Raczej skrótowe opisy (tak żeby ocalić od zapomnienia) kilku koncertów z ostatniej wycieczki do Berlina.
W Auslandzie na początek Antez grający metalowymi (głównie) przedmiotami na ustawionym poziomo bębnie basowym. Fajny pomysł z oświetleniem: ciemno, poza małą lampką ustawioną na ziemi pod bębnem i obłożoną czerwoną folią. W ten sposób światło emanowało jakby z bębna, stłumione przez dwie membrany. Ten występ opiera się na bardzo prostym pomyśle, który przy okazji jest skuteczny dźwiękowo. Antez przeciąga przedmioty (m.in. talerze perkusyjne, rury) po membranie chodząc wokół bębna. Ten ruch wyzwala ciągłe, ale zmienne dźwięki. W większości z kategorii "niewiarygodnych", a dokładniej "jak to możliwe, że akustyczne źródła wytwarzają takie brzmienia?". Wielokrotnie stwierdzałem, że gdybym nie widział, jak to się dzieje, to obstawiałbym syntezator analogowy jako wykorzystywany instrument. Do tego dochodzi cała magia alikwotów krążących po pomieszczeniu oraz jakby zbijających się dźwięków o podobnych wysokościach. Nie zaszkodziłoby, gdyby występ był trochę krótszy.
Na zakończenie wieczoru trio Lucio Capece (saksofon, elektronika), Morten Olsen (perkusja) i Valerio Tricoli (revox). Rozmawiałem przed chwilę z Lucio i mówił, że cieszy się mogąc grać z nimi, bo zmuszają go do dotarcia w inne rejony, poza redukcjonistyczne, ciche granie. Było głośno, intensywnie, w zasadzie druga połowa to noise'owa improwizacja. W wyraźnie wybranym (chyba nie ustalonym?) momencie Capece odpalił elektronikę, niskie i mięsiste dźwięki, a przedtem też całkiem głośno grał na saksofonie. Zresztą nie miał wyjścia, jeśli chciał być słyszalny przy pozostałej dwójce. Oprócz całościowo dobrego wrażenia, w pamięci pozostał mi zwłaszcza jeden fragment, z głosem Tricoliego wydobywającym się spod masy dźwięków, brzmiącym złowieszczo (może spowolnionym na magnetofonie?).
Następnego dnia celem było 15-lecie Raster-Noton w Berghain, ale ja przewidująco sprawdziłem inne możliwości, gdyby nas nie wpuścili. Gdy tak się stało, pojechaliśmy do Gretchen, jesteśmy na miejscu ok. 23:30, czyli czas oficjalnego rozpoczęcia, a na bramce mówią nam, że otwierają za 5 minut. Ach, te berlińskie zwyczaje...Z opisu wynikało, że jedna sala będzie przeznaczona na bardziej hiphopowe klimaty i przedstawicieli Brainfeedera. Jednak gdy didżejka puszczała hiphopy (całkiem fajne) w mniejszej sali, Samiyam pojawił się na scenie głównej. Zagrał dość długo (45-60 minut?), ale nie nudził, bo ciągle coś się działo i zmieniało. Konsekwentnie trzymał się swojej formuły miniaturek, maksymalnie 2-3 minutowych szkiców. Przyjemnie patrzyło się na niego pochłoniętego graniem, uradowanego, zagadującego do publiczności.
2562 przez ostatni kwadrans stał za nim czekając na swoją kolej i nawet życzliwie kiwał głową do jego bitów, ale naprawdę to kark mu zaczął pracować, gdy przystąpił do swojego setu. Akurat znów trafiamy z panem Huismansem na siebie w Berlinie i tak jak ostatnim razem (w Horst Krzbrg) bardzo mnie zaskoczył swoim eklektycznym, ale jednak sensownym, didżejowaniem, to tym razem bardzo na jedno kopyto. Kursowałem między dwiema salami, więc może coś mnie ominęło, ale nie sądzę, bo ilekroć wracałem, to były te same regularne rytmy i to samo twarde, aż nieco męczące, brzmienie.
Na drugiej sali w tym czasie Jeremiah Jae, który ciekawie kombinował z hiphopowymi patentami, na początku przez dłuższą chwilę same plamy dźwiękowe, magmowate, ciężkie. To dało znać, że nie tylko o bity tu będzie chodziło. Dałoby się to o wiele bardziej docenić, gdyby nie głupi dźwiękowiec, który co jakiś czas przychodził "podkręcać" brzmienie, co sprowadzało się do zwiększania głośności.
Chociaż Room(s) Machinedruma mi się nie podobało, to chciałem doczekać do jego występu. I słusznie, bo choć byłem już trochę zmęczony (zaczął przed 4), to przekonał mnie do siebie. Nie było tego, co przeszkadzało mi na albumie, czyli tych syntetycznych, gładkich, kosmicznych dźwięków. Albo jeśli były, to usunęły je na dalszy plan bity. Wszystko brzmiało klarownie, przestrzennie, porządnie. Nie wiem, czy grał tylko swoje rzeczy, jeśli te jungle w drugiej połowie występu były jego, to jest to już wszechstronność granicząca z kameleoństwem.
Zestaw nazwisk tego koncertu wyglądał bardzo kusząco, a w dodatku było to niedaleko, tak więc trzeba było skorzystać. Niestety, okazuje się, że powiedzenie "nazwiska nie grają" sprawdza się nie tylko w sporcie. Kompozycja Petera Ablingera trochę została może steatralizowana przez wykonawców, co mogło jej nie wyjść na dobre. Jednak chyba tak do końca poważna w zamiarach nie była, mimo że można by tę estetykę "muzyki ciszy" jakoś wiązać z tym, co robią kompozytorzy z Wandelweisera, to bardziej wyczuwałem chęć przełamania konwencji (moim zdaniem już dawno zdekonstruowanych). Hanna Hartman też mnie trochę zawiodła, bo bardziej znów tu grał pomysł, niż dźwięki. Na potrzeby kompozycji Black na środku sali zostały położone lśniące czarne panele, na których można było siadać, by lepiej odczuć wibracje powodowane przez dźwięki. Tenney i Hayward w normie, każdy można by powiedzieć, w swoim świecie: pierwszy prostych dźwięków, a drugi szmerowych. Marcolli słabiutki i wychodzi na to, że najlepszy był utwór Catherine C. Hennix. Dronowy, wprowadzający w trans, eksplorujący współbrzmienia instrumentów i warstwy elektronicznej.
Może lepiej, gdybym poszedł na późniejszy występ Haywarda, gdzie grał Luciera, ale wtedy, nie mógłbym ponownie odwiedzić Auslandu. A tak z tamtego koncertu dotarliśmy na sam początek wydarzeń w Auslandzie. I to dosłownie - Tisha Mukarji już trwała pochylona nad fortepianem, gdy weszliśmy i rzuciła nam spojrzenie, które miało na celu nas zapewne zamienić w kamień. Na szczęście nie poskutkowało i mogliśmy zająć miejsca pośród publiki. Cieszę się, że nie przegapiłem jej występu, bo był to pierwszy raz, gdy miałem okazję słuchać jej na żywo, a po drugie, okazał się najlepszy tego wieczora. Oczywiście wiadomo, że wielu improwizatorów gra na fortepianie większość dźwięków wydobywając z jego wnętrza, ale chyba jeszcze nigdy nie widziałem takiego ustawienia: Mukarji w ogóle zignorowała klawiaturę, stała z tyłu instrumentu, w tym zagłębieniu, a klapa była zdjęta. Można powiedzieć, że "ustawiła" sobie instrument po swojemu, na nowo, dlatego też nie musiała się z nim siłować, a mogła grać to, co chciała. Była to muzyka bardzo prosta, nawet ładna, spokojna i delikatna. Głównie delikatne pociągnięcia za pojedyncze struny lub uderzenia w śruby włożone między nie. Żadnych drapnięć, zgrzytów i chrobotów, ani innych nieprzyjemności.
Duet Els Vandeweyer i Achima Kaufmanna to bardzo dużo niepotrzebnych dźwięków, choć na pewno sprawnie zagranych. Już po chwili wiedziałem, że nic z tego dla mnie nie będzie, ale Vandeweyer należy do tych muzyków, którzy wpadają w trans już po 30 sekundach grania, co nie zawsze korzystnie wpływa na zdolność słuchania.
Anaïs Tuerlinckx okej, choć biorąc pod uwagę, że były to wcześniej przygotowane formy, to mogłoby się w nich więcej dziać.
Na zakońzenie Tristan Honsinger - niderlandzka szkoła dowcipkującego improvu (por. Hans Bennink, Misha Mengelberg). Trudno mi powiedzieć, czy włączenie się Mukarji, pogorszyło czy poprawiło sytuację.
(Przy okazji, bo przeglądam stronę Auslandu i widzę, że moje zdjęcie cieszy się powodzeniem.)
W niedzielę wybrałem się na koncert z wiarą, że w końcu uda mi się znaleźć miejsce, w którym się odbywa. Podejście to zostało nagrodzona i dzięki pomocy napotkanych osób dowiedziałem się, którędy wchodzi się do West Germany. Tam ponownie Capece (saksofon, klarnet basowy z preparacjami), tym razem trio z Burkhardem Beinsem (perkusjonalia) i Antoine'm Chessexem (saksofon). Dronowo, najpierw saksofony ciągłe dźwięki, a Beins równomiernie stuka w talerz. Gdy sytuacja już się brzmieniowo ustała i można było przyzwyczaić się do granych dźwięków, to było trochę nudno. Brakowało dramaturgii, jeśli chodzi o strukturę tego, choć domyślam się, że trio właśnie tak to sobie obmyśliło. No ale dla mnie w takim razie zbyt mały wachlarz brzmień. Z ciekawych pomysłów, to Beins urządzający wodospad małych kulek (jakieś słodycze?) na membranę bębna i potem uderzeniami podbijający te które zostały, tak że każde głośne uderzenie niosło za sobą wiele cichych.
Potem duet Jochen Arbeit i Schneider TM. Dobrze, że nie wiedziałem, kim jest Arbeit, bo może miałbym jakieś oczekiwania. A tak po prostu zaakceptowałem ten gitarowy noise-dron, choć im dalej, tym bardziej była to chęć dotrwania do końca.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz