6/02/2016

Musica Genera Festival 2006

Piąta edycja festiwalu Musica Genera dla mnie była pierwszą, ale był to czas najwyższy, bo już od paru lat tęsknie przesuwałem w tę i we w tę po stronie musicagenera.net przeglądając programy kolejnych festiwali. W tym roku zapał był jakiś większy i okazało się, że jest z kim pojechać (w tym miejscu trochę prywaty: podziękowania dla moich kolegów za towarzystwo, dyskusje i całą resztę).
Teatr Kana, w którym festiwal się zaczynał udało się jakoś znaleźć, udało się dotrzeć na czas, udało się zająć miejsca i po zagajeniu – powitaniu Roberta Piotrowicza dźwięki zaczął wydawać tercet: Günter Müller (dźwięki czerpane z iPodów przetwarzane elektroniką), Thomas Ankersmit (syntezator analogowy, saksofon) i Dieb 13 za gramofonami. Muzyka rozwijała się bardzo powoli i chyba nie dotarła tam, gdzie mogła. Całość była statyczna, raczej szumowa i delikatna, wręcz kołysząca, czasem pojawiały się wyraźniejsze struktury, lekko przypominające COHa albo niektóre nagrania Pan Sonic. Dieb 13 skupił się na mikserze i jego pokrętłach, najciekawszym momentem była mocniejsza, długa fraza saksofonu, wtedy gramofonista wycinał małe fragmenty dźwięków prosto z płyt, ciekawie znaczyły one przestrzeń improwizacji, która momentami była jakby wyblakła. Podczas tej mocniejszej eksploracji instrumentu Ankersmitowi udało się unieść pozostałych do trochę odważniejszych poczynań. Jednak to była tylko chwila lotu, który niestety zaraz się skończył.
Po tym występie, którego nijak nie da się określić mocnym początkiem, zaprezentowało się trio Ferran Fages (elektronika, mikrofon, obiekty), Jean Philippe Gross (syntezator analogowy) i John Hegre (elektronika). Był to pierwszy z setów, jakie można by umieścić w przegródce ogłuchnij razem z nami, bo po kilku pojedynczych dźwiękach od Hegre, Gross przekręcił jakiś kabelek w swojej maszynce i zapanował noise bez żadnego ale. Muzyka pędząca do przodu, nie dająca żadnej możliwości ucieczki, bez wyjścia. Wcinająca się jak skalpelem w powierzchnię i grzebiąca w niej. Bo nie był to pokaz jednego ciągłego dźwięku puszczonego zbyt głośno, artyści wypełnili całą możliwą przestrzeń. Były to dźwięki z mnóstwem szczegółów, z których wielu nie dało się wychwycić ze względu na obraną estetykę.
Warto wspomnieć, jeśli mowa o szczegółach, dodatkach brzmieniowych, o Fagesie, który znęcał się nad różnymi małymi przedmiotami i stosował nie tylko widowiskowy, ale ciekawy brzmieniowo, chwyt mikrofonu a'la lasso i kręcił nim to szybciej, to wolniej. Z tego koncertu z pewnością zapamiętam ten moment, kiedy wydawało mi się, że ściany łkają, ale potem doszedłem do wniosku, że to jednak coś wewnątrz ucha. Artyści poruszali się po wysokich, co prawda nie ekstremalnie, częstotliwościach, ale było w tym też dużo mięsa. Oczywiście można zastanawiać nad sensownością takiego występu, gdzie praktycznie cały czas kusi by zatykać uszy. Jednak mnie to przekonało, nie tylko jako fizyczne doznanie dźwięków.
A potem diametralna odmiana a zarazem znów pokaz możliwości tkwiących w improwizacji, z tym że z zupełnie innej strony. Cor Fuhler zagrał na jakimś syntezatorze analogowym i wspomagał się paroma małymi przedmiotami (mi udało się rozpoznać elektroniczne mini-mieszadełka) a Norbert Möslang (trzydzieści lat grania w duecie Voice Crack) używał zepsutych urządzeń codziennego użytku i elektronicznych zabawek. Ciekawy był aspekt wizualny tego koncertu: Fuhler był oświetlony natomiast Möslang pogrążony w całkowitej ciemności. Z początku przekładało mi się to na opozycje robi-nie robi, w tym sensie, że to co widać można określić łatwo, a to czego nie - tylko się domyślać.
Jednak Szwajcar z pewnością wiedział, co robi, a być może ciemność miała jeszcze wymiar praktyczny, kolega podrzucił myśl, że Möslang używał przedmiotów/instrumentów działających na podczerwień. W każdym bądź razie ciemność po stronie połówki Voice Crack została przemieniona w intrygujący spektakl czerwonych i niebieskich diod oraz jakby regularnych wybuchów małych porcji magnezji. Można by to uznać za ciekawy sposób wizualizowania muzyki, bo często mruganie światełek trafiało w rytmiczne dźwięki. A tych pojawiało się dość dużo, ale nie były nachalne, zresztą jak całość zagranej muzyki. Była ona niemal subtelna, skupiona, momentami trochę podobna do twórczości zespołu Battery Operated. Składała się z epizodów, czasem urokliwych w swej kruchości, była to muzyka małych interakcji, nieoczekiwanych spotkań. Co najlepsze, poszczególne fragmenty wpasowywały się jeden do drugiego i utworzyły klarowną jak na wolną improwizację i satysfakcjonującą w odbiorze całość. Duet prawie został wyklaskany na bis, ale istnieje chyba jakaś niepisana reguła MG, że bisów nie ma.
Na koniec pierwszego dnia zagrał Marcus Schmickler, używał on tylko laptopa, a na potrzeby jego występu w sali teatru przestawiono nagłośnienie do układu kwadrofonicznego. Podsłuchując pod drzwiami przed koncertem, doszedłem do karkołomnego wniosku, że to jakiś Wagner ery cyfrowej chyba będzie. I trochę się to spełniło, zwłaszcza w pierwszej części, była w tym wzniosłość, niemal symfoniczny patos. Szkoda tylko, że ta część była rozegrana według schematu opadanie – wznoszenie (rozrzedzenie – zagęszczenie), który był raczej przewidywalny. Po wyciszeniu, trudno powiedzieć na ile zamierzonym, nastąpiła druga część, która była czystym pokazem woli mocy. Artysta nadal operował dość wąskim przedziałem metalicznych brzmień, ale mimo tego i wątpliwości, jakie narosły we mnie podczas pierwszej odsłony, nagle zorientowałem się, że jestem jakby wewnątrz cholernie złożonej konstrukcji dźwiękowej (ach, ta kwadrofonia) i nie wyczuwam nic poza nią. Byłem pozostawiony sam sobie wśród niezmiernie niepokojącej zawieruchy. Głębokie przeżycie.

Drugi dzień zapowiadał się na chwilowy odpoczynek od zmasowanego ataku elektroniki wszelkiej maści. Zaczęli Macio Moretti na perkusji i DJ Lenar, który oprócz zestawu didżejskiego używał też pałeczki perkusyjnej i gumek recepturek (też się w to bawiłem po obejrzeniu „Scratcha”). Pierwsze popukiwania Macia i już ma być tak fajnie, didżej coś długo nie może wydać żadnego dźwięku, ale Moretti jest perkusistą zacnym i buduje całkiem obiecującą przestrzeń. Nie chciałbym się znęcać niepotrzebnie, ale szczerze powiedziawszy pomiędzy artystami była przepaść. Grali razem ze sobą, czasem brzmienia się spotykały, ale mimo tych paru momentów grali obok siebie. Między warstwami brzmieniowymi nie było korespondencji, głośne momenty wydawały się jakąś blagą. Moretti starał się nadrabiać wszystkimi talentami, łącznie z elementami aktorskimi, podczas gdy Lenar sprawiał wrażenie, jakby nie wiedział, co ma robić. Bardzo marnie wypadł też chwyt ze wstawieniem na koniec jakiegoś starego sola na saksofon, podanego w estetyce lo-fi, myślałem, że Kid Koala już wystarczająco wiele powiedział w tym temacie, by wszelkie dopowiedzenia były zbędne. Tak, Moretti, jak często, pokazał klasę, ale nie o to (tylko) chodziło w występie tego duetu.
Po tym wystąpił Ankersmit solo. Pierwszą część koncertu wypełniły powolnie nakładane na siebie i odpływające strzępy elektronicznych dźwięków, znów o posmaku jakby COHowskim. W pewnej chwili Holender odszedł od syntezatora i chwycił za saksofon, elektronika cierpliwie wybrzmiewała, gdy Ankersmit zaczął grać w unikalny sposób. Z jego instrumentów dochodziły dwie wstęgi dźwięków naraz, jedna jakby z ustnika, druga z właściwej części instrumentu. Były to odgłosy świdrujące, terkoczące, rozedrgane, ale bez bólu, uzupełniane bardziej mięsistymi, pełnymi frazami. Muzyk zaprezentował zdumiewające umiejętności i trudno się dziwić, że gdy skończył rozległa się burza braw.
Następnie wystąpiła dwójka twórców znana z dnia pierwszego: Müller i Möslang, usprzętowienie to samo, z tą może różnicą, że ze stolika tego drugiego tym razem docierały też zielone światełka. Zagrali bardzo spokojnie, z dużym skupieniem, wielowymiarową, rozłożystą delikatną muzykę, w jakimś sensie kojącą, prostą, czasem wręcz można było to postrzegać jak ambient. Jawiła mi się ona jako płyn: najpierw powoli się rozlewała, potem wsiąkała rozmaitymi kanalikami, tunelami, otworami. Następnie, gdy już dotarła głęboko na moment jakby zakrzepła, zwiększając przez to swoją objętość. Na koniec powróciła do stanu płynnego i swobodnie wyparowała.
To był koniec pierwszego zestawu tego dnia, zostaliśmy zaprowadzeni na tereny stoczniowe, do starej Rzeźni Miejskiej, nazwa miejsca bardzo adekwatna do tego, co tam miało się wydarzyć. Gdy zajmowaliśmy miejsca Hegre stroił swoją gitarę. A gdzie Lasse Marhaug – druga połowa Jazkamera, na którego koncert tak ostrzyłem sobie zęby. Nie zostało to wyjaśnione, poza tym, że Anna Zaradny przedstawiła nam, że oto John Hegre. I rozpoczęło się najcięższe. Norweg miał podłączona gitarę do mnóstwa efektów, w dodatku wszystko było ustawione na maksymalną głośność. Najmniejszy ruch powodował kawalkadę dźwięków, a Hegre na skąpych ruchach wcale nie poprzestawał. Po paru minutach ruszania gitarą i dotykania strun, zaczął stukać gitarą o ziemię. Mój kolega, który darzy ten instrument pewną atencją, jęknął, że nie może na to patrzeć.
Ciekawe, czy choćby w najdalszym zakamarku umysłu podejrzewał, że to zaledwie przedsionek piekła, jakie czeka ten instrument. Potem Norweg położył gitarą na murku, który niejako zamykał tę naprędce zaplanowaną scenę. Dalej wypadki potoczyły się tak szybko, że fakty mogłaby ustalić tylko komisja kilku biegłych. Zapewne ślepy traf chciał, że zaraz obok leżącej gitary znajdował się głaz wielkości przynajmniej ludzkiej głowy. I tak właśnie, stało się najgorsze, najpierw okładanie tym kamlotem, potem walenie o ziemię, rzucanie, kopanie. Dla porządku dodam, że instrument cały czas był podłączony, tak więc wszystkie efekty tej dewastacji prezentowały się również w całej krasie dźwiękowej. Natężenie dźwięków było potężne, zwłaszcza gdy Hegre używał instrumentu własnej konstrukcji – kilku elastycznych drutów przytwierdzonych do kawałka drewna, które były bezpośrednio połączone z mikrofonem. Zwłaszcza gdy te druty natrafiały na struny dźwięki stawały się przeraźliwie wysokie. Z fascynacją i przestrachem publiczność patrzyła na pastwienie się Norwega nad Bogu ducha winnym instrumentem. Było to w moim mniemaniu przekroczenie jakiejś granicy.
Efekt szoku, postępującej dezorientacji i dezintegracji osobowości miał się jeszcze pogłębić. Po nadzwyczaj pośpiesznych próbach i przymiarkach Daniel Menche rozpoczął swój rytuał. Jeśli występ Hegre był czymś na kształt happeningu, to Amerykanina można ulokować w dziedzinie performensu. Używał on płaskiego, podłużnego kawałka metalu, do którego przyklejony był mikrofon kontaktowy oraz własnego ciała. Oczywiście wszystko odbywało się na maksymalnym (choć zaczynam wątpić, czy taki istnieje) poziomie głośności. Menche zaczął od tego, że puścił piekielnie gęsty hurgot a na jego bazie budował dalej. Uderzał się tym prętem, walił nim w ziemię, ale naprawdę przerażające wrażenie robił gdy przytykał sobie ów kawałek metalu do szyi, tak by mikrofon łapał jego okrzyk, gdy jeszcze jest w gardle i gdy drżą struny głosowe. Przy tym miotał się mniej lub bardziej rytmicznie. Gdy skończył opadł wyczerpany na ziemię, z dziąsła leciała mu krew, ale jego twarz wykrzywiał makabryczny co prawda, ale chyba jednak uśmiech spełnienia. To była jedna z niewielu takich chwil w życiu, które można określić mianem transgresyjnych i chwytających właśnie to coś….tylko co…Salę Rzeźni opuszczałem na miękkich nogach i do teraz się zastanawiam, czy oklaski były na miejscu. Ale chyba ludzie nie wiedzieli, co innego mogliby zrobić. Ktoś rzucił krzesłem, ale to był odosobniony przypadek. Tak, potem była jakaś instalacja z laptopowymi szumami i trzaskami oraz z obrazkami dziwnych stworków wyświetlanych w dwóch wnętrzach innego budynku, ale nie bardzo to do mnie dotarło.

Ostatni dzień festiwalu rozpoczynał się w Operze na Zamku, przestrzeni innej niż Teatr Kana. Sala była duża, wysoka, ze starymi, skrzypiącymi fotelami. Dzień rozpoczęła projekcja filmu „Leuchtstoff” w reżyserii Michaela Vorfelda, który był również twórcą instalacji „Lichtton” w Muzeum Narodowym. Ani instalacja, ani film jakoś specjalnie nie trafiły mi do przekonania. Kolejnym filmem był cykl (z którego nie zobaczyliśmy, nie wiedzieć czemu, ostatniej – 12 części) „Film ist” Gustava Deutscha. Te obrazy fajnie igrały i przetwarzały dzieła epoki kina niemego, towarzyszyła im muzyka Burkharda Stangla i Fennesza. Ci panowie zagrali też jako pierwsi tego dnia. Niby wszystko było okej, była ziarnistość, przygaszone wybuchy, trochę popsutych akordów gitar, delikatność, melancholia. Ale zabrakło jakiejś iskry, muzycy jakby odwalali pańszczyznę, sunęli od zagęszczenia do zagęszczenia i nagle (czyżby przypadkowo) skończyli. I niech mnie kule biją, jeśli było to więcej niż 25 minut.
Następny był koncert tria: Anna Zaradny (saksofon), Fuhler (fortepian) i Tony Buck (perkusja). Muzycy ci grali już w przeszłości ze sobą, tylko że nie w takim składzie. To była dopiero bardzo przyjemna odtrutka dla tych, którym za dużo było elektroniki. Trio zagrało względnie przyjazny, kameralny jazz, jednak nie było w tym nic z wdzięczenia się i podążania utartymi ścieżkami. Buck przez większość koncertu obywał się bez bębnienia, grał głównie na talerzach i przeszkadzajkach. Bęben traktował dużą, ryżową szczotką albo postawioną na sztorc pałką, której rytmiczne pocieranie dawało efekt przypominający odgłos didgeridoo. Cor Fuhler w większej mierze skupiony był na wnętrzu fortepianu, gdzie struny obstukiwał pałeczką co brzmiało jak mini-dzwony z wieży kościelnej.
W drugiej części koncertu zaczął nieśmiało dotykać klawiszy i grał pojedyncze akordy by stopniowo je zagęszczać. Zaradny gra w specyficzne sposób, skąpe dźwięki, acz dość nawet długie, które zawsze są jakby stłumione, unoszące się, ale niemal na granicy słyszalności, tak że czasem trzeba się ich domyślać. A całość koncertu chyba tak łatwa była w odbiorze bo muzycy grali ze sobą, słuchali się nawzajem i mieli coś do powiedzenia. W dramaturgii koncertu nastąpiło przemyślane spiętrzenie, które potem zostało elegancko rozwiązane i doprowadzone do rozmytego finału.
Potem swój czas dostał John Duncan, który poprzedniego dnia grał z Alfredo Costa Monteiro (ich występ przemilczałem). Podobnie chciałbym uczynić z tym. Solowy występ Amerykanina celował może w te same rejony, co solo Schmicklera, ale było to bardzo grubymi nićmi szyte. Dla przykładu: mój kolega po występie Niemca mówił, że miał wrażenie, że słyszał w tym jakby naloty, bombardowania. Natomiast Ducnan nie zostawiał wiele miejsca na wrażenie – w zakończeniu swego występu użył odrobinę zmodyfikowanych dźwięków wybuchów. Rozważałem wyjście z jego koncertu, ale chyba na chwilkę przysnąłem i dzięki temu dotrwałem do końca.
Finał został zaplanowany w Teatrze Kana. Na początek tego setu Cremaster: duet Fagesa i Monteiro. Fages ponownie używał obiektów, jak gumowa kulka, membrana głośnika, która penetrował mikrofonem, w dalszej części koncertu powtórzył manewr z lassem. Costa Monteiro położył gitarę elektryczną na stole i służyła mu ona za nagłośnienie. Muszę przyznać, że zdobyli mnie pierwszą partią improwizacji, byli czujni, widać było zgranie, był w tym jakiś ciąg, było gęsto hałaśliwie, ale bez ekstremów, bardzo ciekawie zbalansowane. Interesująco brzmiała gruba sprężyna zaczepiona na gitarze i poruszana, niczym jakieś ruchy tektoniczne.
Ale w dalszej odsłonie artyści, jak na mój gust, zaczęli zbyt szukać udziwnień, chwytali to za jeden przedmiot, to za drugi, uleciała gdzieś ta swoista dla improvu precyzja, która czasem potrafi przemienić szaleństwo w godną podziwu konstrukcję. Niemniej występ był udany i podobał się publiczności o czymś świadczy szturm sklepiku na piętrze w poszukiwaniu płyt Cremastera.
Przedostatnim wykonawcą był Dieb 13, który zagrał na trzy gramofony, mikser i specjalny, napisany przez siebie program do aranżowania dźwięków. Dzięki swoim talentom programistycznym mógł uzyskać świetny efekt strukturowania szumów winyli, co czyniło z nich element rytmiczny. Zagrał noisowo, momentami harcząco, dźwięki skwierczały niczym u ErikaM. Dodatkowo wplatał w to bity, czy również rytmy z muzyki elektronicznej wprost z winyli, czasem też coś jazzowego. Jego występ, jestem prawie pewien, nie miał się tak szybko zakończyć, był w nim zamysł, którego nie zdążył zrealizować, ale raz chyba nie opacznie machnął ręką i kilka wajch poszło do góry na mikserze dając niespodziewany hałas, by zatuszować tą omyłkę podniósł wszystko na maksa i zaraz ukrócił. I tu mógł być bis, sam artysta chyba miał chęć, ale cóż…
Na koniec super trio: Piotrowicz (gitara, syntezator), Schmickler (laptop) i Marhaug (elektronika), wtedy obawy, że Norweg raczej nie dotrze, zostały potwierdzone. Zagrał więc duet, który niespecjalnie mnie poruszył, może był to już pewien przesyt, ale tym razem powolne budowanie, szumy, wysokie stężenie dźwięków jakoś do mnie nie przemówiły. Poza tym odniosłem wrażenie, że był to duet nierówny, w którym Piotrowicz zdominował Niemca. Długością występ wpisał się w tendencje tego dnia do niedopowiedzenia.
Co tu dużo mówić, kto nie był ten trąba. Na MG trzeba jeździć, gdyż to jedyna w Polsce okazja, by poczuć na taką skalę mocny puls muzyki improwizowanej na światowym poziomie. W dodatku w tylu rozmaitych postaciach, które udowadniają nieustannie, że nie ma jednej, tej właśnie, słusznej drogi grania, a by znaleźć to co odpowiada nam najbardziej trzeba próbować wszystkiego. Jeśli dodamy do tego świetne przygotowanie (choć niektóre przerwy dłużyły się niemiłosiernie), miłą atmosferę i możliwość zakupu płyt raczej w Polsce niedostępnych, to pozostaje tylko powiedzieć: do zobaczenia za rok.

[relacja pierwotnie opublikowana na nowamuzyka.pl]

Brak komentarzy: