4/04/2009

Instal09 - dzień trzeci: The Arches, 22.03.2009

W niedzielę jeszcze pewne echa głosu: Century Feral Choir Mintona, czyli grupa stu osób, które wcześniej (przed trzema dniami praktyki) nie improwizowały wokalnie. Z pewnością dla uczestników było to przynajmniej interesujące przeżycie, może wyzwalające, ośmielające, ale dla mnie, słuchacza, nie był to zbyt satysfakcjonujący występ. Jakiekolwiek silniejsze emocje poczułem tylko przez chwilę, gdy wszyscy wydawali z siebie ptasie dźwięki - można było odnieść wrażenie, że faktycznie otoczyła nas chmara bohaterów filmu Hitchocka.
Pomysłodawca dyrygował, częściej gestami, czasem podając jakieś dźwięki/zachowania. Zwykle cała setka postępowała według tego samego wzorca, ale też zdarzały się podziały na lewo/prawo i mniejsze części, a kilka osób miało swoje własne gesty, które wykonywały osobno, ale nie solowo - bo w tym czasie pozostali robili swoje.
Był moment gromadne, gromkiego śmiechu, a także markowej rozmowy na zasadzie Minton zażartował - zażartowali chórzyści. Początek i koniec opierały się na powolnym narastaniu pomruku, do którego, gdy już osiągnął sporą głośność, wskazani przez dyrygenta wplatali bełkot.

Byłem bardzo ciekaw występu Seymoura Wrighta, bo jego wydany w zeszłym roku własnym sumptem cd-r funkcjonował niczym szarada, która zmuszała do głowienia się: jak on to zrobił, więc zobaczenie go na żywo mogło pomóc w odpowiedzi.
Przede wszystkim, co uderzyło od początku, to skupienie, Wright zdecydował się grać bez nagłośnienia (w dużej sali), co wymagało koncentracji od słuchaczy. Ale muzyk sam dał dobry przykład, bo gdy usiadł na krześle, nad saksofonem i przyborami położonymi na ziemi, to zanim cokolwiek zrobił, przez chwilę się namyślał. W zasadzie cała jego improwizacja była takim stanem skupienia, podzielonym na sekcje, spokojne, rozważne ruchy, dźwięki pełne namysłu nad instrumentem. Można powiedzieć, że jego improwizacja nigdzie nie zmierzała, podobnie jak duetu Malfatti/Filip, była nieciągła, bo saksofonista nie miał zamiaru snuć wątków, prowadzić narracji, on raczej komentował, czynił przypisy do swojego instrumentu. Prezentował serię sytuacji, oddzielnych, nie powiązanych bezpośrednio ze sobą, ale każda z nich była bardzo nasycona, zdecydowana, stanowcza, nie tak jak u Austriaków, gdzie dźwięk trzeba czasem wyłuskiwać z poszumu sali. Wright jakby nie grał muzyki, ale odsłaniał kolejne gabloty, budował miniaturowe konstrukcje, które nie były w jasny sposób "użyteczne" (muzycznie satysfakcjonujące), ale miały na celu rozważania nad możliwościami saksofonu, jego eksplorację. Żeby nie wznosić się wciąż w niekonkretnych komentarzach: zaczął od włożenia wydającego szum radia tranzystorowego w kielich saksofonu, po czym wziął samą jego "fajkę" i wciągając powietrze przez ustnik przysysał pokrywkę, tworzył różne syki manipulując ją. Później włączył dwa wiatraczki i przystawił je w pobliże, wciąż leżącego, saksofonu, one trochę się od niego odbijały, ale też były na tyle lekkie, żeby poruszać się po scenie i znów zbliżać nieśmiało do niego. Potem Wright uruchomił jakieś wibrujące urządzenie (wibrator?) i położył na saksofon, to już wydawało całkiem donośny klekot, a na dokładkę dodana została jeszcze osłona na ustnik. Wziął w końcu instrument w ręce, ale najpierw po to, żeby przymykając i otwierając klapy grać sygnałem radia umieszczonego w środku - być może te niuanse były wychwytywalne tylko z bliska, niemniej bardzo intrygujące. Gdy domontowywał fajkę do korpusu saksofonu, miałem nadzieję, że na tym skończy występ, że w symboliczny sposób zbuduje swój instrument, jednocześnie w ogóle (w tradycyjnym rozumieniu) na nim nie grając. Myślałem też o tym, jako o wskrzeszeniu saksofonu, wyjęciu go z grobu, bo te urządzenia wcześniej krążące wokół i po nim, były niczym robaki wgryzające się w trupa.

Ten występ rozpoczął krótki (i mocno zróżnicowany) blok, który można by ochrzcić mianem "małej muzyki" - pożyczając określenie od Rolfa Juliusa. Niemiec zaprezentował swoje dźwięki jako kolejny. Było to coś zupełnie innego, ale zarazem zaskakująco podobnego w pewnych aspektach. Dla mnie pewnie przede wszystkim przez wyobrażenia z tego samego obszaru. Postrzegałem muzykę Juliusa jako hodowlę elektronicznych prototypów, kopii rzeczywistych owadów, które autor wkłada do terrarium z warunkami odpowiadającymi naturalnym i stara się je przystosować, by potem niezauważone, nie wyróżniając się, mogły egzystować na wolności. O ile Wright rozplanowywał obszary, o tyle muzyka Juliusa była ciągła, sugerowała dryf, krążenie, zataczanie niedokładnych okręgów (przez nieoczywiste, niezupełne loopy), ale u tego drugiego też była rozwaga, która tutaj, przez charakter materii, nabierała odcienia czułości, delikatnego dotyku.
Julius korzystał głównie z dźwięków elektronicznych, jedna subtelnie rytmiczna, szurająca drobinka utrzymywała się przez większość czasu, nie jestem pewien, ale chyba różne elementy były porozmieszczane w oddzielnych kanałach, bo takie dzwoneczkowate (ale ucyfrowione) brzmienia dobiegały z głośników przy odległej ścianie. Jednak możliwe, że tylko mi się zdawało, bo wiele rzeczy w tej muzyce wydawało się oddalonych, zamazanych. Obserwujemy strumień i dostrzegamy coś na dnie, wyostrzamy wzrok, przybliżamy się - ale to nic nie daje: nie widzimy tego "czegoś". Choć to na pewno tam jest, na pewno jest to coś wartego odkrycia. Ale ta świadomość, że to się nie uda, znakomicie robiła odbiorowi tej muzyki: dodawała szczyptę pożądania, poczucie niespełnienia i tajemnicy.
Oczywiście, można by się obejść bez systemowych dźwięków wybierania tracków na ipodzie, które Juliusowi wkręciły się w mikser, ale z drugiej strony, da się to obronić, że mechaniczne stworzenie dało o sobie znać.

Na małej scenie spotkali się Wright oraz Usurper (Robertson i Malcy Duff) i była to improwizacja tyleż dziwna, co ciekawa, tyleż nieudana, co budująca. Przede wszystkim miałem na uwadze, co robił dekonstruktor saksofonu i z tą optyką: występ był zajmujący. Choć różnica była, zresztą on nie starał się jej ukrywać, pozostała dwójka siedziała na ziemi pośród rozrzuconych przedmiotów, on za nimi na krześle, oni z mikrofonami - on bez (choć chyba ten Robertsona trochę go łapał, bo niemożliwe, że przesuwanie kawałka metalu po spodniach było tak dobrze słyszalne). Z początku każdy swoje, można mieć obawy, że zasadą będzie "anything goes", ale potem wydaje się, że jest trochę więcej słuchania między grającymi. Wright poślinionym palcem wyciera dźwięki z wnętrza saksofonu, potem dmucha w fajkę i rusza przy jej drugim końcu stroikiem powodując krótkie terkoty. Robertson i Duff na swój sposób to od niego przejmują: pierwszy kładzie stroik na brzegu swojego magicznego pudełka, w którym najpewniej ma umieszczony mikrofon kontaktowy, i zaczyna w niego rytmicznie pstrykać. Druga połówka Usurpera w tym czasie podobne rzeczy robi z jakimiś patykami. Ciekawy był fakt tego przejścia, może nieświadomego, na pewno drogą dźwięku, bo oni nie widzieli, co Wright robił. Gdy są w ciekawym momencie, pozornie nieskładnym, ale jakoś działającym, Duff zaczyna....tak, dawno tego nie słyszeliśmy, wydawać dźwięki buzią. To samo w sobie nie byłoby złe, ale czemu większości osób improwizacja za pomocą wokalu myli się z opowiadaniem dowcipów? Duff robi niezbędne miny, publiczność podchwytuje motyw. Żeby nie było wątpliwości, bierze też w ręce pocztówkę z pozytywką i zaczynam nią "grać", uderzać w nią, machać.
Nie żeby Wright zadzierał nosa, ale jakieś takie poczucie, że siedzi pilnując bawiących się dzieciaków, żeby nic złego sobie nie zrobiły.

Trudno określić mi swoje odczucia względem występu (i tu akurat to odpowiednie słowo) Taku Unamiego i Seana Meehana. Japończyk używał tego podobnego zestawu, co podczas piątkowego kwartetu, ale teraz laptop oddziaływuje tylko na głośniki. Poprzednim razem uruchamiał również silniczki, które stukały w metalowe płytki, a tym razem na głośnikach położone są miski wypełnione ryżem (chciałoby się powiedzieć, że to "takie japońskie", ale ryż był nieugotowany - dla lepszego efektu dźwiękowego), przez membrany idą niskie częstotliwości, które poruszają nimi. Oprócz tego złożonego systemu, Unami posługuje się też czymś zaskakująco prostym - klaśnięciem. Meehan znów jako podstawy swojej gry używa werbla, ale tym razem zamienia rezonujące, metaliczne tony wytwarzane przez kombinację talerza położonego na membranie i pionowo postawionego w środku pręta (które korelowały w kwartecie z sinusoidami Filipa), na krótkich dźwięków, zwykle będących rezultatem przesunięć widelcem po powierzchni.
Taku Unami's gear
Znów, jak w solowych koncertach tego dnia, była to muzyka pełna skupienia, przykuwająca uwagę, przyciągająca (choć nie wszystkich, bo trochę osób wyszło). W przeciwieństwie do Malfattiego i Filipa, w których improwizacji wszystko, cały czas, było muzyką, wszystkie dźwięki były jednakowo ważne, znaczące, tutaj nie miałem wątpliwości, że chodzi właśnie o te czynności, które wykonują muzycy, że one są wyrwami w pustce, że należy słuchać uważnie.
Ale właśnie - czynności, przede wszystkim to klaśnięciem, o którym zacząłem myśleć, że jest najbardziej nonsensownym dźwiękiem, zwłaszcza pojedyncze, takie słabe, bez przekonania, było jasne, że Unami nie oklaskuje nas ze sceny, że zamienić role. Te jego klaśnięcia nie wynikały z niczego, do niczego się nie odnosiły, muzycznie były bezwartościowe, mogły znaczyć tylko jako wydarzenia, znaczniki, ale rozstawione przypadkowo. Frapujący, ale zupełnie inaczej, był gest Meehana, który z całej sterty stempli wziął jeden (dlaczego akurat ten? co było na nim napisane) i kilka razy przyłożył go przy brzegu membrany. Nie towarzyszył temu żaden dźwięk, a jednak dla mnie była to kulminacja koncertu.
Za Unamim od jakiegoś czasu ciągnie się opinia trickstera, artysty, który lubi konfundować, jednak to byłoby naciągane, gdybym stwierdził, że ten występ był jakoś szczególnie zaskakujący, czy łamiący konwencje, że taka postawa muzyków, którzy nie wykazują się "umiejętnościami" wprawia mnie w osłupienie, wzbudza mój sprzeciw. W końcu to miało miejsce na festiwalu muzyki eksperymentalnej, poszukującej, a nie w filharmonii, więc gdzie jeśli nie tam spodziewać się takich gier ze schematami.

I teraz już koniec z małymi dźwiękami, delikatnością, przy swoich skrzynkach i mikserach stanęli Jérôme Noetinger oraz Jean-Philippe Gross. Mam mieszane uczucia względem tego koncertu, tzn w trakcie bardzo mi się podobał, ale im dłużej o nim myślę, tym więcej mam wątpliwości. Cóż, panowie rozpoczęli mocno, tak że już po 7 minutach (spojrzałem na czasomierz Grossa), byłem całkowicie wypełniony, nadwerężony, mocarny hałas (sprzężenia, syntezator Serge, charakterystyczne fleszowe brzmienia) leje się z czterech głośników, nogawki drżą od basów. Skoro zaczęło się tak mocno, wyciągnęło wszystkie asy z rękawa, to pojawia się problem, co robić dalej?
Jerome Noetinger & Jean-Philippe Gross
Duet przez jakiś czas wrzucał nas nagle w ciszę, co było dobrym pomysłem, pojawił się też motyw na 4/4 ze zduszoną cząstką wokalu. Ale liczyłem na więcej, być może za bardzo zasugerowałem się opisem, który względem Francuzów forsował, karkołomne dość, określenie "musique concrete improvisers", które niezbyt sprawdziło się w rzeczywistości.
Jerome Noetinger & Jean-Philippe Gross
Oczywiście, podczas, wrażenie, że przebywa się w niedoświetlonej rzeźni, gdzie siekiery zastępują jarzeniowe lasery, było perwersyjnie przyjemne, ale potem przyszła świadomość, że tych dwóch twórców stać na coś o wiele ciekawszego.

To był dla mnie ostatni punkt programu, bo trzeba było iść na pociąg (który blisko), żeby dotrzeć na lotnisko (które daleko). Miałem dużo szczęścia i część z ostatnich wydarzeń, na których nie mogłem być (kompozycja Guionneta i Unamiego, improwizacja Otomo Yoshihide na dwóch pianinach), słyszałem na soundchecku. Oba były niesamowite, nie zaliczam ich do klasyfikacji najlepszych, bo jednak nie słyszałem ich w wydaniu "koncertowym", wobec czego wygląda ona tak: Guionnet/Nakamura, Kogawa, Wright, Julius. Oprócz tego warto też wspomnieć o bardzo ciekawych warsztatach przed festiwalem, z udziałem Malfattiego, Pisaro, Unamiego, Nakamury i Noetingera.

Brak komentarzy: