Clinamen to, jak podaje wikipedia, pojęcie opisujące nagły ruch, niespodziewaną zmianę kierunku poruszania się atomów. Wprowadził je Lukrecjusz, który zaznaczył, że bez tego ruchu nie byłoby kontaktu między cząsteczkami, a zatem nic by nie powstało. Tak więc clinamen jest pierwotną siłą tworzenia. Termin ten pojawiał się potem, w mniej lub bardziej oderwanym od pierwotnego sensie, u Gillesa Deleuze’a, Harolda Blooma, Louisa Althussera. W kontekście albumu Piotrowicza interesujący jest cytat z książki Isabelle Stengers i Iliyi Prigogine’a Order out of Chaos: Man's new dialogue with nature, w której pojęcie to przytoczone jest na gruncie teorii chaosu. „Wielorakie przestrzeni i skale czasowe wiążące się z turbulencją odpowiadają spójnemu zachowaniu milionów molekuł. Pojęte w ten sposób przejście od przepływu warstwowego (laminarnego) do turbulencji jest procesem samo-organizacji. Część energii systemu, która podczas przepływu znajdowała się w ruchu cząstek, jest przemieszczona do makroskopowego, zorganizowanego ruchu."
Tytuł wprowadza nas w głąb świata atomów, natomiast dźwięki wywołały we mnie skojarzenia również materialne, ale na wyższym poziomie złożoności. Eksploracja możliwości syntezatora Doepfer A100 przypominała mi obróbkę kamienia szlachetnego, szlifowanie powierzchni, zaznaczanie krawędzi, wyrysowywanie wzorów na ściankach, raczej bez końcowego polerowania.
Jest to proces długotrwały, wymagający umiejętności, często mozolny. Tak jak na długi dystans przewidziane są wielkowymiarowe (nie tylko czasowo, także przestrzennie) kompozycje Piotrowicza. Tak jak muzyka na Lasting Clinamen nie trafi do każdego, słuchaniu jej będzie towarzyszył trud przedzierania się przez gąszcz elementów.
Sheer Hellish Miasma Kevina Drumma jest łatwym porównaniem (które jakoś sprawdza się przy utworze trzecim, pierwszej połowie pierwszego i w części czwartego), ale Piotrowicz nie oddaje się noise’owej ekstazie. Odbiega od niej choćby track drugi, który zapuszcza się w niskie częstotliwości. A też czymś innym jest genialny utwór czwarty (wieńczący płytę), tutaj mimo wielości składowych nie ma chaosu, możemy przysłuchiwać się zderzeniom i tarciom dźwiękowych płyt tektonicznych, które oddziałują na siebie nawzajem, odgłosy z jednej przechodzą na pozostałe, gdzie brzmią w odmienny sposób, swoisty dla każdej przestrzeni. Tu właśnie jest wspominany w cytacie proces samo-organizacji, wykorzystywania dostarczonej energii na większą skalę. W ogóle przemyślana konstrukcja albumu zasługuje na najwyższe uznanie. A jeszcze należałoby wspomnieć o ciekawych muzycznych gestach, np. uderzenia w dwójce czy tąpnięcie w trójce, które dodają kompozycją charakteru, wyłamują się z gęstych dźwiękowych mas.
Rzecz nie dla tych, którzy odbiór mają naznaczony opcją „easy listening”, ale dla wszystkich szukających i gotowych oddać się we władanie dźwiękom – obowiązkowo. Dawno nie słyszałem czegoś takiego.
6/25/2017
Robert Piotrowicz - Lasting Clinamen
[recenzja pierwotnie opublikowana na nowamuzyka.pl]
tagi:
iliya prigogine,
isabelle stengers,
musica genera,
nowamuzyka.pl,
robert piotrowicz
0
komentarze
napisał
Piotr Tkacz
o
20:34
6/22/2017
Konfrontationen 2006
Upały wręcz nakazywały ewakuację z
Polski, festiwal w przygranicznym austriackim miasteczku kusił
ciekawym programem, gdy okazało się, że możliwość podróży do
Nickelsdorfu staje się dla mnie realna, byłem więc więcej niż
szczęśliwy.
Najlepiej zrelacjonować te trzy dni
wypełnione muzyką w sposób chronologiczny, poczynię jednak drobne
wyjątki (o czym pod koniec). Tą edycję otwiera Futch Trio –
projekt Jona Rose (skrzypce), Johannesa Bauera (puzon) i Thomasa
Lehna (syntezator analogowy). Zestawienie instrumentów chyba celowo
nie pasujące, z początku na pewno przykuwające uwagę. Muzycy
uwijają się przy swoich sprzętach, stosują różne techniki gry
(szarpanie strun, używanie plastikowego kubeczka jako tłumika).
Powstaje ruchliwa, rozdygotana materia, która na dłuższą metę
jednak nie trafia mi do przekonania. Przede wszystkim denerwuje mnie
gra puzonisty – jakby urwał się z orkiestry straży pożarnej i
przerzucił się na manierę „free”. Gra fragmenty melodii, myli
tropy, wykorzystuje różne techniki artykulacji, ale wciąż jest
zależny od „zwykłego” grania, może stara się być przeciw
niemu, ale nieustannie z niego czerpie i nie może go zdekonstruować,
tak by zagrać coś własnego. A do tego kłujące, świszczące,
świdrujące dźwięki instrumentu Lehna były przez większość
koncertu przykryte przez grę pozostałej dwójki, choć może to
wina miejsca, z którego słuchałem koncertu. Publiczność była
uradowana całością i domagała się bisu – żądanie zostało
spełnione.
Następnie grał duet Tumido, o którym
słów kilka później, bo po nich na scenę wszedł Peter Brötzmann
i to jest o wiele ważniejsze. Bez zbędnych wstępów – zagrał
pięknie. Łącznie z bisem pięć improwizacji (dwa razy na
klarnecie, trzy na saksofonie), z których każda zawierała w sobie
całe spektrum nastrojów, przechodził bez zgrzytu od liryzmu do
ciężkich mas dźwięków. Rozbudowane, wielowątkowe, skomplikowane
improwizacje nieraz związywał w supeł jednym niebywale celnym
zagraniem. Było to tak, jakby udzielał zgromadzonym chrztu albo
błogosławieństwa na daleką podróż. Swoją grą opowiadał o
całej złożoności świata, o wszystkich wspaniałych rzeczach,
cudownych zdarzeniach, ale też o złych uczuciach i ciemnej stronie
życia. To był genialny koncert – Brötzmann przede mną, koniki
polne za mną, a nad wszystkim niebo gwiaździste i od czasu do czasu
odgłos kościelnego dzwonu albo samolotu (a może w takiej formie
powracało to, co przed chwilą zagrane).
Dłuższą chwilę zajęło ustawienie
całego instrumentarium potrzebnego następnemu składowi, w
programie anonsowanemu jako Pat Thomas & The Locals, którzy
grali muzykę Anthony'ego Braxtona. Lider za fortepianem, oprócz
tego Alex Ward (klarnet), Evan Thomas (gitara), Dom Lash (bas) i
perkusista Darren Hassen. Było już późno, kiedy zaczęli i moja
uwaga trochę odlatywała w kierunku namiotu, ale nie dlatego, żeby
muzyka była nudna, to akurat był moment kryzysu organizmu. A gra
zespołu mogła się podobać, bogata w barwy, osadzona silnie w
sekcji rytmicznej (dla mnie odrobinę zbyt twardej i powściągliwej)
miała momenty wzlotów. Jednak wszystko pozostało na poziomie
poprawności, nie odczułem między muzykami żadnego niesamowitego
porozumienia, ani radości gry.
Ożywił mnie na szczęście ostatni
koncert tego wieczoru – tribute dla Raphe Malika, którego
kompozycje stanowiły ponoć podstawę improwizacji dziesięciu
muzyków. To pierwszy efekt zamiłowania organizatorów do dużych
składów, która to tendencja nie zawsze była satysfakcjonująca.
Do zapowiedzianych muzyków (Marco Eneidi (saksofon), Thomas
Berghammer (trąbka), Georg Graewe (fortepian), Martin Siewert
(gitara), Hans Falb (gramofony), Werner Moebius (elektronika), DD
Kern, Bernhard Breuer (obydwoje na perkusjach), Derhunt (bas))
dołączył Brötzmann. Już podczas prób odsłuchów dziwnie
(protekcjonalnie? niespokojnie?) spoglądał na Falba, który na
talerz gramofonu kładł małe przedmioty a do ramienia przytykał
kawałki metalu. Natomiast podczas długiej improwizacji zszedł ze
sceny ze świadomością, że nie ma tu zbyt wiele do zagrania.
Skład od początku wpadł w gąszcz
dźwięków, którego podstawę dali dwaj perkusiści, niestroniący
od muzycznego używania butelek, a także obstukujący wszystkie
elementy swoich zestawów. Elementy elektroniki były trudne do
wyłapania, ale czuć było, że spowijają całość umieszczając
ją w innym kontekście. Dęciaki od czasu do czasu podrywały
zgrabnym, mocnym tematem, dawały pewien kontrapunkt. Improwizacja ta
była nieustannym brnięciem, grzebaniem w natłoku dźwięków, co
zaskakujące, razem jednak dającym przyjemność w słuchaniu. Dla
mnie ważne i cenne, że nie były to tylko momenty zrywów, jakieś
„chwile szaleństwa”, ale konsekwentne, przekonujące i
porywające granie. W przeciwieństwie do poprzedników, ci muzycy
całkowicie mnie przekonali i uwierzyłem im, wyczułem pasję pędu
ku nowym obszarom. Mimo to muszę zaznaczyć, że grali ciut za
długo, skończyli przed trzecią, trudno się dziwić, że
towarzyszyła im wtedy mniej niż połowa publiczności.
W sobotę i niedzielę wydarzenia
odbywały się w dwóch blokach. Popołudniowa część, zapowiadana
na 14:30, w odnowionej stodole w odległej od Nickelsdorfu o 6
kilometrów wsi Kleyelhof. Tam miały miejsce pokazy filmów i
koncerty z wizualizacjami. Tę część otworzył film „Take-off”
Katheriny Liberovskay’i z muzyką Ala Margolisa. Obraz w burej
tonacji przedstawiał zarys owada, na który nakładany był drugi
podobny, potem doszło do ich zespolenia, a następnie ów kształt
płynnie wtopił się w sylwetkę helikoptera. Towarzyszące temu
dźwięki należały do sortu instalcyjno-galeryjnego, tzn.
bezpiecznych, statycznych, niskich tonów. O ile w przypadku
„Take-off” ścieżka dźwiękowa była chyba tylko po to, żeby
zakwalifikować ten film do sztuki audiowizualnej, to o wiele
ciekawiej było podczas prezentacji Japonki O.blaat. Jej instalacja
(a może działanie? pokaz?) wykorzystywała i łączyła obraz i
dźwięk. Na ziemi położono głośnik, na nim stała miska z wodą,
którą oświetlała lampa, w której była zamontowana kamera, obraz
z niej szedł do laptopa, z którego rzucany był na ścianę.
Mieliśmy więc możliwość obserwowania tego samego w trzech
wersjach, co pcha w kierunku rozważań, czy oryginalne oznacza
najlepsze – w tym przypadku oryginał (miska z wodą) był gorzej
widoczny niż obraz na ścianie. Dźwięki wydobywane z laptopa
pobudzały do drgań wodę, która oświetlona rzucała refleksy. To,
co wyświetlane na ścianie było zupełnie abstrakcyjne, po prostu
zbiór plam, które zmieniały swoje odcienie w zależności od
muzyki. A ta była różnorodna, choć zakorzeniona w obszarze
brzmień technicznych, powolne pasma przecinane były ostrzejszymi
szumami, zgrzytami.
To popołudnie w stodole zamykał pokaz
filmów i koncert Phila Niblocka, O.blaat zapowiedziała, że będzie
to „continous” z jej występem, a Amerykanin wyciął jej numer,
bo nie dość, że wcale płynnie nie wszedł w to co ona grała,
tylko włączył cichy szum fal, to potem na chwilę zapadła zupełna
cisza i Niblock zagrał swoje. Tu mam problem, przyznaję, jest być
może tak, że tam odbywała się wielka sztuka, a ja po prostu
jestem na innym poziomie. Jednak pozwolę sobie na krytykę – dla
mnie była to po prostu nuda. Sześć do dziesięciu dźwięków,
które w kółko napływały na siebie, a artysta tylko zmieniał
nieznacznie ich wysokość. Cztery rozwlekłe kompozycje
zaprezentowane w czasie ponad godziny, jeśli któraś mogła się
spodobać to tylko ze względu na użytą barwę (mi przypadła do
gustu ta z wiolonczelą), bo jeśli chodzi o konstrukcję, formę to
nie było w tym nic. W dodatku Niblock nie skorzystał z zalet 4
głośników w narożnikach sali, nie było żadnych zaskoczeń,
dźwięki kolejno przelatywały od jednego do drugiego.
Pomimo przerażającej długości
występu Niblocka, starczyło jeszcze czasu żeby odpocząć przed
wieczorną partią koncertów. Jako pierwszy wystąpił Axon (Fred
van Hove na fortepianie i akordeonie okazyjnie, Marcio Mattos na
wiolonczeli, Martin Blume na perkusji oraz wokalista Phil Minton).
Ten kwartet porwał mnie od początku, zagrali po prostu free jazz
(gęsto, dużo, głośno, w poprzek), z tym że w składzie był
Minton. On rzucił zespół na głębokie wody, a reszta muzyków
miała „tylko” swoje instrumenty. Jego głos przyciągał uwagę
równie mocno, jak jego osoba. Ma on talent aktorski, gestykuluje,
gra też mimiką twarzy. Wykorzystywał cały arsenał środków:
chrząkanie, mruczenie, syczenie, rzężenie, wypowiadał cząstki
słów, śpiewał fragmenty „ładnych” melodii. Stronił od
ekstremów, bodaj tylko raz krzyknął. Może trochę za często
zbliżał się do brzmienia dwóch kaczorów – Donalda i Duffy’ego,
wtedy, gdy jakby przepuszczał swój głos przez zęby i szumiał.
Poza tym – nie mam zastrzeżeń, żywiołowa improwizacja, która
mimo wielu zaskakujących chwil wydawała się odbywać całkiem
naturalnie, sama z siebie.
Kolejni wykonawcy to zespół
Grewtronics (choć organizatorzy uparcie twierdzili, że Grutronics)
z towarzyszeniem Evana Parkera. Saksofonista nie boi się
konfrontacji z elektroniką, czego dowodem nagrania ze Spring Heel
Jack, Jah Wobbbe no i jego Elektro-Acoustic Ensemble. Tym razem
połączył swoje siły z brytyjskim kwartetem, który używa Mooga,
syntezatora kontrolowanego ruchem, klawiszy, harmoniki oraz różnego
rodzaju efektów i filtrów. Z początku Grewtronics działali sami,
Parker siedział spokojnie z tyłu i wsłuchiwał się w ich grę
(albo zastanawiał się, co też on tu robi?). Panowie budowali ze
skrawków i urywków, brudów i zakłóceń coś na kształt
zmiękczonej wersji Autechre, czasem też zahaczającej o to, co na
płycie The Flirts stworzyli Gert-Jan Prins i Cor Fuhler. Po
około dwudziestu minutach saksofonista zdecydował się zagrać –
głównie jednobarwne, proste pasma dźwięków. Z czasem grał
trochę agresywniej, dźwięk instrumentu robił się bardziej
gardłowy. Cały występ miałby może sens jako półgodzinny
dynamiczny pokaz umiejętności, a że trwał ponad godzinę, to
wszystkie dynamiczne i intrygujące momenty zdążyły się rozpłynąć
w chaotycznych i bezcelowych poszukiwaniach. Winiłbym za to raczej
Grewtronics, którzy nie posiedli umiejętności ograniczania się i
są zafascynowani ilością sprzętu, jaki posiadają.
Potem zdarzył się
koncert-niespodzianka, zaskoczenie przede wszystkim dla mnie, gdyż z
pary występujących: Dorothei Schurch i Güntera Christmanna, znałem
tylko tego drugiego, a to też bardziej na zasadzie kto, a nie co.
Schurch to improwizująca, eksperymentująca wokalistka, a Christmann
jest puzonistą i wiolonczelistą. Króciutki koncert tego duetu to
był prawdziwy mały skarb, tak jak drobiazg, który ktoś wam daje
bez okazji, zupełnie niespodziewanie, a który cieszy ogromnie.
Obydwoje artyści zaprezentowali zupełne wyzwolenie (bez epatowania,
efekciarstwa) używanych środków. Snuli opowieści, prowadzili
nieoczywisty, nielinearny dialog, który potem bez wahania pruli, by
ze strzępków tego wypleść kolejną fragmentaryczną opowieść.
Balansowali między powagą i lekkością, albo raczej łączyli je.
Były tam momenty zupełnie poetyckie, jak na przykład wtedy, gdy
głos powoli wychodził spod powierzchni zarysowanej przez puzon.
Całość jakby lekko kapryśna (ale ani śladu zmanierowania)
urzekła mnie kompletnie.
W zupełnej kontrze do tego sytuowało
się następne wydarzenie – czterdziestolecie Globe Unity
Orchestra. Na scenie spotkali się Bauer, Parker, Ernst-Ludwig
Petrowsky, Greg Dudek, Rudi Mahall, Manfred Schoof, Jean-Luc
Cappozzo, Paul Rutherford, Alexander von Schlippenbach, Paul Lovens i
Paul Lytton, dobił do nich Christmann. I niestety stało się to,
czego się obawiałem – pojedynczy muzyk jako taki stracił
znaczenie. Każdy miał swoje solo, ale to tak naprawdę nie było
istotne. Oczywiście wszyscy grali świetnie lub przynajmniej dobrze,
tętniło to energią, migotało, ale ta energia zupełnie mnie nie
obchodziła. Wiedziałem, że każdy zagra swoje solo, dłuższe lub
krótsze i że będzie ono „porywające” (w takiej stylistyce
utrzymuje się gra GUO), ale w zasadzie, co z tego. Zapadł mi w
pamięć pomysłowy Lovens i nadaktywny Mahall. Jednak całość była
wyważaniem otwartych drzwi i inaczej niż w kategoriach
towarzyskiego muzykowania nie jestem w stanie tego widzieć.
Na zakończenie sobotniego wieczoru, w
zasadzie już nocy, mocne uderzenie – The Ex, punkowcy z Holandii.
Andy Moor i Terrie Ex na gitarach barytonowych, Kathrin za perkusją
i na wokalu oraz G.W. Sok – główny wokalista, porwali
publiczność, nie tylko z miejsc siedzących. Zagrali wiele kawałków
z albumu „Turn”. Był to mocny, hałaśliwy punk rock, ale grany
na najwyższym poziomie, wybornie nadający się też do słuchania.
Gitarzyści dodali do tego elementy noise’owych improwizacji –
było to widowiskowe, bo gdy wpadali w „szał” grania, zderzali
się ze sobą i wyglądało na to, że kaskady dźwięków są
wynikiem tych kontaktów.
Niedzielę w stodole otworzył koncert
Mimi Secue, o którym potem, gdyż lepiej najpierw o tym, co dobre –
czyli o koncercie następnym. Kwartet Dairy grał do filmu René
Claira „The Crazy Ray” (czyli „Paris qui dort”). Skład tego
projektu stanowią Andy Ex na gitarze, Joe Williamson na kontrabasie,
Steve Heather na perkusji i obsługujący elektronikę Yannis
Kyriakides. Ich muzyka, przez większość czasu spokojna, szemrząca,
przy tym pełna smakowitych detali, doskonale pasowała do filmu.
Poza tym swobodnie mogę sobie wyobrazić słuchanie jej bez tego
obrazu, a nawet wyrażam głośną chęć słuchania jej. Bardzo
przyjemny kawałek muzyki, wciągający, ale nie męczący, gdzie
elektronika przegryza się grą instrumentów. Trzy czwarte to
kostropate drobiazgi z gitary, małe dźwięki z obstukiwania
perkusji oraz transująca gra kontrabasu (przez traktowanie go
smyczkiem). A elektronika jakoś wokół i w szczelinach, delikatnie
się rozpycha. Gdy doszło do przełamania zbudowanego napięcia
zawiódł mnie trochę perkusista, ale to chyba musiałby być drugi
Trapist, żeby gra tego instrumentu w tym kontekście mnie
zadowoliła. Mimo to, sporo satysfakcji.
Wieczorny zestaw otwierają
Schlippenbach, Lovens, Rutherford z Tobiasem Deliusem (klarnet,
saksofon). Co tu dużo mówić, trzech pierwszych wczoraj podczas GUO
i przez większość czasu brzmienie jest takie, jak jakaś mała
cząstka tej orkiestry. Lovens to znów kopalnia inwencji, Rutherford
(który wczoraj na scenie strasznie się krzywił) gra uśmiechnięty,
jego puzon ma suche brzmienie, a dźwięk jest jakby niepełny, przy
tym na szczęście interesująco poskręcany. Delius gra cząstki
dźwięków, jakby pyknięcia, prychnięcia, często też silnie
dmucha nie puszczając klapek instrumentu, co daje minimalny, drżący
dźwięk. Schlippenbach z biegiem improwizacji wrzuca coraz więcej
sprzętów kuchennych (tarka, sitko, pokrywka, miska) do fortepianu
przez co zyskuje coraz więcej perkusyjnych efektów. Generalnie znów
jest energicznie i do przodu. Ja znalazłem upodobanie w wolnych
fragmentach, jakby sonorystycznych. W tym sensie, że wtedy mogłem
naprawdę posłuchać tych artystów, zrozumieć znaczenie każdego z
nich w tym kwartecie, pojąć sens jego gry, jego oddziaływanie na
pozostałych.
Potem drugi mały, zaskakujący koncert
– Manon Liu Winter gra solo na fortepianie preparowanym wspomagając
się laptopem. W programie zapowiedź: „dirty pieces, piano solo +
environmental sounds” materializuje się w dziwny sposób. W
pierwszej odsłonie Winter używa tylko instrumentu, publika jest
niezbyt zainteresowana, chodzi do bufetu i nie tylko (wiadomo, jak
nie grają gwiazdy, to można trochę olać sprawę) a do tego
ożywiają się ptaki i śpiewają głośno, jak nigdy przedtem. To
są w zasadzie całe environmental sounds, gdyż w drugiej części
Winter wykorzystuje raczej nagrania terenowe – odgłosy ruchu
ulicznego, życia miasta, chyba też dworca. W tej odsłonie
elektronika jest na pierwszym planie, instrument wydobywa się z pod
niej, pianistka gra w jego wnętrzu, trze struny. Elektronika to
nieprzyjemne dźwięki, w których głęboko coś tętni. Do tego
pulsu Winter dokłada pojedyncze uderzenia w klawisze, z czasem coraz
gęstsze. Instrument jakby dźwigał na sobie ciężar partii
elektronicznej. W tym koncercie było coś mrocznego, czego brakowało
mi podczas tego festiwalu, do tego była ciekawa idea, doskonale
przeprowadzona.
Festiwal wieńczy propozycja 4 Walls –
Luc Ex (gitara), Minton (głos), Veryan Weston (fortepian) oraz
perkusista Michael Vatcher, zagrali z towarzyszeniem Isabelle Duthoit
(klarnet) oraz puzonistki Gail Brand. Cała szóstka stworzyła
groteskowy muzyczny kabaret, grali banalne piosenki, których tematy
same się sabotowały. To ukazanie drugiego dna idyllicznych
filmowych tematów, piosenek dziarskich chłopców czy napuszonych
pop hitów o miłości było motorem napędowym tego koncertu. Znów
uwagę przykuwał Minton, ale reszta mu dorównywała. Pianista
szalał, perkusja i gitara jakby zespoliły się w jedno w swoich
obsesyjnych, natrętnych, szybkich zapętlonych figurach. Panie
poczynały sobie odważnie, grały nieraz w poprzek, a siła ich
instrumentów kazała zespołowi mieć je na uwadze. Znów był w tym
jakiś pazur, paranoidalne śpiewy Mintona bawiły przerażając.
Było to szaleńczo poszukujące poszukiwanie (nowego, a nie tego,
gdzie się kiedyś było i co dobrze leżało). Czułem, że każde
zagranie może zmienić całkowicie bieg spraw, że wszystko jest
kwestią otwartą – a o to chodzi przecież w improwizacji.
Publiczność była zachwycona (zresztą, jak większością
koncertów) i długo oklaskiwała muzyków.
A teraz uzupełnienie o to, co wypadło
z chronologicznej relacji. Głównie tytułem dziennikarskiego
obowiązku (hmm…jakbym był dziennikarzem).
Austriacki duet Tumido zagrał coś, co
miało być improwizowanym punkiem, ale nie mogło wyjść z prostej
struktury, która nudziła już przy trzecim kawałku. W dodatku
przeplatali je pustymi „poszukiwaniami” dźwiękowymi, w stylu
drapania po perkusyjnym talerzu, do którego przyczepiony był
mikrofon kontaktowy. Jedynym pomysłem było mocniej i więcej – ja
jednak wolę próby jakościowe a nie siłowe i ilościowe.
W sobotę w Kleyelhof przed Dairy swoje
żenujące piosenki odegrał zespół Mimi Secue. Czystej wody
gitarowe smęty, kopia kopii kopii.
Przed 4 Walls zostało zaprezentowane
opus magnum (jak stwierdził konferansjer) tych Konfrontacji: Georg
Graewe Sonic Fiction. Skład tak olbrzymi (14 osób, w tym kwartet
smyczkowy), że aż nie chce mi się wymieniać. Niestety do mnie
efekt muzyczny tego projektu nie dotarł, jeden udany dialog Kenta
Kesslera z Philem Mintonem oraz ciekawa gra Carrie Schulz na rożku
angielskim i oboju, nie usprawiedliwiają tej megalomańskiej zabawy
kompozytora. Nie wiem, czy było to dzieło jazzmana, który
fascynuje się muzyką poważną czy kompozytora, któremu wydawało
się, że złapał bakcyla jazzu, jednak połączenie elementów tych
stylistyk nie miało żadnego sensu, moim zdaniem pachniało
sztucznością i rozchodziło się w szwach.
Szacowny festiwal w Nickelsdorfie chyba
koncentruje się zbyt mocno na klasycznym free jazzie, a może tylko
ta edycja tak wyglądała. Jego poszukiwania w pozostałych polach
muzyki są zaskakujące, co oznacza niespodzianki zarówno miłe, jak
i przykre.
Patrząc z innego punktu (takiego
oprócz-muzycznego): atmosfera jest przyjazna, pole namiotowe jest
darmowe, poza tym zniżka dla mieszkańców (cytuję z maila) ‘former
eastern countries’. Te fakty należy również wziąć pod uwagę
(poza programem, w którym zawsze wiele „ważnych nazwisk”)
rozważając wyjazd na Konfrontacje.
[relacja pierwotnie opublikowana na diapazon.pl]
tagi:
duthoit,
evan parker,
gail brand,
joe williamson,
kyriakides,
lovens,
manon liu winter,
martin siewert,
o.blaat,
p niblock,
phil minton,
rené clair,
schurch,
the ex,
thomas lehn
0
komentarze
napisał
Piotr Tkacz
o
19:23
6/18/2017
Musica Genera Festival 2008
Obecność w programie festiwalu niemal
w równej mierze nazwisk mi znanych i nie- to miła perspektywa.
Okazja aby posłuchać, jak się mają, ci których cenię, a mogą
nadarzyć się też jakieś niespodzianki, odkrycia. Co prawda nieco
niepokoił mnie spory kontyngent artystów z Europy Środkowej,
spośród których kojarzyłem tylko Tigricsa. Jednak zaufanie, jakie
mam co do wyborów organizatorów MGF, pozwalało mi być w miarę
spokojnym.
Festiwal otworzył występ Rafaela
Torala, którego byłem ciekaw, bo wiele o nim słyszałem, a jego
twórczość znam śladowo (a to też tylko z przed diametralnej
zmiany podejścia, jaką jest „Space Program”). Bardzo się
cieszę, że miałem okazję posłuchać tej muzyki na żywo,
zobaczyć wykonawcę w akcji, bo gdybym usłyszał płytę z tym
materiałem, to pewnie tak by do mnie nie trafił. Dźwięki też
były ciekawe, ale pierwszoplanową rolę w odbiorze grał dla mnie
aspekt performatywny. Portugalczyk zaczął trzymając w jednej ręce
skrzyneczkę a w drugiej coś a'la mini-latarkę (czujnik? kontroler
świetlny?) i przez zbliżanie ich do siebie tworzył dźwięki –
pojedyncze kropki rozrzucone bez związku ze sobą, nie tworzące
żadnego wzoru. Z początku nic mi nie przypominały, były nieco
piszczące, w jakiś sposób laboratoryjne, surowe, natomiast pod
koniec tej części brzmiało to, jakby Toral bawił się samplem
tłumionej trąbki. Drugą fazę rozpoczęło uderzanie w
rozciągniętą, ustawioną pionowo, sprężynę, której brzmienie
było przetwarzane wyraźnie elektronicznym pogłosem, po chwili
Toral powrócił do urządzeń używanych poprzednio, tym razem
dźwięki były drobniejsze. W kolejnej części trzymał małą
skrzyneczkę, z dwoma otworami na górze, po których przesuwał
kciukami w ten sposób wydobywając dźwięki (ich wysokość
wzrastała, gdy poślinił palce). W tej partii muzycznie było
najmniej interesująco, dźwięki były bardzo kosmiczne (w złym
tego słowa znaczeniu), kojarzyły się z wczesną muzyką na taśmę
czy efektami ze starych filmów sf. Ostatnia część była chyba
najciekawsza: w użyciu znalazła się czarna skrzyneczka, z
głośniczkiem na przedniej ścianie (radio? wzmacniacz?), która
chyba została poddana przez Portugalczyka modyfikacjom, gdyż na
górze widać było (być może) płytki układów scalonych, których
dotykanie powodowało sprzężenia. W tej części słychać było
pewne zagęszczenie, dźwięki stykały się ze sobą, gniotły
nawzajem, wpadały na siebie. Również sam muzyk był w tej części
najaktywniejszy, trzymał źródło dźwięku dwoma rękoma, jakby
przyczepiony polem elektromagnetycznym, próbował się od niego
odczepić, wyrwać się mu, ale nie mógł, moc skrzyneczki była
zbyt duża.
W ruchach Torala nie chodziło o to, że
odpowiadają one dźwiękom w tym sensie, że jest on wczuty w to, co
gra, że prezentuje swój „odlot”. Zwłaszcza w pierwszych dwóch
częściach każda najdrobniejsza czynność wpływa na efekt
dźwiękowy i to było fascynujące. Toral ruszał ramionami, głową,
wyginał się, chodził swobodnie po scenie. Wydaje mi się, że była
to ciekawa odpowiedź na coś, z czym muzyka elektroniczna ma problem
– obecność artysty podczas grania, wykonywane czynności, jego
reagowanie na przestrzeń (żeby nie szukać przykładu daleko:
Basinski w Poznaniu). Twórca muzyki elektronicznej niekryjący się
za stoliczkiem, trzymający instrument i poruszający się z nim –
to wciąż rzadki widok. Toral decydując się na taki gest stworzył
wyrazistą propozycję, gdzie z ascetyzmem środków szła w parze
przejrzysta (co nie znaczy oczywista, łatwa) treść.
Zgodnie z bardzo dobrym, choć nieco
mniej w tym roku praktykowanym, zwyczajem, ten artysta zagrał na
festiwalu dwa razy. W sobotę wystąpił w fantastycznym trio z Joe
Williamsonem (kontrabas) i Michaelem Vorfeldem (instrumenty
perkusyjne). Tego ostatniego trudno włożyć do szufladki
„perkusiści”, trzeba by posłużyć się określeniem
„perkusjonalista”. W zestawie były talerze, centrala i werbel,
jednak porozstawiane wokół niego, oprócz tego dwa stelaże ze
strunami przypominające cymbały. Jeden z nich przykryty był folią
aluminiową, co dawało fascynujący dźwięk, gdy struny wibrowały
od smyczkowania. Talerze też traktowane były smyczkiem, poza tym
Vorfeld miał kawałki materiału, którymi przykrywał instrumenty,
by zmienić ich brzmienie. Co uczyniło ten koncert tak wspaniałym,
to połączenie improwizatorskiej czujności, otwartości z precyzją
dźwięków, które były jednocześnie zdecydowane i delikatne,
unosiły się w powietrzu swobodnie i choć razem tworzyły spójną
całość, to nigdzie nie zapuszczały korzeni. Otwartość, gotowość
do zmiany, redefinicji widać było u Torala, który w pewnym
momencie zdecydował się grać bez nagłośnienia, żeby lepiej
wejść między pozostałych. Okazało się wtedy, że kosmiczne
brzmienie pudełka jest wynikiem nałożonego efektu, a jego
pierwotna barwa przypomina crackle box (którego używał Emiter). Z
Portugalczykiem wiąże się sytuacja, która pokazała jak bardzo
publiczność była wciągnięta w koncert: odłożył on jedno z
urządzeń na bok, ale zapomniał go odpiąć od mikroportu i gdy
oddalał się stolika powolnym krokiem, ciągnął je za sobą.
Wszyscy widzieliśmy, że skrzyneczka zaraz spadnie, pewnie nie tylko
ja musiałem powstrzymać się, żeby nie zawołać „uważaj”, a
gdy urządzenie spotkało się z podłogą, dało się usłyszeć
gromadne, przytłumione, westchnienie. Bardzo zabawna i ciekawa
sytuacja, coś w rodzaju chęci ostrzeżenia bohatera filmu, że za
drzwiami czai się niebezpieczeństwo.
Toral znów się ruszał, chodził, ale
to persona sceniczna Vorfelda zwracała uwagę – każdemu
zagranemu przez niego dźwiękowi odpowiadała mina, nieraz dość
przerażająca. Jeśli chodzi o brzmienie to on był łącznikiem w
tym trio, jako że operował największą paletą. Pomiędzy dwoma
ruchomymi częściami tego tria stał niemal nieporuszony Williamson,
który grał chyba wyłącznie smyczkiem.
Pierwszego dnia miał miejsce jeszcze
jeden bardzo ciekawy występ solowy – zestaw koncertów w Teatrze
Kana zamknął Valerio Tricoli. W całkowitej ciemności Włoch
pochylił się nad swoim revoxem, jednak żeby go uruchomić
potrzebował trochę światła – użył zapalniczki. Źródła
światła były niemal równorzędną częścią występu – lampa
fleszowa nie dość, że migała, to jeszcze jej odgłos był
wykorzystywany (szkoda, że flesz nadgorliwego fotografa z nią
konkurował). Oprócz tego Tricoli wykorzystywał małą lampkę na
pasku do założenia na głowę. Częściowo, aby zorientować się w
przyciskach, ale też by stworzyć klimat i dookreślać dźwięki –
np. na chwilę ustawił ją na szybkie stroboskopowe miganie, gdy
słychać było pojedyncze uderzenia elektroniki. Na magnetofon
Tricoli nagrywał przede wszystkim siebie – szepty, oddech, a także
sam sprzęt, którego przyciski energicznie wduszał. Może mi się
wydawało, ale chyba przez manipulacje taśmą dźwięk został
podzielony na dwa kanały i w jednym pojawiał się z minimalnym
przesunięciem. Włoch często powracał do nagranego oddechu, który
brzmiał jak grzmoty krążącej w oddali burzy. Całość miała
intymny i tajemniczy charakter, szkoda, że była tak krótka (pewnie
ok. 20 minut). Wydaje mi się, że to nie miał być jeszcze koniec,
być może Tricoli był zmuszony przerwać z powodu trudności ze
sprzętem.
Na szczęście zagrał jeszcze na
festiwalu, w niedzielę w duecie z Robertem Piotrowiczem. Atmosfera
znów była tajemnicza, tym razem również złowroga. Tricoli nucił
króciutkie teksty, co przypominało 3/4HadBeenEliminated, tutaj
delikatny głos był niczym sample, jednak sensownie użyty, bo nie
gryzł się z elektroniką. Czasem powracał, znienacka, bez
zapowiedzi, jakby akurat przelatywał w pobliżu. Zdawało mi się,
że to jakieś zaklęcie, siedziałem bardzo blisko grających i
czułem się jakby uczestniczył w jakiś gusłach. Włoch korzystał
też w drugiej połowie z elektroniki, a w jednym momencie, kiedy
wszystko wygasło, znów zabrzmiał flesz, tym razem wręcz
eksplodujący, z majestatycznym pogłosem, jakbyśmy znajdowali się
w jaskini. Piotrowicz grał bardzo powściągliwie, uważnie,
zostawiał dużo miejsca partnerowi, raczej wrzucając niewielkie
wtręty. Brzmienie duetu było mroczne, dość szorstkie, a całość
była pełna napięcia i skupienia.
Ten koncert był w jednym z dwóch
zestawów, które umieszczone zostały w studiu Polskie Radia. W tej
edycji festiwal wszedł w dwie nowe przestrzenie, drugą z nich była
sala gimnastyczna Zespołu Szkół Sportowych. Jeśli pierwsza z nich
miała zastąpić Operę na Zamku, to druga miała osłodzić
rezygnację z terenów w Starej Rzeźni na Łasztowni. Co oznacza, że
będzie to miejsce głośniejszych, „cięższych” koncertów.
Pierwszego dnia faktycznie było dość głośno, ale tanecznie.
Tigrics żonglował fragmentami, upychał jeden na drugim, były
ciekawe momenty, jednak generalnie wszystko zlewało się ze sobą
tworząc gęstą papkę (może to też wina akustyki sali). Xavier
van Wersch, którego widziałem na club transmediale, znów zabawiał się
w szalonego naukowca próbującego stworzyć techno-potwora. Podobno
ten sam dowcip nie śmieszy, gdy słyszymy go po raz drugi, ale mi
się znów podobało.
W sobotę najpierw zagrał tu Dyslex,
który używał elektroniki, obwodów własnej konstrukcji by
stworzyć pochłaniającą masę dźwiękową, coś jakby dron-noise.
Pierwszy człon odnosiłby się do formy, ciągłości, stopniowego,
ale zdecydowanego wzbierania masy. Myślę, że Dyslex właśnie
konsekwencją swego występu mnie przekonał. Brzmienia były raczej
ciemne, ale przyjemnie nasycone, gęste, co jakiś czas ujawniał się
nieoczywisty rytmicznie puls. Miałem wrażenie, że o coś w tym
wszystkim chodzi, nawet jeśli nie wiedziałem dokładnie o co, to
dałem się prowadzić dźwiękom i znalazłem się w ciekawych
rejonach.
Tego wrażenia nie miałem podczas
kolejnego występu: Erana Sachsa i Prella. I nawet ośmielam się
wątpić, czy mieli go sami grający. Było długo (nie wiedzieli,
jak skończyć?), głośno, z dużą ilością przewidywalnych
zabiegów („wykręcanie” częstotliwości).
W sali gimnastycznej trzeba było
siedzieć na drewnianych ławkach albo opierać się o drabinki.
Natomiast studio PR prezentowało warunki luksusowe, z kwadrofonią
na czele. Można się było nią napawać zwłaszcza podczas dwóch
wydarzeń, w których uczestniczył eRikm: prezentacji
„aUTOPORTRAITU”, gdzie Francuz był autorem zarówno muzyki, jak
i warstwy wizualnej oraz improwizacji z Martinem Siewertem. Duet
zaskoczył mnie masywnością brzmienia, Austriak korzystał z
gitarowego „rzężenia” (i tworzył pełne detali i zagłębień
powierzchnie). eRikm, choć porzucił gramofony, to zachował
didżejskie ruchy i zwyczaje podczas manipulowania płytami cd.
Oprócz tych swoistych skreczy, wyłapywał z nich dźwięki, które
potem wiele musiały przejść w Kaos padach.
W studiu radiowym odbyły się dwa
bardzo dobre, a na pewno najprzyjemniejsze, koncerty.
Jak zwykle wiele spodziewałem się po
The Necks i jak zwykle nie zawiodłem się. Australijskie trio
(perkusja, kontrabas, fortepian) to jedno z najwspanialszych zjawisk
współczesnej muzyki, jakie poznałem w ostatnich latach,
fantastycznie spójne i spójnie fantastyczne. Zespół gra długie
improwizacje, które zaczynają się od jednego motywu, taka
jednostka jest powtarzana, poddawana modyfikacjom. Początek brzmi
czasami, jakby każdy grał swoje, ale gdy wątki zaczną się
splatać, to naprawdę – lepiej być nie może. I tak było w
Szczecinie. Kilka osób mówiło mi, że słyszało dźwięk, którego
nie grał na pewno żaden z członków tria. Cóż, to jest chyba coś
co nazywają brzmieniem zespołu.
Trudno z Australijczykami porównywać
inne trio – Trapist (choć tu też perkusista zaczął od
szybkiego, ciągłego grania miotełką po hi-hacie), ale był to
również wielce satysfakcjonujący koncert. Muzyka była
jednocześnie przyjazna, jakby wyciągała rękę ku słuchaczowi i
obiecywała przyjemny spacer spokojnymi alejkami, ale zarazem
dystyngowana, nakazywała zachować dystans i trzymać się dobrych
manier. Pamiętam jeden moment, kiedy Williamson, po chwili ciszy,
poddał motyw, który mi skojarzył się ze starym amerykańskim
kryminałem („w dobrym stylu”). Raz gitara też zabrzmiała jakoś
„amerykańsko”. Publiczność skutecznie domagała się bisu,
który był miłym zaskoczeniem – całkiem mocny, niemal rockowy
numer.
Moje obawy (uprzedzenia?) odnośnie
gości z Europy Wschodniej, niestety się potwierdziły, oprócz
przyzwoitego Tigricsa i odkrycia Dyslexa, reszta koncertów nadaje
się tylko do tego, by o nich zapomnieć. Większość z tych twórców
(w tym bądź innym swoim projekcie) grała na Uh Fest 2007, z
którego organizatorem (Ultrasound Foundation) Musica Genera zaczęła
w tym roku współpracować. Nie mam nic przeciwko temu, żeby
szczeciński festiwal wszedł do „obiegu”, żeby został
zauważony na świecie (choć już, w jakimś stopniu, jest), ale
niech nie stanie się (jeszcze bardzo mu do tego daleko) jednym z
wielu w łańcuszku tych, które wymieniają się artystami, które
oni po kolei „zaliczają”.
Nie chciałbym się też wymądrzać,
„jak to kiedyś bywało”, bo to dopiero moja trzecia Genera, ale
i tak na przestrzeni tych trzech edycji widać, że co roku mniej
jest składów zestawianych specjalnie na festiwal. A nie tylko moim
zdaniem, są one solą jego ziemi.
Te moje marudzenia nie zmieniają
jednak faktu, że szczecińskie wydarzenie jest jednym z
najważniejszych festiwali w Polsce, który każdy miłośnik
poszukującej muzyki powinien odwiedzić.
[relacja pierwotnie opublikowana na nowamuzyka.pl]
tagi:
dyslex,
eran sachs,
erikm,
joe williamson,
martin siewert,
michael vorfeld,
nowamuzyka.pl,
prell,
rafael toral,
robert piotrowicz,
the necks,
tigrics,
trapist,
valerio tricoli,
xavier van wersch
0
komentarze
napisał
Piotr Tkacz
o
13:06
Tony Buck, Cor Fuhler, Anna Zaradny - Lighton
Jeden z najlepszych koncertów
zeszłorocznej edycji Musica Genera Festival został w tym roku
wydany na płycie. W ten sposób otrzymaliśmy pół godziny
wspaniałej muzyki w wykonaniu tria Anna Zaradny (saksofon), Tony
Buck (perkusja) i Cor Fuhler (fortepian preparowany).
Płyta już od pierwszych sekund
wprowadza słuchacza w gęsty (ale nie przytłaczający), bogaty (ale
nie chaotyczny) świat dźwięków. Pierwszy fragment (cały materiał
jest nieprzerwanym zapisem koncertu) kojarzy mi się z morzem i
pozbawioną wczasowiczów plażą: fale (dźwięków z wnętrza
fortepianu) delikatnie wpływają na ląd, gdzie dotykają różnych
małych przedmiotów (perkusjonaliów), czasem śmieci, innym razem
przedmiotów naturalnych, takich jak muszle czy patyki. Saksofon: tu
statek zawija do portu, daje sygnały, a może to syrena
przeciwmgielna?. Druga ścieżka jest aktywna i najcięższa, co jest
przede wszystkim zasługą fortepianu. Niektóre zagrania Zaradny
(gdzieś po trzeciej minucie) mogą kojarzyć się z Spontaneous
Music Ensemble, choć saksofon najwięcej powie nam w czwartym
fragmencie koncertu. Trzecia ścieżka to próby wydobycia jak
najwyższego dźwięku, którym Buck daje wsparcie w niskich
częstotliwościach. Na samym końcu całość, po spiętrzeniu
napięcia, delikatnie rozpływa się w perkusyjnych szmerach.
Każdy z improwizatorów stosuje wiele
technik, każdemu należą się brawa za ich opanowanie. Ważniejsze
jednak, że nie przeszkadza im to w słuchaniu partnerów i graniu
dźwięków niezbędnych dla całości. Podczas pamiętnego koncertu
muzycy utkali materię pełną zgrań, drgań, stykania i wymijania.
Mimo, że na płycie nie możemy poczuć pełni pojawiających się
na żywo emocji, krążek polecić możemy każdemu, kto chce
posłuchać po prostu porcji pięknych dźwięków.
napisał
Piotr Tkacz
o
12:18
Subskrybuj:
Posty (Atom)