3/26/2009

(Prawie) Na żywo z Torunia

Czyli CoCArtu (mój) dzień pierwszy.

Podróż minęła bardzo przyjemnie, we wcześniejszych planach, jak zwykle, mieliśmy wybrać się *całą paczką*, ale i tak nie narzekałe na towarzystwo: Lionel Marchetti (płyta) i David Toop (książka - super, co kilka stron przynajmniej ciekawa informacja, wypowiedź, a czasem nawet jakaś mała rewelacja).

Najpierw do CSW pobyć trochę w instalacji Unsilenced Landscape Robert Curgenvena ustawionej w niecce (jak to Hubert kiedyś powiedział: wybudowali ją i nikt za bardzo nie wie, po co), z trzech stron odgrodzenie ściankami, cztery głośniki i o ile dobrze uchwyciłem, to wszystko jest zsynchronizowane, tzn nie są to autonomiczne ścieżki, które były np. wystartowane w różnym czasie. Nie do końca odbierałem, tak jakbym chciał, bo akurat jakaś para przyszła tam sobie pogadać (powodzenia w proponowaniu waszego eko-festiwalu MPO, czy co tam w końcu wymyślicie) i rozstrajała mnie. Były niskie tony, czasem buczenia, ptaki, w jednej chwili bardzo perkusyjne (jak hi-hat jazzowy) owady, kroki na piaskowym podłożu, jak się podeszło bliżej to bardzo w tle hałasy z ulicy czy z targu? Generalnie bardzo fajny efekt obecności tych dźwięków natury w przestrzeni czarnej błyszczącej posadzki i białych gładkich ścian.

Potem do Muzeum Etnograficznego na występ Hermana Müntziga, o którym zupełnie nic nie wiedziałem. Otóż Szwed ten gra na instrumencie (własnej konstrukcji chyba) zwanym flexichordem (tu sobie zerknijcie).

Jego improwizacja podzieliła się dość swobodnie i naturalnie na kilka części. Zaczął od położenia e-bowa na strunach, drgania modyfikował naciskając je przy końcach, kontrolował także sprzężenia całkiem przyjemnie nimi grając. Potem między struny włożył mały pręcik, który wywoływał dodatkowy rezonans - szemrzenie, a uderzenia w niego dość niskie dźwięki. Gdzieś po drodze leciała inna partia, z samplera, pojedynczych uderzeń, krótkich dźwięków między brzdąknięciem a plumknięciem. Kolejny etap to brzmienia bliskie graniu we wnętrzu fortepianu, na jego strunach. W pewnej chwili uderzył wyraźnie mocniej, po czym drugi raz i wtedy można było usłyszeć spore wybrzmienie sali, które dobrze zrobiło tym dźwiękom, rozprowadziło je w przestrzeni, a także w drugą stronę: one uświadomiły nam ją.

Następna to dla mnie najciekawsza odsłona: granie dwoma pilnikami, przejeżdżanie nimi po strunach w górę i w dół, serie ostrych, kłujących dźwięków, jakby cytra o szybkości karabinu maszynowego i przesterowanym brzmieniu. Osiągają przekonujące i nie momentalne apogeum, klimat jest z lekka paniczny, to mógłby być soundtrack to jakiejś sceny z thrillera, dziejącej się na schodach, ktoś kogoś śledzi, widać cienie, poręcz się rusza...

Po tym Müntzig na chwilę przerwał, jakby zastanawiał się, może czy ma dalej grać? Niestety zdecydował, że tak. Wolałbym, żeby tej części nie było: zaczął nadekspresyjnie, potem próbował wielu rzeczy, ciągle szukał, miałem wrażenie silenia się na nowe dźwięki, zmiany dla zmiany. Tutaj brzmienie przypominało gitarę basową, pomyślałem, że tak mógłby grać Squarepusher, gdyby silił się na improv i preparował swój instrument.

Po koncercie podszedłem zobaczyć i zapytać, co i jak, Müntzig zaczął wykładać swoje płytki i gdy zobaczyłem 3" z Martinem Küchenem, zapytałem o cenę. I proszę, kolejny twórca, który przyjął system "płać, ile chcesz", choć on tu uzasadniał, że wie, że w Polsce kryzys.

I z powrotem do CSW. Naczelny krajowy specjalista od psychodeliczności muzyki zdołał wcisnąć swoje ulubione wątki nawet w opisie wydawałoby się niewinnej i niemającej pretensji do opanowywania umysłu słuchacza płyty Si si, co miało miejsce podczas zapowiadania występu jej twórców: Tomasza Gadomskiego i Tomasza Mirta (wspieranych zza yamahy przez panią, która pozostała dla publiczności anonimowa).

Nie jestem pewien, ale był to chyba ich pierwszy koncert, jednak utwory, ktore grali (a było ich osiem) mieli zaplanowane i dobrze przećwiczone. Pomysłem na "koncertowe granie" było umieszczenie w większości kawałków wyraźnego rytmu (w postaci niskiego, głuchego, dudniącego bitu). Koncepcja w sumie fajna, ale mogło być jednak nieco więcej utworów bez tego, bo tak zaczęło robić się nieco powtarzalnie.

Całkiem szybki bit plus ciemno-czerwone oświetlenie plus czarne stroje dwóch-trzecich występujących, sprawiły że zrobiło się trochę "zimnofalowo" (moja fantazja, zapewne). Choć rytm nie stanowił centralnego elementu, to jednak zwracał uwagę i w dwóch pierwszych kawałkach był na tyle pociągający, że nie mogłem powstrzymać się od ruszania nóżką. Potem było jedno downtempo, dalej po sobie dwie wariacje wokół bicia serca, najpierw przyspieszone, a potem zwykłe, z tym że drugie uderzenie wydawało się hamować, przystawać.

Jeden utwór wykorzystywał zaloopowany mocny basowy posuw (ale naprawdę - szedł po podłodze i w fotele). Najbliżej repertuaru znanego z albumu byliśmy w przedostatnim utworze, gdzie dwa uderzenia były naprawdę oddalone od siebie i wolno krążyły, a śledziło je regularnie powracające delikatne sprzężenie. Choć był też kawałek z tekstem "88 recorders", a taki też tytuł ma jeden track na płycie, jednak nie mam jej teraz pod ręką, żeby sprawdzić pokrewieństwo.

Był to jeden z bodajże trzech utworów, gdzie Mirt używał wokalu i jeden z dwóch, gdzie go nakładał na siebie. Raczej trudno zrozumieć słowa, bo są one wypowiadane najwyżej nieco mocniejszym szeptem, a jak się pojawiają to i tak bardzo lokalnie.

Oprócz tego Mirt grał na lekko zdelay'owanej gitarze, bardzo oszczędnie, tylko raz nieco gęściej, ale o żadnym rzeźbieniu nie było mowy. Pod koniec używał też jakiegoś starego syntezatora (chyba?), a w dwóch kawałkach puszczał z samplera nagrania czyjegoś gadania (szczególnie fajne w pierwszym: jakby zwierzenia starego bluesmana siedzącego na werandzie).

Gadomski to jeden z tych muzyków, w którego obecności zrozumiecie sens określenia "perkusjonalista". Nie będę nieporadnie opisywał wszystkiego, co miał, jedno dobre zdjęcie da więcej. Był gong, bęben ramowy, piszczałka, małe talerzyki. W pierwszej połowie jakby więcej grał kolorystycznie, dopiero w drugiej zaczął ustosunkowywać się do podawanych przez Mirta rytmów, ale czynił to na tyle pomysłowo, że wychodziło z tego nadmierne ich konturowanie. W tym utworze najbliższym zawartości płyty grał dronik na małym harmonium, a w ostatnim pałkami do kotłów na specjalnej misie (?), co brzmiało zupełnie jak pianino.

Od kiedy dowiedziałem się, że ulubionym filmem Mirta jest Zeszłego roku w Marienbadzie, często myślę o tym dziele obcując z jego muzyką. I zwykle dobrze mi ze sobą korelują. Tak było i tym razem, dźwięki ogólnie można określić jako melancholijne, przygaszone, ale jednocześnie bardzo ludzkie, jakby czułość próbowała przewalczyć oziębłość. A do tego ten, bądź co bądź, odważny pomysł z bitem, który był zaskakujący, rozszerzający i ogólnie dobrze się sprawdził.

Niestety żeby odebrać klucze do mieszkania, gdzie nocuję, musiałem wyjść wcześnie, a to w połączeniu z obsuwą, przerwą i prezentacją po warsztatach Emitera i Franczaka rzuconą na początek, sprawiło, że nie mogłem zostać na ich występie. Dobrze, że chociaż mam ich dvd.

A koncertów festiwalowych można słuchać przez internet (jeśli naprawią serwer).

5 komentarzy:

nemrrod pisze...

cześć. gadomski i mirt grali razem w poznaniu w maju zeszłego roku. nie wiem ile wspólnego miał tamten występ z tym co znalazło się na płycie (tej nie słyszałem), ale nie było aż tak rytmicznie, z tego co pamiętam.

Piotr Tkacz-Bielewicz pisze...

czy to było w piwnicy 21? bo pamiętam, że o jakimś wydarzeniu tam z mirtem (ale to chyba było brasil &...) dowiedziałem się dopiero po fakcie z plakatu.

nemrrod pisze...

dokładnie, w piwnicy 21, brasil... i gadomski/mirt tego samego wieczoru.

Anonimowy pisze...

naprawdę warto było zostać na emiterze i franczaku.

Piotr Tkacz-Bielewicz pisze...

ait, nie wątpię, ale dla mnie to nie była kwestia "warto - nie warto" tylko "mogę - nie mogę".