Korzystając ze sposobności, jakie stworzyli organizatorzy koncertów, w ciągu kilku ostatnich lat usłyszałem na żywo wielu artystów „pierwszoligowych”, muzyków o światowej sławie. Jednak dopiero po występie tria McPhee (saksofon, pocket trumpet), Duval (kontrabas), Rosen (perkusja), w skrócie Trio X. mogę bez wahania powiedzieć, że dane mi było zobaczyć na własne oczy postać legendarną.
Mowa oczywiście o liderze składu – Joe McPhee, który powalił mnie na kolana swoją płytą „Tenor”. Odkrywane dalej nagrania potwierdziły tylko jego talent (za mało: iskrę bożą), umiejętności – ogólnie (i bez przesady) rzecz ujmując: geniusz. Znałem go lepiej z twórczości solowej, byłem więc ciekaw, jak odnajdzie się (a raczej jak ja go odnajdę) w trio. Poznana przed ich występem w Estradzie Poznańskiej Moods: Playing with Elements, pozwalała oczekiwać wiele. Na tym albumie muzycy odnoszą się do tradycji jazzu, nawet sięgając po standardy (np. „Lonely Woman”) potrafią odcisnąć na nich swe piętno. Trudno się spostrzec, kiedy z jazzu „zwykłego” bezboleśnie przechodzimy we free (jednak wcale nie bardzo radykalne).
Podobnie było na tym koncercie. Ze sceny płynęła piękna, żywiołowa (bardziej niż ta zawarta na krążku, ale tak zwykle bywa) muzyka. Tematy czasem jakby zapożyczone z festynu (co nie oznacza festyniarskości), po prostu ładne, ale zagrane bez wdzięczenia się. Zarazem nie przegięte w drugą stronę – było kilka partii gry bardziej gęstej, większego natężenia dźwięków, ale nie było w tym nic z epatowania, atakowania. Wszystko naturalnie rozwijało się w dłoniach i ustach muzyków, miało swój własny, właściwy bieg. Z wielkim podziwem obserwowałem, jak trio działa niczym jeden organizm (tak być przecież powinno) i momentalnie potrafi przejść od furii do liryzmu. Co najlepsze, zmiana nastroju (czy bardziej przyziemnie – głośności) nie prowadziła do utraty mocy przekazu, zmniejszenia jego emocjonalności.
Jedyną rzeczą, która trochę mnie zdziwiła (i szczerze – nie przypadła do gustu) były nienaturalnie wydzielone solówki. Tak, że McPhee schodzi ze sceny, Duval usuwa się w strefę cienia i droga wolna dla wysoce energetycznego solo Rosena. Potem był też czas na samotną grę kontrabasu, McPhee solówek miał rzecz jasna więcej, chyba dwie z nich (jedna – urocza, a składająca się głównie z elementów „niemuzycznych” wydobytych z malutkiej trąbki) podobnie odizolowane od strumieni dźwięków. Problem pewnie w tym, że po doznaniu tak potoczystej gry całkiem dobrze mogłem sobie wyobrazić wystąpienia poszczególnych muzyków tria samoistnie z niej wynikające.
Ale to naprawdę tylko maleńki zgrzyt w całości dobrze naoliwionej i niesamowicie płynnie pracującej maszyny.
Kolejny raz piękny jazz w Poznaniu. Nie mam pytań i czekam na dalszy rozwój wypadków.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz