Ten blog nie służy do komentowania spraw na gorąco, nic się chyba nie stanie, jeśli zamieszczę relację z festiwalu odbywającego się w maju. (Trochę czekałem, bo myślałem, że może jednak zostanie opublikowana na nowejmuzyce, ale już chyba czas porzucić tą nadzieję.)
Dwa dni – cztery solowe koncerty. Dwie "gwiazdy", dwóch muzyków o polskich korzeniach, dwa występy, którym towarzyszyły wizualizacje, dwójka po raz pierwszy w Polsce, dwóch używających gitary, wszyscy czterej (w jakimś stopniu przynajmniej) – laptopa. (czy współczesna muzyka elektroniczna należy do tego urządzenia?)
Dla mnie – dwa koncerty niezbyt ciekawe, jeden całkiem całkiem, jeden bardzo dobry.
Festiwal rozpoczął Klimek, który zaprezentował program "Movies is magic". Na czarnym tle ukazuje się napis i mówi do nas Slavoj Žižek (zapewne ze Zboczonej historii kina, z jego siermiężnego inglisza udaje mi się wyłapać coś a'la "music is always a trap"). Wizualizacje były ciekawe, nie jakieś widoczki urocze, ani czysta abstrakcja geometryczna. Raczej jakby drugie wynikające z pierwszego, bardzo wolne zmiany, spokój, nasycone barwy, trochę kalejdoskopowych przetworzeń.
Dźwiękowo nie zawsze mi się podobało, chwilami syntetyczność, która udawała brzmienia instrumentów (smyczkowe orkiestrowe rozlewiska) była tak miękko-ładna, wypolerowana, że nie mogłem wytrzymać. Fajne było topienie dźwięków w pogłosie, ale nie takim dubowym lekkim pływie, tylko w zawiesinie. W jednym utworze (nie były one grane osobno, przechodziły w siebie, ale łatwo da się wydzielić kolejne) pojawiły się brzmienia jakiegoś arabskiego instrumentu strunowego, chyba tego samego co w kawałku "For Said Murad & Mazen Kerbaj" z albumu Dedications.
Najlepiej było, gdy przed końcem zrobiło się mrocznie (żartem można się pozastanawiać, czy Klimek słucha dubstepu? i wyciąga z niego specyficzne wnioski?) Oczywiście skojarzenia z tym gatunkiem bardzo odległe, bo tutaj bez np. wzmocnionych dołów, ale redukcja materiału jak z ostatnich dokonań szkoły brytyjskiej, dawkowane uderzenia, stopniowo dochodzące wokół tego dźwięki, zapętlające się. I jeszcze skrawki głosu, mi kojarzące się (oczywiście) ze SpaceApe'm.
Pamiętam taki moment, gdzie dźwięk, który się narodził jako echo jednego uderzenia, potem sam stał się trwałym elementem, wokół którego krążyły inne. Szkoda, że potem wrócił do wcześniej prezentowanej stylistyki, z jakimś mocno przetworzonym pianinem, choć nie była to kraina łagodności, to jednak gryzła się z tym, co przed chwilą się zdarzyło.
Następnie ten, dla którego wielu (jak można było wysłyszeć z rozmów publiczności) tego wieczora odwiedziło Stary Browar – Fennesz. Stanął z beznamiętnym wyrazem twarzy za stoliczkiem z mikserem i laptopem, założył gitarę i, jak na prawdziwego rockersa przystało, postawił piwo w zasięgu.
Jakiś czas temu nawet zachwyciłem się odświeżoną wersją Hotel Paral.lel i podczas koncertu zastanawiałem się, czy skoro Austriak musi zapuszczać się w przeszłość, to czemu nie może cofnąć się do tego albumu, ale koniecznie do Endless Summer. Oczywiście, poza tym, że to ta płyta uczyniła go cenionym i uwielbianym.
Fennesz dużo grał na gitarze, dźwięki z laptopa były tłem albo podstawą (czasem czyste, czasem szumowe). Szkoda, że instrument przez większość czasu brzmiał tak samo: kaskady drucianych, metalicznych brzdęków (rzecz jasna "brzdęki" inne niż ulicznego grajka) wpadały na siebie, krusząc się. Ja nie potrafię się w tym rozpłynąć niestety, nie odnajduję zbyt wiele ciekawego, co z tego że było głośno – każdy może być głośny, ale to musi czemuś służyć.
Jeden fragment, który mi się podobał, to gdy kilka warstw i rodzajów szumów stworzyło całkiem interesującą masę, nie żeby jakiś noise, ale trochę pazura w tym było. Jednak Fennesz bez ceregieli wprowadził na to, wyciszając, znów jakiś ładny prosty dźwięk. I znów były przygrywki (a nawet trochę sampli akustycznej gitarki).
Drugi dzień rozpoczął David Toop, znany chyba bardziej jako dziennikarz i autor książek o współczesnej muzyce. Człowiek bardzo zasłużony dla brytyjskiej muzyki poszukującej (polecam album Voila Enough! projektu Alterations), współpracował m.in.(bardzo "między innymi") z Brianem Eno, Maxem Eastley'em, Evanem Parkerem, Bobem Cobbingiem, Ivorem Cutlerem.
W Poznaniu grał używając gitary, laptopa, fletu poprzecznego oraz bambusowego instrumentu (trochę przypominającego koudi). Gitara leżała na stole, Toop traktował ją jako generator dźwięków - przykładał do niej e-bow (choć pod koniec dotykał też pojedynczych strun palcami). Zwykle pozostawiał go na dłużej w jednym miejscu, co najwyżej podgłaśniał sygnał i w ten sposób modulował dźwięk. To umożliwiało wejście w dany dźwięk, mi kilka razy zdarzyło się odpłynąć podczas tego koncertu. Potem grał na owym bambusowym instrumencie, delikatnie dmuchał w jego otwór, te odgłosy kojarzyły mi się z płytą Bechira Saade i Clive'a Bella An account of my hut, w zasadzie na równi było słychać jego oddech i samą czynność, jak i dźwięk instrumentu. W dalszej części koncertu pojawiły się puszczane z laptopa nagrania: jakby ktoś blisko mikrofonu poruszał kawałkiem papieru, przestawiał bądź przesuwał jakieś małe przedmioty. To sprawiło, że także odgłosy ze strony publiki, odległe kroki, uderzenie kapsla o podłogę, wkomponowały się w to, co stworzył Toop, jakby istniały tu na równych prawach.
Ten występ ujął mnie delikatnością (już sam fakt, jak cichy był), niemal intymnością, rozwagą w używaniu dźwięku, redukowaniem materiału do tego stopnia, że wszystko wydawało się na swoim miejscu i wszystko miało swoje znaczenie dla całości. A jednocześnie pomysłowość w dobraniu, zestawieniu źródeł/narzędzi, która przypuszczalnie, w rękach innego artysty, mogłaby dać w efekcie newage'owy relaksacyjny gniot.
Basinskiego mogę doceniać, szanować itd., ale jego twórczość niestety mnie nie przekonuje. Może być fajnym, kontaktowym, dowcipnym facetem, ale jego melancholia nie nie jest moją melancholią, nie bardzo mnie poruszył jego występ. Trochę tak, jak w przypadku Fennesza, coś mnie omija, ale nie przeskoczę tego, gdyż to chyba wina różnic w charakterze, wrażliwości.
Basinski najpierw zagrał półgodzinny utwór (nawet jeśli odtwarzał materiał bazowy z ipoda, to czy to takie straszne?), któremu towarzyszył film Jamesa Elaine – drzewa odbijające się w wodzie. Gdy skończył, zapytał, czy już wystarczy, czy chcemy jeszcze. Większość czuła niedosyt i wybrała drugą opcję, dostaliśmy krótki kawałek, z subtelnymi nagraniami terenowymi (zamykane drzwi pociągu?). Basinski dał do zrozumienia, że to już koniec, ale gdy publiczność nie przestawała klaskać, zaproponował krótki film Melancholia, a sam złapał trzy tyskie i udał się za scenę.
Focus: One miał być momentem podsumowania cyklu koncertowego w Starym Browarze, gdzie wystąpiły takie postacie jak na przykład: Jan Jelinek, Fred Frith, Islaja, Vladislav Delay, Oval. Organizatorzy stale podnoszą sobie poprzeczkę, jeśli chodzi o rangę zapraszanych muzyków, tak więc na przyszłość należy spodziewać się wszystkiego najlepszego.
[zdjęcia napstrykał sierus, na każde można kliknąć i zobaczyć większą wersję]
7/25/2008
Odgrzewane kotlety: relacja z Focus:One
7/22/2008
Punkty przecięcia stają się punktami odniesienia
Wystawa plakatów Guntera Rambowa w Muzeum Narodowym w Poznaniu.
[fasada muzeum i nieprzypadkowi przechodnie]
[wewnątrz]
Polecam stronę muzeum z krótką biografią i omówieniem twórczości (chyba, że czytacie po niemiecku - wtedy wiki). Na jego stronie spora galeria.
Duże wrażenie robią proste, zdecydowane, mocne, oszczędne (zwykle operujące najwyżej trzema kolorami: czarnym, białym, czerwonym) plakaty teatralne z lat 90 (widoczne na powyższych zdjęciach).
Mistrzowski moim zdaniem jest ten
Wszechstronności tego twórcy dowodzą plakaty prezentowane w mniejszej sali, w których wykorzystuje on fotografię, często przetwarzaną.
W tej sali jest też bardzo ciekawa seria plakatów dla jakiegoś wydawnictwa, lakoniczna, odwołująca się do "magii książki", sugerującą wychodzenie poza rzeczywistość, przekraczanie jej właśnie dzięki książce.
Jedyne moje zastrzeżenie, to że wystawa mogłaby być większa. Pokazano na niej ponad 150 prac, z 300 które muzeum dostało od artysty. Oczywiście nie chodzi o to, że muszą być wystawione wszystkie. Dobra, może się czepiam.
Wystawa otwarta do 24 sierpnia.
(tytuł wpisu to hasło z jednego z plakatów)
7/15/2008
Mój internecie
No już, już, będzie o muzyce, tak jak to być miało na tym blogu.
Od czasu do czasu odczuwam potrzebę zagłębienia się w odmęty netlabeli, nie tylko nadgonienia wydawnictw z tych sprawdzonych, ale też odkrycia nowych.
Jeśli chodzi o tą pierwszą kategorię, to Homophoni (o którym kiedyś pisałem na nowejmuzyce) jest dla mnie zdecydowanie najlepszym netlabelem. W dodatku w tym roku przyspieszyli tempo (7 miesięcy - 6 wydawnictw) bez obniżania poziomu. Koncentracja na Amerykanach jest widoczna, ale przedstawicieli innych nacji też się trochę znajdzie. Jest Xedh z kraju Basków, w bardzo ciekawym, brudnym utworze Armiarma. W ogóle Xedh (Miguel A. García) grał w tym roku w Gdańsku, zapewne było z pięć osób, ale dobrze, że ktoś (Audiotong) w ogóle wpadł na pomysł, żeby go sprowadzić. Bo sądzę, że o tym panu jeszcze kiedyś usłyszycie. Z Homophoni wypada też polecić argentyńsko-amerykański duet Gabriel Paiuk/Jason Kahn, czyli fortepian preparowany i syntezator analagowy. Jeśli macie miejsce na dysku, to zróbcie sobie przyjemność i ściągnijcie to (stąd) we flacu.
Kiedyś moim ulubionym netlabelem było Con-v, ale po Con-vpilation (edit: przypomniałem sobie, że omawiałem ją tutaj) trochę się pogorszyło. O tej wytwórni też pisałem, jeśli ktoś się styka z nią po raz pierwszy to powinien sięgnąć głębiej, bo znajdzie tam prawdziwe skarby (Pablo Reche, Sehnaoui/Sehnaoui/Rodrigues, Russell+Sakada, Cheapmachines).
A z nowszych rzeczy to Michael Trommer.
Kolejny label, o którym pisałem i kolejny, który miał według mnie nieco słabszy okres. A po świetnym początku - składance (Dave Phillips, Violet, Jasenka, Matsutake), potem zbiorowi występów Drumma, Rylan i Joe Colley'a, to dało się silnie odczuć (cenne było to, że wychodzili poza zbiór typowych artystów netlabelowych [nieraz bardzo - Alva Noto sieciowo!?], ciągle to robią, ale w katalogu można spotkać też wszędzie obecne nazwiska). Dwie składanki hołdujące: Xenakisowi (wstyd, ale nie słuchałem) i Tarkowskiemu (dopiero ściągam). A, Tunguska 833-45 (czyli Kevina M. Krebsa) dobre, gęste, zaszumione, może niektóre pomysły na rytmy (ich prostota, wykładanie kawy na ławę) budzą moje wątpliwości.
Niezupełnie odkrycie, bo wiedziałem o istnieniu Crónicastera, ale pierwszą rzeczą jaką ściągnąłem jest live Pure'a z tegorocznego Club Transmediale. Musiałbym dobrze poszperać w pamięci, żeby być pewnym, ale może jest to pierwszy przypadek, gdy słucham oficjalnie wydanego nagrania z koncertu, na którym byłem obecny. Przypominam sobie, jak leżałem na pufie i zapadałem się w nawarstwiające się dźwięki, które choć nieostre nie ześlizgiwały się po prostu po uszach, a jakoś w nie wkleszczały (bezboleśnie). Pamiętam jak przyjemnie mi było gdy znalazłem się w strefie między świadomym odbiorem rzeczy(wistości) a snem.
Na dawnym, linkowanym wyżej blogu wpisy dotyczące netlabeli tytułowane były "Nie wszystko co w sieci, to śmieci" i tutaj w przyszłości będę używał tej metki.
7/13/2008
Animator
czyli 1. Międzynarodowy Festiwal Filmów Animowanych.
Najpierw Instytut Benjamenta czyli sen, który ludzie nazywają życiem. Wiadomo, niedługo-klasyk (a może już?), dla niektórych (dla mnie) wystarczającym powodem dla obejrzenia tego filmu, jest to, że scenariusz opiera się na powieści Roberta Walsera. Jeśli lubicie *dziwne* filmy, to musicie to zobaczyć (chociaż jeśli naprawdę lubicie - to już pewnie widzieliście).
Kilka godzin później najnowszy film Billa Plymptona Idiots and Angels - Amerykanin ciągle w formie. Film narysowany w całości przez niego, ręcznie (na komputerze kolorowano). Niepowtarzalna kreska, skoncentrowanie na postaciach (szczególnie ich twarzach, które są tak wymowne, że film obywa się bez dialogów), uszczypliwy humor wymieszany ze zgryźliwością, bezlitosnym obnażaniem słabości człowieka. Fabuła jest tutaj streszczona.
Wieczorem Pociąg Towarowy (Knittel, Chołoniewski, Piotr Bikont, Kinior) do Edenu Czeczota. Pokaz odbył się w bezsensownym Namiocie Festiwalowym, pozostałości po Malcie, który służy do picia piwa i rozmów, a coś tam sobie może grać czy lecieć przy okazji. Ta atmosfera zepsuła koncert Variete podczas Malty, choć szczerze mówiąc był on nieco kuriozalny i niewiele było potrzeba do kompletnego zniszczenia. Tym razem niewiele lepiej, film Czeczota już widziałem, dźwięki niezbyt mi się podobały (szczególnie denerwowała mnie dosłowna ilustracyjność uprawiana przez Bikonta), więc w 3/4 pokazu wyszedłem.
Następnego dnia w południe w Scenie na Piętrze warsztaty improwizacji do filmu i obrazu. Bardzo przyjemna atmosfera, bodaj 9 osób (z których 4 znałem), nawet jeśli miałbym jakieś wątpliwości po Pociągu Towarowym, to Knittel by je szybko rozwiał. Zaczęliśmy od ćwiczeń w przekazywaniu sobie dźwięku, siedzieliśmy w kółku i kiedy jedna osoba skończyła, następna miała zaczynać. Potem podobnie ale z dźwiękami nakładającymi się. Knittel komentował, sugerował. Później w graliśmy w dwóch grupach, gdzie jedna robiła hałas, a druga grała melodię, ale tak, że tylko jedna grupa grała, a druga musiała wyczuć, kiedy tamta kończy i wtedy wejść. Niestety nie zapamiętałem nazwiska twórcy filmów do których graliśmy, były to trzy obrazy, gdzie przekształcane były pojedyncze zdjęcia, które po kompletnej deformacji wracały do stanu wyjściowego. Jedna czwórka grała zgodnie z filmem, tzn miało się dziać coraz więcej, gdy zmiana obrazu była silniejsza. A druga (w której byłem) - odwrotnie. Knittel mówił, że chodziło o uzupełnienie obrazu o to, czego w nim nie ma. A trzecia improwizacja nie miała żadnego założenia, poza tym, że bazą był zapuszczony reggae'owy rytm, inni się do tego dokładali i wyszła gęsta motoryka. Na koniec jeszcze Knittel dyrygował nami przy użyciu kilku gestów z metody Lawrence'a D. Butcha Morrisa. To było w nawiązaniu do Ad Libitum, o które go zagadnąłem w przerwie. Potem opowiedział mi trochę o programie, ale nie wiem, czy mogę już zdradzać. Dobra (dla mnie) informacja jest taka, że nie tegoroczna edycja nie nałoży się z toruńskim Plateaux i Industrial Festivalem, bo będzie od 20 do 26 października.
W środę to samo miejsce i czas ten sam - Marek Chołoniewski i warsztaty o fotorezystorach, czyli czujnikach reagujących na światło. Chołoniewski wykorzystuje je do sterowania dźwiękiem (np. zamiast gałek w kontrolerach midi). Wszystko bardzo ciekawe, pokazywał rejestracje swoich akcji (dvd się zacinało ale on był nieugięty), miał czujniki ustawione i można było na nich grać. Tylko, że część warsztatowa była niewielka, tzn. każdy zainteresowany dowiedział się tego, co chciał, na pewno. Ale potem Chołoniewski opowiadał o programie MaWe, a w trzeciej godzinie przedstawiał kolejne edycje projektu GPS Trans, co już było lekkim przegięciem.
Na koniec dnia, o północy znów Wymiot Festiwalowy, trochę bez ochoty, ale skoro jest okazja zobaczyć Stroiciela Trzęsień Ziemi (tytuł pobudza wyobraźnię) braci Quay, to trzeba skorzystać. Na pewno się nie spóźniłem, a film wydawał się być już w toku, więc mam podejrzenia, że zaczęli puszczać go wcześniej - co byłoby całkiem idiotyczne. Poza tymi wszystkimi maszynkami, nastawianiem, to miałem wrażenie, że to powtórka z Instytutu. Zawiodłem się, ale wolę to zwalić na warunki projekcji, niż na twórców.
W czwartek tylko "Filmexperiments", czyli animacja niemiecka od 1909 do 39, wiadomo - elementarz: Eggeling, Ruttmann, Fischinger, Richter, ale szczerze to raczej wartość historyczna, niż jakieś realne przeżycia.
Chwilami podobnie z dziełami Emile'a Cohla. Ciekawe przemiany w Fantasmagoriach, rzewno-zabawne Sprawy sercowe, niemal-slapstickowy Akwizytor jest wytrwały. Dla mnie interesujący był motyw pojawiający się w Malarzu neo-impresjoniście: jednokolorowe obrazy, które przedstawiają złożone sceny (pierwszym, który stworzył coś takiego był Alphonse Allais, Cohl raczej na pewno znał te obrazy, tutaj trochę o Allaisie przy okazji 4'33'' Cage'a.)
W sobotę zaraz po śniadaniu poszedłem na przegląd filmów z festiwalu Aurora w Norwich. Sądząc z tego pokazu ("Unfamiliar Countries, Impossible Structures") i bazy filmów na stronie internetowej, to musi to być dobry festiwal. W zasadzie wszystkie obrazy były na poziomie (trochę niezbyt Kraina cieni i jednak za długie Exploration). Szczególnie podobał mi się Mercurius i Order-re-order, intensywne, abstrakcyjne, wciągające, czasem nadwyrężające zmysły. Fajny też Radar, z niepokojąco przerywanym dźwiękiem, zbierający urywki filmów, także pooddzielane, rozszczepione. Falsche Freunde mocno inspirowane Billem Morisonem. Po raz kolejny dobrze oglądało mi się Energie! - czuć to wysokie napięcie.
Wystawa Światowa, która odbyła się w Brukseli w 1958, to musiało być coś: premierę miał Poeme Electronique spółki Varese/Xenakis/Le Corbusier. Działo się zapewne wiele ciekawych rzeczy oprócz tego, a między innymi drugi Festiwal Filmu Eksperymentalnego. Przegląd filmów nagrodzonych tam, to była ostatnia rzecz, jaką widziałem na Animatorze. Na pewno niezły przyspieszony kurs filmu eksperymentalnego: Stan Brakhage, po dwakroć Shirley Clarke i Len Lye, Dwaj ludzie z szafą, Dom.
Dwa dziełka Roberta Breera pod rząd trochę mnie znudziły, po prostu po którejś minucie abstrakcyjnych kresek i plam, było mi już wszystko jedno. Podczas Bullfight Clarke (kobieta torreador, stąd pomysł Almodovara? aktorka nawet trochę podobna) pomyślałem o Mai Deren, dokładniej o Study on violence. No i zaraz było coś z dorobku tej pani, niestety film, który niezbyt lubię, nudzi mnie on nawet, The very eye of night. Z Kineformami Pawłowskiego i Somnambulikami Waśkowskiego miałem ten sam problem: z początku pomysły, technika była intrygująca (odpowiednio: farba rozpływająca się w wodzie i zabiegi ze światłem w szkłach czy może pryzmatach), ale nie wystarczyło tego na całość.
7/12/2008
"Byliśmy młodzi, zawsze weseli, czasami bogaci...Lecz oto potrąciłem pewną mroczną strunę: nasz pałac leży w gruzach."
Po pokazie filmów Emile'a Cohla miałem trochę czasu, akurat tyle, żeby dojść na dworzec i zażyczyć sobie fakturę za bilet, a potem dotrzeć do radia. Pierwsze się nie powiodło, bo bilet kupiony w Biurze Obsługi Klienta, które już zamknięte. Drugie się powiodło, choć miałem chwile zwątpienia.
Cały dzień było duszno, parno i przecież Kret zapowiadał, że zimna masa i ciepła masa, jak tak razem, to nic dobrego i burza będzie. Jak wyszedłem z dworca to z chęcią przystałem na propozycję drobnego deszczu, który działał orzeźwiająco. Szedłem wiaduktem i patrzyłem na rozległe torowiska, pociągi odstawione na boczny tor i pomyślałem, że długo się już z Sierusem nie widziałem - ale to nie moja wina.
Gdy wyszedłem z przejścia podziemnego, wody z nieba było coraz więcej. Ale wciąż przyjmowałem to ze spokojem. Po chwili zrobiło się trochę gorzej, trudno powiedzieć, czy lepiej było wracać do przejścia, czy chronić się po drzewem. Wybrałem to drugie, a przecież pioruny były i każdy wie, że jak burza, to nie pod drzewo, no eeech.
Próbowałem nucić "Trees That Fall" Richarda Youngsa, piękną piosenkę, którą przewidziałem do audycji, w dodatku miksowałem to z "Ruptured" Scuby, którego rytm bardzo wbił się w głowę (ale niektóre utwory są zbyt ckliwe w swoim smuteczkowaniu). Stałem pod drzewem i było mi wesoło, ale również refleksyjnie. Pomyślałem o tym parku, parku Drwęskich, parku gdzie kurtyna Kozakiewicza nie powstanie. Parku, w którym naprawdę byłem tylko raz, dawno, jak istniał jeszcze sklep Plays, z osobą, która kiedyś, przez jakiś czas była ważna. Uśmiechałem się w niebo, pomyślałem też, że kiedyś pisałem blogi, w których więcej było o uczuciach.
Słuchałem kół samochodów w deszczu, plandeki uderzającej o budynek i żałowałem, że nie mam sprzętu nagrywającego. Tak często tego żałuję, że chyba w końcu coś z tym zrobię. Opady trochę zelżały i ruszyłem. Ale zaraz znów zaczęło jakby bardziej. Więc pod kolejne drzewo, jakiś śmiałek na chwilę przystanął, ale tylko podwinął nogawki i ruszył dalej (a może mu się spieszyło?).
Zaczęło tak padać, że było bez różnicy, czy stoję pod drzewem, czy idę. Przez chwilę było miło, poczułem się dzieckiem świata, hm, trudno to wyjaśnić (ale w sumie nie chcę tego wyjaśnić).
No a potem było coś strasznego, wichura się zerwała, woda ze wszystkich stron. Schronienie na przystanku, które nie dało żadnej ochrony, na szczęście przyjechał tramwaj (a obawiałem się, że mogli wstrzymać komunikację). Myślałem o fanach zebranych na koncercie Nelly Furtado, która grała pod szyldem "Poznań dla Ziemi" i heh, to zabawne jakoś...
W radiu oczywiście nie było jak się wysuszyć i prowadząc audycję umacniałem się w przekonaniu, że jeśli nie dostanę zapalenia pęcherza, to będzie cud. (Może obejrzę cd "Patroni naszego życia", to wtedy będzie o cud łatwiej.)
Wczoraj słuchałem improwizacji kwartetu Matt Milton/David Thomas/Ryan Jewell/Patrick Farmer, która z początku nie chwyciła (bardzo redukcjonistyczna), ale potem gdy położyłem się w słuchawkach na łóżku i zgasiłem światło, to aż żałowałem, że mam już wychodzić na "Stroiciela trzęsień Ziemi", bo płyta jeszcze się nie skończyła. A dziś przyszła nowa transza z Another Timbre, właśnie kończę Dun, gdzie oprócz Miltona, Matt Davis (trąbka, fieldy) oraz Bechir Saade (klarnet basowy, flety) i może jest nawet lepiej.
Ostatnio czytam Nervalową Literaturę na Świecie (patrz tytuł) i imaginuję sobie, że wpływa ona na to, jak (a może nawet - co) piszę. To znaczy, chciałbym żeby tak było, żeby dało się to wyczuć.
7/11/2008
FRIV (4-6.07.2008) - Dragon, Poznań
Wydaje mi się, jakby minęło 100 lat od czasu, gdy ostatni raz chciałem tu coś napisać (o filmach Nae Carnfila, mam coś naszkicowane, więc jakby ktoś bardzo chciał to mogę to rozwinąć i wrzucić tutaj). Potem była Malta, Tupika, potem Cieszyn (każdy ma jakąś opinię, więc ja też: Clark, Landstrumm/Milanese, Holy Fuck), no a teraz jest Animator.
Natomiast na pewno minęło (przynajmniej) 100 mejli, ale - siedzenie na dwóch skrzynkach i myspace'ie było najprzyjemniejszą częścią organizowania festiwalu.
Kilka razy po drodze zdążyłem zwątpić, czy w ogóle dojdzie do skutku, ale tak - Polsko-Niemiecki Festiwal Muzyki Improwizowanej FRIV odbył się w Dragonie, między czwartym a szóstym lipca.
Po niesamowicie zabieganym piątkowym popołudniu (dzięki tato za wsparcie! hm, jest tyle osób, którym powinienem podziękować, że lepiej, żebym nie zaczynał), gdy już poczułem, że stoję na nogach, powiedziałem do Patryka, że teraz rozumiem, czemu Anna Zaradny i Robert Piotrowicz rezygnują z występowania na swoim festiwalu.
Tomek jako przedstawiciel organizatora (Stowarzyszenie Kod_krowa) powitał i zaprosił, po czym chciał obarczyć mnie zadaniem przedstawienia *ideologii* improwizacji. Ja się wywinąłem, że nie ideologia, ale słuchanie itd, że mamy muzyków z różnych środowisk, więc liczymy, że ich wspólna gra będzie ciekawa.
No a potem przeszliśmy do losowania składów. Na każdy wieczór przewidzieliśmy po dwa duety (jedna osoba z Poznania, jedna z Berlina), trio (w różnych proporcjach) i kwartet (po dwie z każdego miasta). Okazało się, że coś źle policzyłem (ech he he, jak to możliwe) i ostatniego dnia nie będzie kwartetu (a rzeczywistość i to zweryfikowała). Nastąpiło pewne rozprężenie, kiedy my upewnialiśmy się, że na pewno źle policzyłem.
Mieliśmy spore opóźnienie względem oficjalnego programu, ale za to koncerty rozpoczęły się równo z transmisją radiową w Aferze (choć podobno trochę przerywało).
Oczywiście mógłbym stwierdzić, że nie będę opisywał koncertów, bo przecież jestem skrajnie nieobiektywny, no ale nie oszukujmy się - jeśli ja ich nie opiszę, to kto to zrobi?
Zresztą może poczekam na nagrania: słuchając ich będę mądrzejszy i napiszę więcej, a teraz tylko skrótowo. Na początek duet Franziski Wulschke (saksofon) i Radka Włodarskiego (syntezator analogowy) - trudna sprawa, bo jeśli chodzi o barwy to zupełnie się to nie łączyło, chwilami Franziska próbowała grać wedle struktur wyprodukowanych przez Radka (który może mógł być trochę powściągliwszy momentami?).
Potem duet skrzypka Gerharda Uebele i Stanisława Suchory grającego na pile. Przyjemne, figlarne, czasem filigranowe. Zabawne, ale bez gagów i jajcarstwa.
Następnie trio złożone z Sabine Vogel (flety, elektronika), Yannicka Francka (elektronika, głos) i mnie (gramofon uprzedmiotowiony).
Pierwszy dzień zakończył kwartet: Blanka Dembosz (wokal), Lucio Capece (klarnet, saksofon, preparacje), Clayton Thomas (kontrabas, preparacje), Piotr Mełech (klarnet basowy). Jak dla mnie koncert dnia, muzyka chwilami tak perwersyjna, że aż na granicy przyzwoitości.
Znów lekceważąc obiektywność napiszę, że generalnie poziom był przynajmniej dobry. Nie stało się to, czego najbardziej się obawiałem, że całe przedsięwzięcie okaże się sprytnym sposobem na wkręcenie się poznańskich młodzików i amatorów w *wyższe sfery* muzyki improwizowanej. Że sobie chłopaki zaprosili kilka nazwisk do ogrania, żeby mieć co wpisać do cv. (Jeśli ktoś ma inne zdanie, proszę o komentarz).
Sobota zaczęła się od śniadania, słuchania przy nim wakacyjnego Marchettiego, z czego wywiązała się dyskusja z Yannickiem i Philem Maggim (których nocowałem - co też było jakby wpisane "w formułę festiwalu", ha ha). Kawiarenka na Starym Rynku okazała się doskonałym punktem spotkań i oczekiwania nim wszyscy się zjawią. Kombinowałem, że może jakieś zwiedzanie, choćby w szczątkowej, zminimalizowanej formie, ale wygrała opcja Stanisława - leżenie w parku przed operą (co też przecież nie było złym rozwiązaniem).
Wcześniej rozmawiałem z Lucio o tym, że na finał chcemy wykonać coś ze Scratch Music, na zielonej trawce Lucio przyjrzał się uważnie książce i zaproponował People-Influenced Music Carole Finer. Początkowo chcieliśmy, aby była to jakaś partytura graficzna, ale skoro inni podchwycili pomysł wykonania utworu złożonego z reguł - to okej.
W sobotę udało nam się zacząć o czasie, duetem Piotra Mełecha i basisty Jakuba Paczkowskiego. Fajnie, choć trochę nie moja bajka, ale panowie odnaleźli wspólny język i czuć było, że dobrze im się razem gra.
Drugą parą tego wieczora byli Clayton Thomas i Patryk Lichota (saksofon). Po koncercie usłyszałem od jednej osoby, która gra z Patrykiem, że była zaskoczona. Zapytałem, czy to znaczy, że wątpił w jego umiejętności, odpowiedzią było coś w rodzaju potwierdzenia. Ja też wiele grywam z Patrykiem, ale nie zdziwiło mnie to, że stanął on na wysokości zadania. W zasadzie byłem pewien, że tak się stanie. A tak uważny i pełen inwencji partner, jak Clayton zadziałał niczym katalizator jego umiejętności. Piękna, energetyczna, pełna polotu i pasji muzyka.
A teraz coś z zupełnie innej beczki: Yannick Franck, Jan Talaga (bas preparowany) i Radek Włodarski. Transowy ambientowo-etniczny (a może pierwotny - rzecz siedziała w rytmie poddanym przez Radka) dryf, ze śladami industrialnej korozji.
Ślepy los zdecydował, że znów w kwartecie zagrają ze sobą Blanka i Lucio, tym razem z Martą Zapparoli (aka PenelopeX) używającą laptopa, miksera i mikrofonu kontaktowego oraz Stanisławem Suchorą. Kilka osób było trochę zawiedzionych, może oczekiwali podobnych szaleństw, jak poprzedniego wieczora. Pamiętam, że mi się podobało, szczególnie mocne, ale w sumie powściągliwe wejścia Marty.
Słusznie przewidywałem, że kameralność Małego Domu Kultury będzie sprzyjała odbiorowi, jak i graniu. Drewniana podłoga, po której upodobałem sobie chodzić na bosaka, charakterystyczne czarne kubiki (jako siedzenia i jako stoliki na sprzęt), zakaz palenia, oddzielenie od baru - wszystko to składa się na idealne warunki dla takich koncertów. Jedyny minus to gorąc, gdy w środku zbierze się pewna ilość osób.
Po koncertach odbyło się jeszcze *jam session*, a potem zabraliśmy naszych gości na przechadzkę po Cytadeli, gdzie wydarzyło się wiele różnych rzeczy, o których nie ma sensu pisać...
Z racji tego, że sobota skończyła się około piątej, to niedziela musiała zacząć się później, ale starczyło czasu, żeby obejrzeć Gdansk Queen AVVY.
Smutna wiadomość, że Sabine Vogel źle się poczuła i musiała wracać do Berlina. Miałem grać z nią w duecie, myślałem o użyciu radia, no nic, może jeszcze będzie okazja.
Ach, jedną z rzeczy, która wyniknęła ze szwędania się po Cytadeli było to, że Lucio zgadał się z Hubertem Wińczykiem i postanowili trochę razem pograć. Hubert używa generatora akustycznego, co razem z ciągłymi dźwiękami saksofonu Lucia dawało naprawdę mocne efekty. Momentami muzyka wypełniała całe pomieszczenie i trzeba było się przez nią przedzierać, walczyć o miejsce dla siebie w niej, wspinać na nią, siłować z nią. No i tak, niestety, właśnie takie rzeczy się nie nagrywają (bo jakieś problemy z instalacją sterowników czy coś...).
Pierwszy duet ostatniego dnia (Franziska i Michał Joniec grający na złomie) tak płynnie przeszedł od próby dźwięku do koncertu, że nikt nie przywitał publiczności, ani ich nie zapowiedział. Zrobiłem to po i przedstawiłem zmiany w programie. To znaczy moje dołączenie do tria Marty, Jakuba i Patryka.
Na koncercie Jońca, Janka i Gerharda Uebele niestety nie mogłem być (robota papierkowa). Słyszałem, że było ludycznie.
No i finał czyli partytura Carole Finer. Zbiór reguł: wybierasz po jednym dźwięku, który masz zagrać w następujących sytuacjach: kiedy ktoś wchodzi, wychodzi, patrzy na ciebie, mówi. Ponieważ reguły można modyfikować, dołożyliśmy jeszcze możliwość zagrania jakiegoś dźwięku po innym wybranym grającym. Udział brali: Marta, Lucio, Hubert, Patryk, Yannick, Gerhard, Piotr (i chyba Stanisław?). Może z początku przestrzegali założeń (choć nie tego, że jeśli jest za dużo zdarzeń na raz, należy zapamiętać dźwięk i zagrać go później), ale przeszło to w teatr instrumentalny. Niestety musiałem wyjść, więc o tym, że Marta wkładała Patrykowi końcówki jacków przez ustnik saksofonu, wiem tylko z opowieści (jak dobrze, że wszystko było filmowane).
Znów długa noc, tym razem nad Wartą. Kilka godzin snu i na dworzec pożegnać Martę i Lucia. Gadanie z Patrykiem, o tym ile dobrego się wydarzyło i ile jeszcze może się stać.
O tym, jak wykrakałem deszcz, to już nie będę się rozpisywać (zaczął padać, akurat gdy z Yannickiem i Philem wynosiliśmy ich rzeczy z Dragona). Yannick zastrzygł uchem na dźwięki, które leciały w Dragonie, że to fajne, że trochę przypomina jego wokale, a gdy okazało się, że to jego trio z Radkiem i Jankiem, powiedział, że można by to wydać.
A potem taki przetrącony (zawsze boli mnie brzuch jak mało śpię) poszedłem na "Instytut Benjamenta", jakby ten film nie był wystarczająco dziwny sam w sobie.
Tak to było, wydaje mi się, że uwolniło się sporo dobrej energii, z zupełnie osobistego punktu widzenia, to po prostu dawno nie czułem się taki szczęśliwy jak w te dni.
Jeśli ktoś ma jakieś uwagi (nie muszą być pochlebne), czy chciałby o coś zapytać, cokolwiek - może pisać w komentarzach. A my tymczasem zaczynamy myśleć o kolejnym festiwalu.