon Tobin. Było kilka fajnych obrazków: wolno sunący statek filmowany przez przybrudzoną szybę z kroplami, na którą ostrość, stare zdjęcia podłożone pod ręcznie pisany list.

Gdy już przypuszczałem, że po Zenialu to będzie all downhill from here, zagrali Black Hole Factory, które może nie bylo rewelacyjne, ale i tak się wyróżniało. Pani na wokalu i metalowych przedmiotach, których odgłosy przetwarzane, rytmizowane i pan, który robił wizuale, częściowo bazujące chyba na materiale rejestrowanym podczas koncertu (ręce partnerki z zespołu). Przez rytmiczny charakter skojarzenia z Z'evem, choć tutaj więcej organiczności, pozlepiania, bo to były jakieś cyfrowe przetwarzania.

Na koniec Double Affair: duet laptop i skrzypce+laptop. Pierwszy zarzucał bardzo fajne abstrakcyjne bity, które hasały sobie ziemią niczyją między post-hip-hopem a idmem, do tego niestety przetwarzany input z instrumentu, ale na szczęście to nie skrzypek grał tu pierwsze, tylko właśnie bity dominowały. Trochę za długo i trochę za głośno i w ogóle trochę za dużo już wszystkiego, ale i tak fajnie.

Brak komentarzy: