4/19/2011

pamiętnik koncertowy

Zebrało się trochę koncertów, o których nie pisałem, ale też czekałem, aż się zbierze, bo nie o każdym mam dużo do napisania.

Dwa dni przed CoCArtem w Blue Note zdarzył się występ, który do teraz wspominam i to bardzo miło. Zagrał The Complainer w składzie Wojtek Kucharczyk, Asi Mina i Ola Rzepka. Szokująco mało publiczności, co oczywiście martwiło, ale z drugiej strony uczyniło ten koncert dla mnie "cenniejszym". To poczucie, że jestem jednym z tak niewielu (nie tyle "wybranym", co "tym, który się wybrał") było fajne i jeszcze Kucharczyk, doświadczony wyjadacz, nie zraził się słabą frekwencją, powiedział, że nie będą dziś grali głośno i zaprosił bliżej sceny. Było bez elektroniki, ale nie mniej energetycznie, a może nawet bardziej, bardzo perkusyjnie, rytmicznie do przodu, jakby dance-punkowo (w dobry sposób - tak, to jednak możliwe!). Oprócz repertuaru TC (pamiętasz coś z tytułu, Kuba?) dwie piosenki Asi Miny (na pewno "Metka").
Przy okazji: Kucharczyk udostępnia archiwa na last.fm.

Drugiego kwietnia w Arsenale wystąpił WO czyli Wojtek Morawski. I zagrał zupełnie inaczej niż kilka miesięcy temu w Audiosferze, bez bitów, jakby płynąco-rozlewnie, ale na szczęście nie ambientowo-wylewnie. Przez pewną pulsację, ale bardzo rozciągniętą i nieoczywistą, przez pętlenie motywów kojarzył mi się z Pure'm. A to z mojej strony już samo w sobie jest komplementem.

Nie za dużo mam też do napisania o Jacobie Kirkegaardzie prezentującym ósmego w Zachęcie "Labyrinthitis" (właśnie się dowiedziałem, że znaczy to "zapalenie błędnika", ciekawie porównać objawy z wrażeniami po występie). Poza tym, że sam projekt jest zupełnie wyjątkowy i jak okazało się tak samo ekscytujący, kiedy się o nim czyta, jak wtedy, gdy się go słucha. Ponieważ nie mogłem złapać, a bardzo chciałem, tego trzeciego dźwięku, powstającego w uchu, to zacząłem sobie zasłaniać uszy, co okazało się zmieniać dochodzący dźwięk (chwilami znaczenie, zwłaszcza na korzyść wysokich częstotliwości).

Następnie dwa dni w Scenie na Piętrze: dwunastego folkowa Iza z Rumunii. Wszystko ładnie, jak trzeba, w strojach i z przytupem, tylko mi bardzo brakowało choćby minimalnej konferansjerki, żeby chociaż ktoś streścił w dwóch słowach, o czym będzie dana piosenka.
Trzynastego Hamid Drake i Pasquale Mirra zagrali inspirowani Donem Cherry'm (m.in. jego "Togo"), czego efektem było coś, co na razie kwalifikuje się na koncert roku. O ile Drake'a znałem i wiedziałem poniekąd, czego mogę się spodziewać, to Mirra był dla mnie zagadką. I jakim radosnym zaskoczeniem się okazał - już chwilę po rozpoczęciu wiedziałem, że nie jest to typowy wibrafonista. Akurat tak się złożyło, że jakiś czas temu byłem na występie saksofonisty i wibrafonisty z Berlina (niech pozostaną bezimienni) na Akademii Muzycznej. Oczywiście, że wręcz nieprzyzwoicie nieuczciwe byłoby porównywanie ich dwóch, dlatego sobie to odpuszczę. Niemniej absmak po tamtym duecie pozostał i Mirra jeszcze zyskał na zasadzie kontrastu. Nie dość, że stosował rozmaite pomysły na rozszerzenie możliwości instrumentu: tłumił wybrzmienia dotykając sztabek palcami, grał różnymi rodzajami pałek (oczywiście w bardzo zróżnicowany sposób), drewnianymi klockami, dłońmi, uderzał kostkami rąk i paznokciami, raz też położył na wibrafonie ręcznik, by móc zmieniać rezonowanie sztabek. No ale - nie dość tego, to jeszcze wszystkie te wybryki miały uzasadnienie muzyczne, a po samym Mirrze było widać olbrzymią radość gry. Na początku jedynie odniosłem wrażenie, że jego świat brzmieniowy będzie daleki od twardej gry Drake'a, ale potem się do siebie zbliżyli, głównie dzięki olbrzymiej czujności i pomysłowości rytmicznej. Drake trochę dużo mówił, co nie przeszkadzało, gdy opowiadał o Cherry'm, ale przed bisem trochę odleciał mistycznie, choć ostatecznie uratował sytuację autoironicznym komentarzem.

A dzień później wspominane już tutaj "Przestrzenie ambisoniczne" na Akademii Muzycznej. Spodziewałem się chyba czegoś więcej w zakresie przestrzenności dźwięku, choć siedzenie w okręgu ośmiu głośników, to też przecież niemało. No i wiadomo, że nie tylko o to chodzi. Przyznam, że teraz mam tylko mgliste wspomnienia, ale chyba dobrze kojarzę, że z Hubertem zgodziliśmy się (popraw mnie, jeśli nie?), że Jyoti Kateriny Tzdedaki i Etude de sons Gregorio Jiméneza były najciekawsze.

Natomiast siedemnastego powrót do Blue Note'u na Baabę Kulkę. Przedtem coś, czego bardzo nie lubię, czyli niezapowiedziany support, ale na szczęście oczekiwanie na gwiazdę nie było długie. To niechybnie oznaka starzenia się, gdy wydarzeń bieżących używa się jako pretekstu do wspominania przeszłości. A do tego skłonił mnie ten koncert. Przywędrował z odmętów pamięci koncert Bassisters Orchestra Pod Minogą, gdzie Macio Moretti był porywającą szarą eminencją. Do tego, nie tak dawno odświeżyłem sobie Con Gas Baaby i podtrzymało to tylko mój sąd, że czegoś podobnego nie słyszałem (oczywiście można sobie mydlić uszy wytrychem w rodzaju "brzmienie Ninja Tune", ale on nie będzie za bardzo pasował). Niestety przypomniała się czkawką także słabiutka Poope Musique, bo zabrzmiały dwa utwory z niej i powróciło to uczucie zawodu, rozczarowania "moim" zespołem. Które jest chyba nieodłączne od słuchania muzyki i nawet może cykliczne?
A koncert z Kulką? W porządku, fajne wygłupy na poziomie, może trochę za mało wspólnego terenu między pastiszami piosenek a fazami dekonstrukcji dźwiękowej.

Dziś powrót do Sceny na Piętrze na Herę, czyli kwartet prowadzony przez Wacława Zimpla, któremu towarzyszą Ksawery Wójciński, Paweł Postaremczak i Paweł Szpura, a podczas tego koncertu także w jednym utworze tamburzystka. I nie był to jedyny egzotyczny instrument, ale porównanie do Art Ensemble Of Chicago (jakie padło ze sceny w zapowiedzi) uważam za na wyrost, jeśli nie zupełnie nietrafione. Żeby zbliżyć się do tego zespołu zabrakło luzu i ludyczności. Choć nie powiedziane wcale, że Hera chce się w rejony AEOC zapuszczać. Jednak jakieś pragnienie odwiedzenia obcych krain dało się odczuć, ale elementy etniczne były nieco na doczepkę, żadnego czerpania garściami pieprzu i wanilii. Przypomniała mi się twórczość Alice Coltrane, w jednym momencie powiało klimatem Osjana.

1 komentarz:

Domka pisze...

Zapraszam na mojego bloga. :P dodaję do obserwowanych.