5/15/2010

Martin Küchen - 23.04.2010, Instytut Awangardy, Warszawa

Tak długo zbieram się do napisania o tym występie, bo gdy układam myśli w głowie, czuję że ciągle coś pozostaje nieuchwytne. Zobaczymy, jak pójdzie teraz...

Koncert był świetny, wciągający, wyjątkowy (nie tylko ze względu na miejsce). Tego się spodziewałem, znając i będąc fanem twórczości (zwłaszcza solowej) szwedzkiego saksofonisty. Co mnie zaskoczyło, to skupienie. Po pierwsze, jeśli chodzi o publiczność, która słuchała z uwagą. Po drugie, jeśli chodzi o wykonawcę, który wiedział dokładnie, co i jak chce wyrazić. Po trzecie, o coś pomiędzy, o intymność, jaką dało być może to, że Küchen grał bez nagłośnienia, być może bliskość, fizyczne skupienie słuchających wokół niego. Ale najpewniej - dała to sama muzyka.

Zdecydowana, ale nie agresywna, spójna, ale różnorodna. Küchen wykonywał materiał z The Lie and The Orphanage, albumu właśnie wydanego przez Mathka - inkarnacja (?) Audiotonga wypuszczająca cedeki. W Warszawie ten materiał zajął mu 35 minut, a potem był 10-minutowy bis - utwór dla teatru tańca.

Ten występ przypomniał mi o rozmyślaniach, jakie kiedyś wzbudziła we mnie muzyka Robina Haywarda, a ostatnio powróciły podczas słuchania jego powalającego States of Rushing. Artysta ten przekształcił swoją tubę w instrument brzmiący i zachowujący się raczej niczym jakieś elektroniczne urządzenie do wytwarzania dźwięku. I Szwed idzie trochę w tym kierunku, choć nie tak daleko, by jak Hayward w "Treader" imitować minimal-techno.
Raczej chodzi o podejście (do instrumentu) i o odejście (od jego historii). Przy czym nie ma w tym tego umęczonego wydostawania się, strzałów na oślep, zachłystywania się wolnością, które towarzyszy często tzw. technikom rozszerzonym. Może nie powinienem na siłę wykopywać przepaści między Küchenem, a dajmy na to Michelem Donedą, ale czułem sporą różnicę. Zresztą, nie to jest punktem ciężkości wywołanego przez pierwszego z nich wrażenia. I nie zamierzam nikogo potępiać za poszukiwania nowych środków wyrazu w grze na instrumencie. Chodzi o to, że miałem poczucie, że Küchen nie musi przekraczać granic, jakie wyznacza historia instrumentu, utarte sposoby grania, bo nakreślił dla niego swoje własne, wyznaczył mu nowe terytorium, w którym dzieli i rządzi. Nie robi czegoś, bo to można przecież zrobić, np. nie gra bez ustnika, bo tak też się da, ale dlatego, że tego właśnie potrzebuje. Techniki rozszerzone - też, ale potem - zawężone.

Inna sprawa to miejsce koncertu, była pracownia Edwarda Krasińskiego, mieszcząca się na 11. piętrze bloku w centrum miasta. Na jej oszklonym tarasie odbywał się koncert, w surowej przestrzeni szkła i betonu. No i świeczek, małych, rozstawionych na ziemi, które wkrótce uzupełniły z zewnątrz uruchamiane światła miasta. W tle dawały znać o sobie środki transportu - tramwaje i autobusy.

A także mniej typowe - helikoptery, które tego dnia wyjątkowo (a może wcale nie?) często krążyły nad stolicą. Uczyniły one "Killing the houses, Killing the trees" (w wersji bliższej tej dostępnej tu, niż tej na płycie) enigmatycznie niepokojącymi. Były takim odwołaniem do rzeczywistości, jakim są dla tego artysty dedykacje. Ale aspekt polityczny to jeszcze inna sprawa - o niej Michał Libera rozmawia z Küchenem w wywiadzie, którego fragment tu, a całość towarzyszy albumowi.

Brak komentarzy: