8/26/2009

Ostrava Days 2009: Sciarrino, Saunders, Grisey, Nepelski, Buffa, Emfietzis

Najobfitszy (trzy koncerty) dzień festiwalu rozpoczął się od występu słowackiego Quasars Ensemble. Wszystkie koncerty składały się wyłącznie z premier (w większości krajowych) i tak też było ze starszym utworem przywoływanego wczoraj Sciarrino. Quintettino No. 1 (1976) było taką wisienką przed tortem, lekko rozbudowaną miniaturą, która jedynie rozbudziła apetyt. Od czasu jak usłyszałem jego fantastyczne Quaderno di strada (2005), starałem się poznać jak najwięcej jego muzyki i może dlatego niektóre momenty wczoraj wydawały się mi się wręcz znajome (na przykład to narastające pohukiwanie klarnetu).
Następnie Trio of forgotten senses (2007) Polaka Karola Nepelskiego inspirowane muzyką gagaku, w którym autor postawił sobie za cel przywrócenie ignorowanych w kulturze Zachodu zmysłów: węchu, smaku, dotyku. Z początku denerwowały mnie nieco sztywno pointylistyczne perkusyjne dźwięki (wydobywane też z wnętrza fortepianu), jednak z czasem było ich mniej, za to coraz więcej fletu. Który czasami brzmiał a'la kwitnąca wiśnia, ale chwilami też jakby bliskowschodnio. A przez to że niektóre jego dźwięki były nieczyste przywodził na myśl transmisję słuchaną w radyjku tranzystorowym. Nepelski znacznie lepiej poradził sobie z wprowadzeniem natury do kompozycji niż Richard Ayers, gdzieś pod koniec pojawiła się gałązka, która leżała we wnętrzu fortepianu (do grania czy dla ozdoby?). Bardzo intrygujące było zakończenie, gdzie flecistka wyrzuciła ku publiczności garść klonowych nosków. Oczywiście można by zapytać czy kompozytor nie powinien umieć przedstawić tego dźwiękami, ale gest jest zrozumiały jeśli brać pod uwagę zamysł utworu. I wypadł bardzo naturalnie, niewymuszenie.
Na kolejny utwór, Stirrings Still II (2006-08) Rebecci Saunders, czekałem z ciekawością, bo muzyka tej artystki, jaką dotychczas słyszałem, świadczyła o wielkiej wyobraźni i skupieniu w poszukiwaniu piękna w mroku. Tak też było i tym razem a Angielka po raz kolejny inspirowała się Beckettem, od jego tekstu pochodzi też tytuł. Był to na pewno jeden z najmocniejszych fragmentów tego koncertu (obok wieńczącego Grisey'a) i, jak na razie, festiwalu. Przede wszystkim fantastycznie kontrastował drapieżny kontrabas z fletem i filigranowymi dźwiękami z crotales (jak to po polski?). Kontrabas nie był gróźny w typowy sposób, nie było szarpania strun, czy stukania w drewno. Jedna ze strun było mocno poluzowana, przez co przy smyczkowaniu silnie wibrowała, wydając odgłosy nieco helikopterowe albo innego silnika. Crotales dobiegały jakby z innego świata, bo były ustawione daleko od innych instrumentów. Okazało się, że nie tylko one, ale również drugi klarnet, czego wcześniej nie zauważyłem, więc było dla mnie sporym zaskoczeniem, gdy usłyszałem go spływającego z balkonu. Wtedy otworzył się kolejny plan tej kompozycji, co stało się jeszcze raz, bo fortepian pierwszy raz zaznaczył swoją obecność gdzieś w 3/4 utworu.
Może to wynik mojego nastawienia, że po Saunders to już "byle do Grisey'a", ale następne dwa punkty programu nie trafiły do mnie. Nineteen Eighty-Four (2009) Ivana Buffy (szefa Quasarsów) był silnie Bartókowski, w czym nie ma jeszcze nic złego, ale odniosłem wrażenie że siła jakiej autor wymagał od muzyka walącego w bęben była odwrotnie proporcjonalna do siły koncepcji na ten utwór. Były w nim części spokojne i agresywne, ale nie było między nimi spójności, te drugie nie wynikały z tych pierwszych.
Podczas How to...corrupt someone (2008) Gregory'ego Emfietzisa miałem wrażenie jakby kompozytor nagle źle się poczuł w formie, którą sam zbudował. Najpierw było bardziej organicznie, obudowywanie wokół delikatnego szkieletu harfy (trochę glissand), a potem, dość nagle, rozpoczęło się demolowanie, z uderzeniami pięścią w harfę. Może taki był pomysł na ten utwór, jednak nie wypadł on przekonująco, bo niszczenie przebiegło zbyt łatwo.
No i Grisey - pierwsza część Vortex Temporum (1994-96). Polecam komentarz autora. Zespołowi udało się genialnie rozegrać te wszystkie przenikania się rytmów, powroty echem i zawirowania, po tak cudownym początku już do końca byłem zupełnie wciągnięty [dopisek: rozmawiałem z jednym z kompozytorów, który stwierdził, że wykonawcy skopali te rytmy, jeden muzyk pogubił się w nutach - no tak, myślę, że to dobrze pokazuje moją kompetencję co do wypowiadania się o tej muzyce]. Szkoda, że nie usłyszeliśmy całego utworu, a miało by to jeszcze większy sens o tyle, że druga część dedykowana jest Sciarrino.

Brak komentarzy: