Są takie koncerty, że już po
kwadransie trwania można przewidzieć, jak potoczą się (oczywiście
w kategoriach „mniej-więcej”) do końca. Takie, że z grubsza
wiadomo, co się stanie, po jakich poruszamy się obszarach i co
muzycy mają do zaprezentowania. Taki rodzaj koncertów rzadko bywa
naprawdę satysfakcjonujący. Zwłaszcza, jeśli za istotę występu
na żywo przyjąć „dzianie się” albo inaczej –
nieprzewidziany bieg wypadków. Jeśli koncert jest przewidywalny, to
możemy zachwycać się maestrią instrumentalistów, jakąś
atmosferą albo porównywać to, co słyszymy do wersji studyjnych.
Czasem to wystarcza, ale zwykle jednak nie.
A na pewno nie mi. Dla mnie liczy się
spontaniczność, otwartość, co nie koniecznie oznacza szaleńczą
hiper-aktywność, przekręcanie rozmaitych gałek do oporu w każdą
stronę, usilną chęć udziwnienia prostego dźwięku. Wystarczy to
magiczne coś.
Wczorajszy występ Mord zdecydowanie
sytuuje się na antypodach typu wzmiankowanego przeze mnie na
początku. Blisko dwugodzinny występ nie pozostawia wątpliwości,
co do klasy członków zespołu. A co za tym idzie do bandu jako
całości. Podkreślam to, gdyż wydaje mi się, że w tym leży
przyczyna tego, że nieokreślone coś materializuje się podczas
koncertów grupy. Komunikacja między muzykami jest tak dobra, że
podejrzewam ich o telepatię. Jakby muzycy czerpali siłę z siebie
nawzajem, jakby zaczątki rytmów perkusisty pobudzały basistę do
wtrącenia swoich paru dźwięków, a to z kolei uruchamia gitarzystę
do wypuszczenia niebanalnej melodii. No i jest jeszcze trębacz, choć
odniosłem wrażenie, że nie może on znaleźć dla siebie miejsca.
Trochę zabrakło mu odwagi i przez większą część wieczoru
raczył nas pojedynczymi frazami. Dopiero w ostatnim kawałku i bisie
zrobił użytek ze swego dęciaka (choć wtedy ani nie rozwinął
skrzydeł, ani nie pokazał pazura).
Swoista reakcja łańcuchowa, jaką
jest współgranie muzyków, nie ma bezpośredniego przełożenia na
muzykę. Mam na myśli to, że kompozycje nie są pokazami
fajerwerków, nieustannym żonglowaniem motywami. Rozwijają się
powoli, narastają, zwykle za podstawę mając połamane (ale
stabilne) rytmy perkusji i diabelsko głębokie linie basu.
Korzystając w równej mierze z estetyki rockowego noise’u (no,
było parę powalających gitarowych ścian) jak i dubu (tak, również
kilka razy zakołysało, w bardzo zamglonej otoczce) tworzą coś na
przecięciu kilku różnych stylistyk, bez popadania w eklektyzm.
Ważną rzeczą w ich grze jest transowość, jeśli dodać
komunikację prostymi emocjami, otrzymamy muzykę angażującą bez
reszty. Za jakieś punkty odniesienia można by uznać na tych samych
prawach Tortoise, jak i Mogwai. Wczorajszego wieczoru natomiast kilka
razy skojarzył mi się norweski zespół Salvatore. Jednak
jakiekolwiek rzucanie nazwami, wyliczanki nie na wiele się zdadzą -
Mordy grają co chcą. I robią to znakomicie.
Podobnie, jak muzykę zespołu
umieszczałbym generalnie „pomiędzy” tak też wydaje mi się, że
Mordy wyznaczają jakąś nową kategorię grania zespołowego.
Grania razem, bo nie ma tu lidera i nikt nie goni szaleńczo za
możliwością popisu, ale przy wyemancypowaniu się każdego z
muzyków. Tak jakby zespół stanowił płaszczyznę do osobistej
wypowiedzi każdego członka. Przy czym ta płaszczyzna jest
wartością nadrzędną, a nie odskocznią.
To może zbędne dodawać, że każdy
poszczególny styl, zagrywka, inwencja korespondują z pozostałymi,
ale mnie to tak dogłębnie poruszyło, że muszę o tym wspomnieć.
Każdy z mnóstwa pomysłów znalazł odpowiednie miejsce w
dramaturgii przebiegu zarówno całości występu, jak i każdej
kompozycji z osobna. Czerpałem ogromną radość siedząc naprzeciw
muzyków i czekałem na to, co się jeszcze wydarzy. Mimo tak
długiego czasu trwania, muzyka ciągle mnie zaskakiwała,
fascynujące było, jak utwory nabierały drugiego i trzeciego (a
nawet czwartego) oddechu i skręcały w nieoczekiwanym kierunku.
Dawno nie czułem się tak wciągnięty (wręcz ogarnięty,
pochłonięty) w przestrzeń dźwiękową, która wydawała się
bezkresna.
[relacja pierwotnie opublikowana na nowamuzyka.pl]