12/18/2024

Marc Ribot i Salto w Starym Browarze (27.02.2009)

Od jakiegoś czasu Marc Ribot przyjeżdża do naszego kraju dość regularnie, ale dopiero teraz, za sprawą Starego Browaru, zawitał do Poznania. Może teraz doda to miasto do swojego „rozkładu jazdy”, bo publiczność dopisała i przyjęła go ciepło. Na sali można było dostrzec sporo osób starszych niż te, które zwykle przychodzą na koncerty do Browaru. Przed gwiazdą wieczoru wystąpiło Salto (gitarzysta Łukasz Rychlicki i Mateusz Rychlicki na perkusji).

W swoim niedługim secie, złożonym z kilku wyraźnych części, duet przez większość czasu kontrastował pojedyncze, spokojnie wybrzmiewające dźwięki gitary, z gęstą, niespokojną perkusją. Jednak to zestawienie sprawdziło się bardzo dobrze, może dlatego, że perkusista grał bardzo uważnie, mimo to, że było go „więcej”, to wcale nie dominował partnera, gdyż jego wkład wydawał się starannie dobrany, przemyślany. Dopiero pod koniec Łukasz Rychlicki zaczął wkładać więcej energii w grę na instrumencie, co też zaowocowało większą głośnością i zmianą faktury muzyki, która powoli zamieniała się w ścianę dźwięku. W ten sposób Salto zakończyło swój całkiem udany koncert.

Wedle zapowiedzi Ribot miał grać materiał z ostatniej solowej płyty - Exercises in Futility, jednak nawet jeśli utwory z niej pojawiły się, to były w mniejszości. Muzyk przyznał, że nie lubi opowiadać o tym, co gra, ale zdradził, że wykonuje dziś kompozycje m.in. Johna Zorna, Johna Coltrane'a i Alberta Aylera. Dwie pierwsze części koncertu zbudowane były na zderzeniu ze sobą utworu spokojnego, raczej prostego, jak to Ribot mówi „standardu”, z hałaśliwą, agresywną, „awangardową” grą, na którą składały się zgrzyty, sprzężenia i urywane rzężenia. Pierwsze wejście tego brzmienia było naprawdę zaskakujące, choćby przez samą różnicę głośności i na pewno zaszokowanie, wybicie z klimatu, było elementem strategii Ribota. Po drugiej odsłonie kilka osób opuściło salę, a ja miałem nadzieję, że kolejne części nie będą opierać się na tym samym schemacie. Na szczęście tak nie było – gitarzysta zaproponował swoją interpretację „Ghosts” Aylera, w której zachował porywistość, lekkość tematu, a jednocześnie przez kilka dźwięków pozostających w tle umocował go, nadał całości inny wymiar.

Gdyby ludzie, którzy zdecydowali się wyjść z koncertu, doczekali do tego momentu, pewnie byliby zadowoleni, od teraz było już dużo spokojniej. W kolejnym utworze Ribot kojarzył się momentami z Derekiem Bailey'em (a w ogóle to trochę też z Johnem Fahey'em), był to powrót do początkowych standardów, choć z paroma niespodziewanymi odskokami. Jednym z nich był bardzo cichy, filigranowy moment, kiedy dało się wyczuć, że publiczność faktycznie słucha grającego.

Potem było już zupełnie spokojnie, Ribot grał kompozycje stworzone na potrzeby filmów, zwykle był w nich podtrzymujący element rytmiczny, którego można się było złapać i iść po nim jak po ścieżce, co umożliwiało przyjmowanie gromadzonych wokół niego dźwięków, tutaj już raczej niezaskakujących. Gitarzysta grał przy użyciu zestawu dwóch pedałów głośności: jeden kontrolował sygnał wychodzący ze wzmacniacza, drugi dźwięki zbierane przez mikrofon nakierowany na instrument, co pozwoliło muzykowi dorzucać brzdąknięcia, czasem brzmienia nieco przypominające nawet banjo.

Choć Ribot wcześniej zerkał na kilka razy na zegarek, to chyba tak bardzo mu się nie spieszyło, bo chętnie wrócił na bis, gdzie najpierw zagrał coś w bardzo Waitsowskim klimacie, a potem zaśpiewał „Bury Me Not on the Lone Prairie”.

Brak komentarzy: