[relacja pierwotnie opublikowana na nowamuzyka.pl]
Taki duży festiwal, że oczywiście nie da się w relacji opisać wszystkich (ciekawych) występów. Cały program koncertowy znajduje się tutaj, jeśli ktoś będzie ciekaw jakiegoś nieopisanego przeze mnie wydarzenia, to niech wykorzysta miejsce w komentarzach na pytanie.
Oficjalnie CTM.09 rozpoczął w czwartek Gas, ja przyjechałem do stolicy Niemiec dopiero następnego dnia, głównie z powodu Sweat.X. Jednak na nich musiałem trochę poczekać, a w tym czasie z zainteresowaniem słuchałem Filastine'a: otoczka DIY, atmosfera antyglobalistycznej demonstracji, też przez wizualizacje, łączenie syntetycznych bitów z brzmieniami instrumentów nie zawsze udane, ale na koniec żywiołowo zagrany na wózku sklepowym „Dreams of the Garbageman”.
W mniejszej sali inwazję przeprowadzało Jahtari, Disrupt mnie nieco zawiódł, bo jak na 8-bit dub, trochę za mało tego pierwszego, fajnym akcentem były powtykane mówione fragmenty ze starych filmów. Zaskoczyli mnie Clouds, pewnie dlatego, że nie znałem prawie w ogóle ich nagrań, za cenę momentów nieskładności starali się wyjść poza dubowe formuły, wprowadzali nagłe zmiany, niespodziewanie zawieszali jakiś element, by wrzucić coś innego, przełamywali strukturę. Czasem odwoływali się do klisz gatunku (dęciaki), ale też dokładali ambientowe („północne”) powiewy i eteryczne kobiece wokale (to akurat mniej). Ja chyba nawet wolę taki eklektyzm, który stara się łączyć różne porządki, niż słusznie retuszowany wzorzec.
W końcu (4, minut około 15) Sweat.X zaczęli występ, a wrażenie pierwsze, nim jeszcze dźwięki – Markus Wormstorm (ten od muzyki) w cylindrze, Spoek Mathambo (ten od wokali) w leginsach w afrykańskie wzory, fioletowej marynarce i krawacie-śledziku. Bity są mocne, twarde (ale nie na modłę „ulicznego hardkoru”, raczej kontynuacja miami bass), bez ozdobników, jest tylko to, co potrzebne, oczywiście ochoczo wpadają w 4/4, żeby łatwiej było się ruszać. Duet bawi się etykietkami, zamiast ghettotech proponuje ghettorave, a ja dodał bym do tego „-hop”. Na koncertach zdarza im się coverować „Pop That Coochie” 2 Live Crew, w miksach przewija się Salt'n'Pepa i Mathambo wpisuje się w ten nurt ujmując go pokrótce w „go pussy, go tits, go ass”. Gdy śpiewa „I got pussy on my mind” wydaje się to tak znane, tak przynależne do pewnej (dominującej?) postawy światopoglądowej w rapie, że jest niemal evergreenem, podstawową mądrością. Od strony technicznej: Mathambo używał jakiegoś pitch shiftera (częściej podwyższał), Wormstorm Rolanda sp-606, jakiegoś Kaoss Pada, elektronicznej perkusji, miał też mikrofon dla siebie i czasem coś dopowiadał. Oprócz tego mógł manipulować wokalem Mathambo, tak że czasem frazy sprzed jakiegoś czasu powracały znikąd, w zmienionej formie, gdyby przedtem niewystarczająco zapadły w pamięć. Zgranie obydwu części duetu – idealne, ilość uwolnionej energii – ogromna.
Powiedzmy sobie to szczerze: sobota to nie był dzień dla mnie, gdyby nie Zombie Zombie (francuski duet, jeden z członków również w The Married Monk), to nic z całej nocy by mi się nie podobało (oprócz wizuali Lindstrøma). Francuzi grali długie transowe utwory, wypełniane całkiem gęsto brzmieniami syntezatorów, klawiszy. To i motoryka perkusji przywoływały na myśl Holy Fuck – a to miłe skojarzenie.
Niedziela zaczęła się od Blectum from Blechdom, nazwa (w różnych odmianach) obijała się o uszy, czułem, że powinienem poznać twórczość tego projektu i gdy w końcu do tego doszło, byłem pozytywnie zaskoczony. Może nic wielkiego, ale fajnie: breakcore'owe zagrywki, bity na początek, „ładne” (idące po linii oczekiwań odnośnie „kobiecego śpiewania”) wokale, klawisz z brzmieniem pianina (kolejne odwołanie do muzycznej żeńskości? panny z dobrych domów umieją grać...). Kilka elementów teatralizujących, jak część stepowana, czy tańce mumii (zabandażowanych papierem toaletowym). Występ rozpadał się przez to na epizody, scenki, ale może taki był zamysł?
To w mniejszej sali, w większej, dużo później, T.Raumschmiere i jego Random Noize Sessions Ambient Set. Bardzo przyjemne falowanie, przenikanie warstw, narastanie, bas na szczęście nie tylko uderzający, ale poruszający się i unoszący. Mocno zniekształcone fragmenty głosów, zagubione, porozpuszczane, zapętlone w abstrakcyjnych dźwiękach. Pewnym zgrzytem było, gdy w drugiej części nagle pojawiło się coś, co brzmiało, jak gotowy kawałek, który został po prostu tu wrzucony, podczas gdy przedtem wszystko jakby powstawało na bieżąco, dopiero się formowało. W dodatku był o wiele lżejszy, wręcz przymilny, na szczęście końcówka znów była odpowiednio chmurzasta.
W poniedziałek miała miejsce kolejna odsłona serii Atak Night, czyli występów artystów związanych z wydawnictwem Keiichiro Shibuya'i. Oprócz tych, kojarzonych z tą wytwórnią (Pan Sonic, Evala) zagrał też Yasunao Tone. Taki wieczór to uczta dla fana tego typu muzyki, ale taka porcja przyjęta naraz jednocześnie może uświadomić, że istnieje pewna formuła, w którą wprowadza się drobne wariacje, przestawia elementy.
Tone operował w trochę innym dźwiękowo, niż pozostali, świecie, choć również pełnym zakłóceń, to jednak odmiennych, gdzie pojedynczy element jest względnie prosty, a tylko ich nagromadzenie powoduje trudno uchwytne skomplikowanie. Ale można było dostrzec też podobieństwa, na przykład z Shibuya'ą: brak zróżnicowania dynamiki, co czyniło ich występy na dłuższą metę nużącymi (przy czym Tone był wręcz absurdalnie głośno i nie wiedziałem, czemu to ma służyć). Jego muzyka mogła się kojarzyć trochę z Ovalem, choć tutaj nie było prawie w ogóle ciekawych faktur, czasem jakaś przygaszona cyfrowa eksplozja, ale też inna niż u Niemca. Elementy sprawiały wrażenie niemodyfikowanych, po prostu wypadały z głośników, często w postaci tępych uderzeń, lokalnie pojawiały się jakieś rytmy, loopy, zacięcia jednego dźwięku.
Tone wprowadzał chwilowe pauzy, ale wydawały się one równie przypadkowe, jak otaczające je dźwięki, Shibuya też różnicował głośność – momentalnymi uskokami, ale generalnie trzymał jednolity wysoki poziom natężenia. Innym podobieństwem było zacinanie, przedzieranie się przez cząstkę dźwięku, które Shibuya stosował w drugiej części. Pierwszą był chyba ten sam materiał, który zaprezentował na festiwalu w zeszłym roku. Tak jak wtedy zachwycił mnie ilością detali, rozmachem, przestrzenią, głębią. Ale – czemu znów to samo? Druga część, po chwili problemów technicznych, rozpoczyna się zaskakująco: równym bitem, zabrudzonym, ale i tak – prostym, równym, jeszcze dziwniej, gdy z szumu wyłania się kobiecy wokal, jedna fraza powtarzana. Choć niespodziewane, to działa. Później też gdzieś pojawi się bit, głęboko schowany wspierający puls. Nadal jest dobrze, ale czuję, że powoli już za dużo, za bardzo, że jego ofensywa już chyba odniosła skutek i chcę się poddać, wyłączyć odbieranie bodźców. Że nie obejmuję, tak jak było na początku, tych szczegółów, tylko jakąś ogólność.
Wizualizacje robił mu Evala, którego występ rozpoczął wieczór. W pierwszych minutach wrażenie było mocne, bo Japończyk wykorzystał częstotliwości, które naciskały na krtań i wprawiały w drżenie skronie – dotychczas jeszcze czegoś takiego nie miałem. Jednak potem nie było już tak ekscytująco, generalny pomysł to budowanie podstawy rytmicznej z niskiego dźwięku i krótkiego zakłócenia, na to można rozpryskiwać szumy, albo wkładać pod to inne drobne elementy. Był też utwór ambientowy, gdzie szumy nawarstwiały się na stale płynące tło, w którym ciekawa była końcówka, gdzie zostały one zmodyfikowane i niektóre fragmenty stały się wyraźniejsze tworząc delikatne pulsy. Gdzieniegdzie pojawiały się też fragmenty słów, coś jakby szum radiowy, kiepski był przelot przez wszystkie rodzaje zakłóceń zaserwowany pod koniec. Generalnie okej, ale chwilami zbyt blisko estetyki Raster-Noton.
Wieczór zakończył Pan Sonic, a propos zbieżności – pierwszy bit zbudowany prawie tak samo jak u Evali. Kilka pierwszych utworów zaczynało się od bitu, później najpierw była jakaś faktura, a rytm był wrzucany w nią. Wspaniałe było to, że wszystko mniej więcej jasne, wiadomo co się dzieje (nie tak jak z Shibuyą, Evalą czasami), ale potrafią zabrać w takie miejsca, które nie są prostą sumą składników. Taka siła prostoty, niczym ich czarno-biała wizualizacja: biała linia na czarnym tle, która jest wystawiona na atak dźwięków, ale ciągle trwa, gdy zapada cisza, to ona nadal biegnie. Finał trochę jak Evala, dźwiękowy ogrom niewyraźnych elementów kłębiących się ze sobą, ale jeszcze bardziej apokaliptyczny.
Koncert był świetny, ale trudno skwitować go „podobał mi się”, jeśli chodzi o uczucia, jakie we mnie wywołał, to w codziennym życiu wcale bym ich nie chciał, ale tam wydawały się jedynymi właściwymi. Albo inaczej – po prostu były. Jeszcze bardziej przytłaczający były dźwięki zaproponowane przez Mikę Vainio następnego dnia. Chwilami przypominał się Pan Sonic, ale więcej było szumów. Jeden utwór zresztą wyszedł od gęstego pasma, na którym powoli pojawiały się bruzdy, zgrubienia, które miały wyznaczyć rytm. Vainio jakby wyłączono mu opcję mimiki, minimum gestów, ruchów (nie potrzebował ruchów całego tułowia, żeby przekręcić gałkę), zachował dystans wobec swojej muzyki. Może to było tak niepokojące, w pewnym sensie był wykonawcą planu, zorganizowanym i precyzyjnym przekaźnikiem, ta muzyka nie była do końca jego, była jakąś odgórną strategią, którą on wprowadzał w życie, pozostając odrębnym.
Wtorek koncentrował się wokół projektów Martina Tétreaulta, z których żaden nie zachwycił, a jeden nawet zasmucił. Kolaboracja z Artificiel była jedynie techniczną ciekawostką (wybieranie i loopowanie fragmentów odbywającego się koncertu nagrywanych kamerą: na ekranie nakładane części tworzyły mozaikę), która dźwiękowo nie była specjalnie interesująca. Pozostałe dwa to jego koncerty z perkusistami. Pierwszy wykorzystywał ich aż dziesięciu (cokolwiek megalomańskie, zważywszy, że ta liczba nie była uzasadniona ich wkładem), Tétreault miał cztery gramofony, na których puszczał winyle z porobionymi własnoręcznie „locked-groove'ami” na perkusyjnych fragmentach, mieszanie ich odbywało się za pomocą miksera. Chwilami dawało to karkołomne bębniarskie wygibasy.
Na zamknięcie wieczoru perkusista tylko jeden – ale za to jaki: Michel Langevin, ponoć legenda kanadyjskiego metalu. W spotkaniu improwizatorskim z gramofonistą, niestety, była to od początku do końca bezlitosna jatka, bezsensownie głośna muzyka, która preferowała rozwiązana siłowe nie zważając na możliwości brzmieniowe. Szkoda, Langevin był jak sprawna maszyna, a Tétreault trochę się nie sprawdził, bo nie miał zbyt wiele technik, które mógł wykorzystać (które byłyby słyszalne), mieliśmy więc sprzężenia, przyspieszone kręcenie winylami.
Środa to był dziwny dzień, kiedy w Marii zebrały się dwie dość odmienne grupy słuchaczy: część przyszła na Raster-Noton, inna koncentrowała się na dużej sali, gdzie wątkiem przewodnim była muzyka metalowa.
To że berlińskie wydawnictwo zostało upchnięte w mniejszym pomieszczeniu tłumaczyłem sobie tym, że będzie tam łatwiej stworzyć „a performance space in which sound, light and architecture are united into an overall concept”, bo łatwe do przewidzenia było, że będzie tam panował niesamowity ścisk. A owo „performance space” w czasie występów Bretschneidera i SND materializowało się w postaci trzech ekranów wiszących z boku sali, alva noto i Byetone użyli też ekranów za sceną. No łał, całe szczęście, że twórcy myślą o tej prezentacji jako o „a first experiment that will be further developed in the future.” Jakkolwiek trudno tu mówić o jakimś całościowym doznaniu nowego rodzaju, to jednak wizualizacje (robione przy użyciu programu Touch Designer) były ciekawe. Zwłaszcza u Nicolai'a, który na bocznych ekranach przedstawiał proces ich formowania (sygnał audio rozszczepiany na pięć części, z których każda jest przetwarzana na obraz, a potem na różne sposoby są łączone i przekształcane, efektem jest to co widać za plecami grającego). Alva noto i Byetone grali bardzo gęsto, wypełniająco, blokami dźwięków, rytmicznie. Nieco zawiódł Bretschneider, który zagrał krótko, jakby prezentując wyimki z różnorodnych utworów, jednak nawet w takim kształcie obroniły się swoista elegancja i uwaga w umiejscowieniu elementów, myślenie wieloma planami kompozycji.
Również nie do końca spełnił moje nadzieje występ Æthenora, jednak nie ma tego złego, bo względna średniość zagranej na żywo muzyki, nakazuje jeszcze silniej polecać dotychczasowe albumy tego projektu: „Deep in Ocean Sunk the Lamp of Light” i „Betimes Black Cloudmasses” (a to one przecież są winne wywindowania moich oczekiwań). W porównaniu do płyt, koncert był zbyt wypełniony, zbyt zwarty, horyzontalny, linearny – zbyt mało elementów wystawało z powoli (i swobodnie, naturalnie – trzeba przyznać) rozwijającej się improwizacji. Jedynym muzykiem, który produkował bardziej zdecydowane dźwięki był Stephen O'Malley, co niestety pozwalało ująć muzykę w regułkę „jak nie wiadomo, co ma być – to gitara”. Szkoda, że większą odwagą nie wykazali się dołączeni na tą okazję do składu wokalista Ulvera Kristofer Rygg i perkusista Steve Noble (bardzo sensownie i celnie, ale również powściągliwie, punktujący przestrzeń). Gdy po mniej niż 40 minutach wszystkie dźwięki wygasły, miałem nadzieję, że muzycy pokuszą się o jakiś krótki dodatek o odmiennym charakterze.
Czwartek to ogólnie najlepszy dzień, coś zupełnie innego pokazał Rudolfo Quintas, trudno by było pokrótce to opisać, więc skorzystam z dobrodziejstw internetu - niestety tylko fragment (czego na filmie nie widać: na brzegu sceny jest kamerka, która przesyła obraz do laptopa, a ten się zajmuje resztą). Pewne skojarzenia z pamiętnym występem Daniela Menche podczas Musica Genera Festival 2006. Na pewno duża część efektu wynika, z tego, że po tych kilku dniach nie miało już takiego znaczenia, czy ktoś zagra bardzo głośno, czy dźwięk będzie ekstremalnie niski czy ultra wysoki, poruszył bardziej sposób, podejście.
To zresztą tego dnia miało jeszcze powrócić, jak w występie Mudboya, który najpierw chodził wśród publiczność okadzając ją, potem rozdawał małe lampki, potem na jakiś czas powrócił na scenę, by grać coś, co można od biedy wrzucić do worka „post-psychodelia” i dodawał do tego wygłaszane tonem proroka połowicznie zrozumiałe teksty. Później sytuacja się nieco zaogniła, gdy zaczął rzucać w kierunku publiki petardy, zszedł znów ze sceny trzymając żarówkę na kablu, którą zaczął wywijać jak lassem pozostawiając nam martwienie się, czy zaraz nią nie oberwiemy. Żarówka gaśnie, a Mudboy przeobraża się w szczura – nagle zamiast ludzkich oczu ma małe czerwone punkciki, na czworakach, w ciemnościach, przemieszcza się pośród nas. Jeśli chodzi o dźwięki: dużo akordeonu, przepuszczonego przez zabrudzający efekt, sporo delay'i i reverbów, field recordingi (żaba, deszcz), chwilami plemienne rytmy, pod koniec gitara akustyczna i niechlujne (nieco Jandekowate) wokale.
Jeszcze innym przeżyciem byli Lucky Dragons, najpierw wykreowali hipisowsko-dzięcięco-rubaszną aurę, a potem zaczęli włączać do wydawania dźwięków publiczność. Grali przed sceną, na ziemi i też ludzie w pierwszym rzędzie siedzieli na równi z nimi. Najpierw rozdawali własnej konstrukcji (?) instrumenty perkusyjne, które były o tyle równorzędne z tym, na czym oni grali, że też były wpięte do miksera i tak samo słyszalne. Jednak clue programu to podobne kable (obszyte różnokolorową wełną) zakończone miękkimi metalowymi częściami, które chwyta się w rękę i teraz zaczynają się czary: inna osoba cię dotyka i słychać dźwięki (to już rzecz programu, jakie, ale tutaj były odpowiednio feerie tęczowych barw), a jeśli ktoś dotyka, tej osoby, która cię dotyka, to też ma to wpływ na dźwięki i ludzie powoli zaczynają się orientować, o co chodzi i bawić się tym (a funkcjonuje to, bo przez ten metal płynie prąd o bardzo niskim napięciu). Idea, że dotyk przekłada się na dźwięk jest dla mnie czymś pięknym i fascynującym. Dobra wiadomość jest taka, że duet będzie w Polsce na Off Festivalu, polecam przepchnąć się wtedy do przodu i włączyć w tą niezwykłą, tymczasową, chwiejną sieć.
A pomiędzy Mudboy'em i LD był jeszcze Oren Ambarchi, który „tylko” siedział z gitarą za stołem ze skrzyneczkami, ale w jego przypadku same dźwięki wystarczyły: porywający ekstatyczny pęd, ciągły suw, w jednym kierunku, ale bez widocznego celu, w którym wytwarzane obiekty łuszczyły się gubiąc kolejne części i odsłaniając głębsze warstwy, tak że można było mieć wrażenie, że dotrzemy do jądra tej promienistości.
To zupełnie nieprofesjonalne, ale odpuściłem sobie piątek, na swoje usprawiedliwienie powiem, że przeczytałem opisy występujących i takie postępowanie uznałem za jedyny logiczny wniosek z tej lektury. (W dodatku w innym miejscu grał Pure.)
Sobotę spędziłem w dużej sali, gdzie królował dubstep. Peverelist didżejował długo dla pustego parkietu, potem dla raczej nieruchawej publiczności, zagrał swoje „Junktion”, w co weszło chyba „Sunday” A Made Up Sound. Następny – Pole, ludzi już sporo, zaczyna się od słusznego halfstepu, ale pod koniec będzie jasne, że nie ma co się podniecać, że „Pole gra dubstep”, być może paleta brzmieniowa jakoś go zainspirowała, ale poza tym Niemiec mocno opiera się na dubowej równej pulsacji i nawet sprytnie wykorzystywał ją jako punkt wyjścia do wypłynięcia na wody prostego techno.
Ani mnie nie przekonał, ani zawiódł, bo i tak myślami byłem już przy kolejnym punkcie programu: Bass Clef. Zaczał od „Welcome back to the echo chamber”, które jakoś tak nagle, w pół słowa, się zwinęło, ale nie było co rozpamiętywać, bo pojawił się „Cannot be straightened” (chyba mój ulubiony kawałek w zeszłym roku), z dodatkami na żywo: gwizdek, cowbell, gardłowanie puzonu, trochę thereminu. Bass Clef na szczęście nie grał „huculska bałałajka step”, ale znalazł się w dość niespodziewanych rejonach, gdzieś wcale niedaleko od „Everybody Loves a Carnival” i „Everybody Needs a 303” FatBoy Slima. Gwizdek (najczęściej przepuszczany, jak reszta, przez echo) wprowadzał jeszcze posmak rave'u, całość porywająca.
A potem set Skreama i Bengi, na początek okej, bo ten pierwszy puścił coś na przyspieszonych obrotach, tak że nawet było niemal płynne przejście z Bass Clefa. Głównie halfstepy, 4/4 raczej jako przerywnik, żeby słuchacz uświadomił sobie, jak bardzo kocha te wyselekcjonowane, dawkowane, celne uderzenia. Było „Better” Bengi, „Where's my money” TC, „I” Skreama, „If you know” i być może teraz się sugeruje, ale też chyba kilka innych jego z „Watche the ride” („Filth”? „Simple City”?). W każdym razie, zbyt wiele takiej Skreamowej (i przypuszczam „skreamowatej”) miazgi, zbyt jednostajne brzmienie, jak na prawie trzygodzinny set.
2/04/2009
club transmediale 2009
napisał
Piotr Tkacz-Bielewicz
o
17:55
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz