9/10/2011

Ostrava Days Festival 2011 (cz. II)

Kolejna porcja notatek, o tym co się nie zmieściło w relacji.

O pierwszym środowym koncercie akurat było sporo, ale jeszcze chciałem wspomnieć o kompozycji Davida Kanta. Przeżyłem nią mały zachwyt podczas próby, głównie ze względu na amorficzne chmury dęciaków, które rozciągały się wokół pozostałych dźwięków. A może nawet je wtedy spowijały, bo podczas koncertu miałem wrażenie nadmiaru tych "pozostałych". Było zbyt wiele wątków, niewystarczająco (albo w ogóle) nie rozwiniętych jak na tak krótki utwór (tylko 8 minut). Ale i tak szacun za chęć poszukiwania, wyraźną choćby w tym, jak kompozycja się kończy - tak po prostu, bez żadnej zapowiedzi, ale też nie dramatycznie, zerwaniem.
Wieczorny koncert: intrygujący Lőrinc Muntag - monochromatyczne, ale lekko opalizujące plamy (czy to możliwe?), które z wolna się rozszerzają, a potem zanikają, jak woda z fal wsiąkająca w piasek na plaży. Martin Smolka, który zaskoczył, bo ten utwór był zupełnie inny niż pierwszy (wspominana w poprzednim wpisie "muzyka wyczynowa"). Muzyka rzadkiej urody, spokojna, ale nie uspokajająca, raczej trochę złowroga, bo to coś bliskiego zamieraniu, bezwładowi, bezruchowi. I jeszcze ta metaliczność, chłód: oddzielone dźwięki skrzypiec czy wydobywane szklanką ze strun fortepianu. No i odważne potraktowanie tub, które grały ważną rolę, ale nie miały szansy się wykazać czy czymkolwiek popisać, raczej jakby były zmęczone, obciążone doświadczeniem, dźwigały ciężar przeżyć. Piękne dźwięki kojarzące się z syrenami przeciwmgielnymi, co ciekawe wprowadzone przez smyczki, dopiero później powtórzone przez tuby.

Czwartek, dzień kontrastów - najpierw kościół, potem klub. W kościele Św. Wacława wykonania utworów głównie z głosami. Obawy związane z tytułem Noise Triptych (2011) potwierdziła zawartość. Kompozycja Erica Lyona była podzielona na trzy części, w pierwszej nieco folkowo, w drugiej jedne skrzypce często naśladowały, to co grały pierwsze (improwizowane na podstawie czegoś z laptopa?), w trzeciej jeszcze podobniej i zbyt zapalczywie. Utwór Rity Uedy był z gatunku tych bardzo ładnych, przyjaznych słuchaczowi i jeszcze "ekologicznych" (bo o deszczu). Zupełnie bez sensu pomysł z chodzeniem, bo kroki były równie głośne jak wokalizy. Piosenki Larry'ego Polansky'ego nie pozostawiły zbyt wielu wrażeń, poza tym, że były zabawne, w dobry sposób (to nie takie małe osiągnięcie). Swoje winy z koncertu inauguracyjnego nieco odkupił Rolf Riehm, choć miał handicap, bo utwór był na klarnet kontrabasowy. Dla mnie, to mogłaby być prezentacja powiedzmy 3 dźwięków tego instrumentu i już byłbym zadowolony. A Riehm zaproponował więcej (do tego Theo Nabicht świetnie mu to wykonał), bo konstrukcję z sekcjami, a w nich z cząstkami pojedynczych dźwięków lub ich grup powtarzanych ze zmianami. Na starcie podobnie ułatwione zadanie miała akordeonowa propozycja Lucii Chuťkovej. Zaczęło się dobrze, od skupienia i mroku, z którego reszta się wyłania, pozostając jednorodna, nosząc ślady pochodzenia. Ale to tylko pierwsza część, w drugiej banalna melodia, a w trzeciej rozgardiasz. Kompozycja Petera Graham to była pomyłka castingowa, ktoś umieszczając ją w tym wnętrzu zapomniał o jego (nie)wielkości.
A potem do klubu Parnik, gdzie, no cóż, nic specjalnego. Najpierw cepelia, potem improwizacje Rhodri Daviesa i Polansky'ego, niestety zagłuszane przez typowe odgłosy barowe. Był też krótki występ ad hoc bandu (Polansky, Beau Sievers, KCM Walker), który grał transkrypcje, czy jakoś dziwacznie rozpisane ulubione piosenki Davida Kanta, który puszczał wokale z laptopa.

Piątek, dzień kwartetów, najpierw ZWERM. Alessandro Masobrio, czyli nic czego słuchacze ambient-gitarowych płyt by nie znali, ale przynajmniej zrobione porządnie (mimo przymiarek do skopania przez powrzucanie w środek kombinacji jakiś dłubań w strunach i innej drobnicy). Potem zupełnie słaby Guy De Bièvre i nieco nużący Charles Ames (komuś nie spodobał się na tyle, że aż go wybuczał i to w trakcie!). Wart uwagi o tyle, że nie podążał za przewidywaniami, nie spełniał oczekiwań co do następstwa i trwania elementów. Utwór Sieversa brzmiał okej, ale bardziej zapamiętam go za proces, jaki z nim się wiązał, bo muzycy grali korzystając z partytur (wyświetlały się na bieżąco na laptopach), jednak nie to było ostatecznym wyznacznikiem kształtu kompozycji. Bo musieli oni zwracać uwagę na to, co inni grali i odnosić się do tego, np. wchodząc w odpowiednim momencie. Chodziło o to, by nie można się było utworu nauczyć na pamięć i go odgrywać, ale by interakcja między grającymi była ciągle żywa.
Potem JACK Quartet i miłe podwójne węgierskie zaskoczenie: Péter Tornyai oraz Máté Gergely Balogh. Oba utwory bardzo zredukowane, skromne, ale wyraziste, oba (dzięki temu?) piękne, u Tornyaia nieefekciarskie użycie ciszy. Przez kontrast z nimi jeszcze niżej w przepaść tandety, nadekspresyjności i pustego eksperymentu spadła kompozycja Elliotta Sharpa. Gdyby chociaż był konsekwentny i przez cały czas kazał muzykom używać śruby (czy co to za metalowe coś było) zamiast smyczka, to jeszcze bym to zrozumiał, ale on stopniowo zaczął zestawiać to i to, co zupełnie razem nie brzmiało. Na szczęście po nim wykonano utwór Horaţiu Rădulescu, który był dla mnie odkryciem. Chyba słyszałem wcześniej nieco jego twórczości, więcej słyszałem na pewno o nim i czułem, że może to być coś dla mnie. I rzeczywiście, brzmienia, o jakie nie podejrzewałbym kwartetu smyczkowego, choć i w całościowym inwentarzu dźwięków były wyjątkowe i oszałamiające. Takie szklisto-sprężyste, czasem kojarzyły się z wybrzmieniami drumli. No i jeszcze dramaturgia całości.

Sobota, koncert popołudniowy. U Andrew C. Smitha fajne skupienie, ale to za mało na kompozycję, to raczej katalog dźwięków, choć przebranych i przemyślanych. Utwór Armandy Feery taki jazzy, może się podobać, ale gdyby wywalić środek ze stukaniem klapami. Tylko, że gdyby tego się pozbyć, to niewiele by zostało z 5 minut kompozycji. Najlepsze na koniec, czyli utwór Mateusza Ryczka, który napędzał dobrze schowany motor i którego energia niosła całość.

I jeszcze relacje innych: 1, 2, 3, 4, 5, 6, 7.

Brak komentarzy: