11/10/2011

spieszmy się słuchać płyt, tak szybko wychodzą (10.11.2011)

Archipel électronique

Składanka francuskiej wytwórni D'autres Cordes zajmującej się szeroko pojętą kompozycją elektroakustyczną. Być może kojarzycie ową wytwórnię z albumu Samuela Sighicelliego Marée Noire wydanego w 2007 roku, który pozostaje dla mnie jednym z najlepszych przykładów zakomponowanej elektro-akustyki z ostatnich lat. Utwór z tego albumu zamyka składankę i jest to jej najmocniejszy moment. Oprócz tego i jeszcze jednego utworu, pozostałe pojawiają się tutaj premierowo. Generalnie dużo cyfrowych przetworzeń i instrumentalnych sampli, czasem pozacinanych, poszatkowanych, ale raczej wszystko odbywa się zbyt elegancko, bez pazura. Wśród tych delikatniejszych radę dają ErikM i Sébastien Roux, pozytywnie w stanach średnich mieści się Annabell Playe, pośród ostrzejszych na krótkim dystansie sprawdza się Jérôme Montagne, zawodzi Kasper T. Toeplitz ze swoimi filtracjami szumu. Pozycja raczej dla zagorzałych badaczy tego obszaru.

Jim Haynes The Decline Effect

Odwołam się do wspominanego niedawno soundscape'u rozumianego jako pewna stylistyka, czy tendencja w muzyce, gdzie zestawia się ze sobą nagrania terenowe i dźwięki elektroniczne (często o dronowym charakterze, bądź też szmery, drobne hałasy). Jim Haynes jest przedstawicielem tej tendencji, a wg mnie mistrzostwo osiągnął na Telegraphy by the Sea z 2006 roku (wydanym, tak jak ten album, przez Helen Scarsdale Agency). Ciągle mam w pamięci burzę, jaką wywoływała ta płyta w moich głośnikach (i w mojej głowie). Niestety tym razem Haynesowi nie udaje się doskoczyć w pobliże tej poprzeczki. Oczywiście mam świadomość, że tutaj celował zapewne w inny rodzaj energii i dźwiękowe oddanie stanu rozpadu nie musi być w każdym fragmencie porywające i najeżone wydarzeniami. Otwierające "Ashes" szybko ustawia nastrój albumu i nawet w niego wciąga, ale już kolejne "Terminal" zupełnie go gubi (pierwsze 10 minut, z tej najdłuższej kompozycji, spokojnie można by wyrzucić) tylko szemrząc sobie nijako. "Half-Life" osiąga idealny balans między aurą, bazowaniem na niedopowiedzeniach, delikatnych, przytłumionych barwach, a gęstością (intrygujące subtelne elementy rytmiczne, które stają się kręgosłupem kompozycji utrzymując ją, pozostają w tle). Zamykające "Cold" ostatecznie przynosi coś w rodzaju finału, jednak ten wybuch (czy to gitara tak przepoczwarzona?) jest przytłumiony, wcale niespektakularny. Z mieszanymi uczuciami, cokolwiek nieśmiało, ale mógłbym polecić ten album, choć do pierwszego kontaktu z Haynesem powinno posłużyć Telegraphy....

The Necks Mindset

Każdy nowy album The Necks (znanego także jako "mój ulubiony zespół") to zarazem powód do radości, jak i źródło pewnych obaw. Przynajmniej do momentu, gdy go nie posłucham, bo zawsze trochę boję się, czy trio będzie mnie w stanie czymś zaskoczyć. Po zapoznaniu się z najnowszym albumem odpowiedź ponownie brzmi: tak! Przesadą byłoby stwierdzić, że The Necks wymyślają siebie na nowo, ale i tak grają coś, czego jeszcze nie słyszałem. To w ogóle może być ich najkrótsza płyta - dwie kompozycje, obie niewiele ponad 21. minut. Pierwsza bardzo gęsta, bez żadnych wstępów, jakbyśmy zostali zrzuceni od razu w sam środek tytułowej "Rum Jungle", osaczająca perkusja, fortepian też się nie oszczędza. Jedynie pod koniec zastępują go pociągłe dźwięki klawisza dodając utworowi kolejnego wymiaru. Drugi jest zupełnie inny i idzie w przeciwną stronę, bo o ile pierwszy stawał się nieco lżejszy przed zakończeniem, to "Daylights" właśnie nabiera masy, czego pierwszą oznaką są talerze około piątej minuty, a potem zwiększająca się dawka reszty zestawu perkusyjnego. Bębny choć są motorem napędowym, to jednak nigdy nie wychodzą na pierwszy plan, przez co zostaje zachowany pierwotny melancholijny nastrój nadawany przez klawisze i elektronikę.
(Przy okazji: Marcin, jak było na koncercie?)

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

Ja tylko wstępnie daję znać, że koncert na pewno można zaliczyć do grona udanych. Byłem, widziałem, wysłuchałem... kupiłem. Jutro dodam kilka słów więcej.

M.

Piotr Tkacz-Bielewicz pisze...

ależ się dłuży to jutro...