9/09/2011

Ostrava Days Festival 2011 (cz. I)

Posłałem relację i po chwili chwyciłem się (metaforycznie) za głowę: przecież Radulescu! Jak mogłem o nim nie wspomnieć? Bo nie wspomnieć w relacji musiałem, z braku miejsca, o wielu utworach, ale Radulescu był jednym z najmocniejszych punktów festiwalu. Do tego jeszcze dojdziemy, ale za trochę, bo poniższy zbiór notatek musi być choć nieco uporządkowany, więc organizuje się wokół chronologii.

Spóźniłem się na "event" w Kopalni "Michał", co oznaczało, że ominęła mnie koncerto-instalacja Cecilii López, której byłem ciekaw, po czytaniu o niej. Za to dotarłem w sam raz na Harlekina (1975) Stockhausena. Teatr muzyczny? Dziękuję - postoję. Na zewnątrz.
Nawet w tych notatkach nie wszystko musi być uwzględnione, np. występ Daniela Ploegera. Naprawdę, to nie było *szokujące*, to było nudne. Potem najlepsze tego wieczoru: Ursonte (1927-31) Schwittersa wykonane przez Salome Kammer. Słyszałem to już wcześniej na żywo (Jaap Blonk), ale tym razem zwróciło moją uwagę wydobycie i podkreślenie elementów rytmicznych, odrobina teatralności (a'la przemawiający polityk?) nie przeszkadzała.
Następnie John Eckhardt na basie i laptopie (sample wybrzmień fortepianu?), dronowo, ale bez nudy bo nie za długo.

Następny dzień to maraton elektroniczny. Pomysł jest nieco poroniony, bo nikt nie wytrzyma 10 godzin koncertów, zwłaszcza często dość do siebie podobnych (ujmując je ogólnikowo), ale zawsze można wyjść zaraz obok na piwo/na ławkę. Generalnie średnia jakości była raczej niska, szczególnie zaniżyli Romano Krzych, Thomas Buckner i Radio Royal. W średniej utrzymali się Franz Hautzinger (trąbka) i Mattija Schellander (syntezator - dużo niskich), Andrea Neumann (inside piano, mikser) i Ivan Palacký (maszyna do szycia), którzy grali za długo, a mieli moment żeby skończyć, lepiej było, jak głośniej i więcej się działo, co trochę niespodziewane, ale przy redukcji to zbytnia pustka i brak pomysłu, może też trochę wina hałasów zza okna. Ciekawie zaczął Michal Rataj (laptop i jakiś system do rysowania dźwięków): proste ciche dźwięki, osobne, drobnica (trochę kojarzące się z Trzewiczkiem), potem niestety za dużo rzeczy naraz. Zdecydowanie powyżej średniej wstrzelił się ze swoim krótkim występem Robert Piotrowicz, który (może ze względu właśnie na czas) był bardzo jednolity, bez zerwań, z mocarnym, wręcz wzniosłym (te organowe barwy) finałem.

Jednak to były przygrywki, oficjalnie festiwal zaczął się w niedzielę (pod tymi linkami zawsze dokładny rozkład jazdy oraz skład osobowy, żebym tu nie musiał już tego przepisywać). Przypomniałem sobie swoją relację i poprzednio koncert inauguracyjny też był przeładowany perkusyjnie. Może to taka metoda? Lepszym pomysłem jest umieszczanie w programie Feldmana, który uratował cały koncert. Fatalne było Wer sind diese Kinder (2009) Rolfa Riehma - walenie w bębny, “pierwotne”, ciekawie mocne (chwilami aż potężne), gęste dęte, ale ciągle powtarzane i urywane bez sensu, no i ten głos nagrany (puszczany "z taśmy" z szumami rozkręconego gaina), powrzucany na chybił-trafił, wprowadzający dodatkowe zamieszanie, a nie jak życzyłby sobie autor "kolejną warstwę znaczeniową".
Ale ten utwór przynajmniej był jakiś, nie to co Fragment (1998) Kotika, gdzie nawet nie było czegoś konkretnego, czego mógłbym się złapać i stwierdzić, że dlatego mi się kompozycja nie podoba, na początku nie odpowiadało mi zagęszczenie, dużo różnych rzeczy (oczywiście perkusyjne mocne), ale gdy w drugiej części nastąpiło rozrzedzenie, uspokojenie, to wcale nie było lepiej. Ciekawe, czy to ten sam Fragment co dwa lata temu?
Następnie potworek Lucii Vitkovej: przestrach od pierwszego wejrzenia, bo na scenie stoi perkusja, której, naturalnie, zaraz pierwsze uderzenie; dobre smyczki, słychać, że to utwór akordeonistki - może szkoda, że nie solo? Cała paleta brzmień, trochę ostrych, trochę folkowych. Ta partia improwizowana na koniec taka z wykopem przekonuje, że jednak nie szkoda, że to nie solowy popis. Do tego nierozwiązana kwestia, czy ona tak zupełnie panowała nad instrumentem?
Na zakończenie triumfalny powrót Salome Kammer, która namówiła Carolę Bauckholt do napisania Emil will nicht schlafen (2009/2010) i tak naprawdę skupiła na sobie całą moją uwagę, a dokładniej nawet nie ona, co sposób jej nagłośnienia, jakiś mikrofon dookólny na plecach? Zbierał nie tylko głos/poboczne dźwięki wokalne, ale też pocieranie płytkami o siebie (pisk). Utwór spójny, sensowny, zaakceptowałem, choć nie moja bajka, bo znów teatr muzyczny.

Poniedziałek, koncert popołudniowy. Ponownie Bauckholt - obiecujący początek, trochę chropowato, jakby ugrzecznione transkrypcje z Volapuk, ale dużo kombinowania: styropian, woda, piłeczka, muzycy oprócz grania świszczą, dmuchają. W środku sublimacja i czysty, wysoki flet, potem osadzający wszystko fortepian. Roman Berger - niezrozumiałe dla mnie podzielenie na segmenty (ale przynajmniej konsekwentnie za tym rozstawienie muzyków w przestrzeni), organy łączyły się z resztą instrumentów jedynie chwilowo i w banalny sposób, przez imitację. Z całości pozostał posmak płytkiego smutku smyczków. Cinzia Nistico - miłe zaskoczenie, miałem potem przyjemność porozmawiać z kompozytorką i chociaż ona odżegnywała się od bezpośrednich inspiracji Salvatore Sciarrino, to ja będę obstawał przy swoim. Szczególnie szmerowy początek usprawiedliwiał to skojarzenie, ale też w ogóle wrażliwość na dźwięk jako taki i na detal. Smyczki z kolei przypominały nieco Ivana Fedele, były też wyraźne spiętrzenia i ładne ich rozejścia. David Bremner - oj nie, bez sensu nawrzucane, jakieś kapryśne figurki, tak od niechcenia ułożone. Na zakończenie Philippe Hurel i było świetnie, z wyrafinowaną ostrością, ale to zakrawa na zbrodnię, że dostaliśmy tylko pierwszą część utworu, co jeszcze by uszło na otwarcie koncertu.
Koncert wieczorny, po którego zakończeniu pomyślałem, że może konceptem na całość była groteskowość, co jakoś mogłoby to wszystko tłumaczyć. Nie przypadła mi do gustu muzyka wyczynowa Martina Smolki, choć zrozumiałem sens, gdy dowiedziałem się, jaki był zamysł tej kompozycji. Nie znałem zupełnie twórczości Kurta Schwertsika, ale bardzo spodobało mi się salotto romano (1961), mimo że zaczęło się od tupnięcia (cóż, takie czasy). Ale zachwyciły mnie pociągłe smyczki, powtarzane spokojnie, ale dobitnie, które sugerowały, że nie jest to nawet pastisz muzyki salonowej (wspomnianej w podtytule), ile raczej requiem dla niej. Z rozmów wiem, że utwór Ligetiego spotkał się z ciepłym przyjęciem, ale ja w nim nie uczestniczyłem. Chociaż szanuję, doceniam i w ogóle, i to podczas końcówki tej kompozycji przyszła mi na myśl groteska. Ale chyba nie pasowało mi w niej, to co ktoś określił jako "kokieteria".

Wtorek, kolejny maraton. Fajny pomysł na koncert złożony z utworów kompozytorów, którzy kiedyś brali udział w Ostrava Days Institute. W utworze Carolyn Chen cały czas panuje atmosfera, że coś nadciąga, perkusyjne są dość wyraziste, ich nagromadzenia nie rozwiązują napiętej sytuacji, ciekawe zgrzyty smyczków, jakiś upór i brzemienność całości. Niestety pod koniec wkrada się estetyka muzyki filmowej, choć z większą dozą sympatii można by dopuścić porównanie do Gavina Bryarsa. Utwór Katherine Soper udanie parł do przodu, ale nie pędził, był ciekawy rytmicznie, melodycznie mniej. Potem dwie kompozycje grał Rhodri Davies i bardziej niż one same zapadł mi w pamięci absurdalny widok samotnego muzyka w wielkiej, rzęsiście oświetlonej sali. Dźwiękowo utwór Jamesa Saundersa też się w tej przestrzeni zagubił.
Drugi koncert to powrót Daviesa na niemal mini-recital i trzy kompozycje napisane specjalnie dla niego. U Wolffa miał dowolność, co do niektórych parametrów dźwięku, pojawiły się fragmenty nieco jakby barokowe (?) ale też poniekąd "dodekafoniczne" z nagłymi zatrzymaniami wybrzmień. U Yasunao Tone było nieco bardziej skomplikowanie, bo partytura składała się z japońskich ideogramów oraz zbioru strzałek - wskazówek. Zawierała też sugestię, że można elektronicznie dźwięk harfy przetwarzać, z czego Davies skorzystał przypinając mikrofon kontaktowy i doprowadzając do delikatnych sprzężeń. Oprócz tego spreparował instrument przedmiotami (korki, kawałki metalu), które nie tylko zmieniły jej brzmienie, ale i same dźwięczały rezonując. Publiczność tego dnia była jakaś hałaśliwa, jakiś dziennikarz koło mnie na bieżąco czynił notatki szurając ołówkiem, światła za muzykiem migotało - więc zamknąłem oczy, co pozwoliło mi lepiej wejść w ten zaskakująco dobry utwór. U Sam Park było zbyt przyjemnie, z repetycjami-wypełniaczami i nic nie wnoszącymi glissandami, ale też kilka mocnych akordów, które swobodnie wybrzmiewały. Kompozycja Petra Bakli zaczęła się zbyt prosto i mocno, ale potem się trochę rozmyło i nawet mnie poniosło. Z Jeney'a zapamiętałem tylko stonowany wibrafon, który był jak zjawa.
O The Tiger's Mind (1967) Corneliusa Cardew można by napisać osobny wpis, ale o jego wykonaniu w Ostrawie już niekoniecznie. Co nie znaczy, że było ono złe, muzycznie miało swoje momenty i uszło jako całość, ale wydaje mi się, że nie było tak przemyślane, jak być powinno. Ale należy mieć nadzieję, że dzięki temu ktoś zainteresuje się tą partyturą lub postacią Cardew.

(cdn)

Brak komentarzy: