Monolake Cinemascope
(Imbalance Computer Music, 2001)
While producing Cinemascope the studio changed every day, and every setup seemed to be inappropriate. At the end I took everything apart, and started to work at home with a laptop. The studio of the future: no studio?! (Robert Henke, na swojej stronie)
Wróciłem do tej płyty z dwóch powodów. Po pierwsze, bo podczas Tour de KolaŻŻŻ puszczaliśmy Light is calling Billa Morrisona z fragmentem Signal to Noise Henke i zajrzałem na jego stronę, gdzie spisana przez niego historia projektów a także kilka ciekawych wywiadów.
Po drugie, żeby się "przygotować" do odsłuchu Polygon Cities, pierwszej płyty, gdzie Monolake to Henke i T++ (który ostatnio mnie fascynuje).
Cinemascope nie słuchałem może z dwa lata nawet, nie wiem, czy to moja ulubiona płyta Monolake, ale pamiętam, że prawie jednocześnie poznałem trzy (na pewno Hongkong, chyba Interstate) i tą postanowiłem zachować w pamięci = przegrać.
Kiedyś gdy słuchałem jej u mojego brata, weszła mama i powiedziała, że ją denerwuje ten łomot, tępe uderzenie. Zapewne była to reakcja na szósty utwór (może siódmy też by się do takiego podsumowania kwalifikował), w innych, nawet tych zahaczających o 4/4, bit nie jest tak mocno zaznaczony, chamsko napompowany, rytm wyznaczają drobne perkusyjne dźwięki. Natomiast bardzo miło mnie zaskoczył pierwszy (po intrze) track, w zasadzie hip-hopowy. Avant, czy jak tam to zwali, w charakterystycznej palecie brzmieniowej, ale spokojnie mogę sobie wyobrazić dokładających się wokalnie np. Anti-Pop Consortium.
Dla porządku, to Monolake jeszcze jako duet Henkego i Gerharda Behlesa, jeszcze używający nagrań terenowych, głównie w przejściach między utworami (w stylu "ulica na której nic się nie dzieje", raz też deszcz). Ale także głosów, też jakby przypadkowo złapanych (w dziewiątce dużo i silnie zniekształconego), czy kapania wody (w dziesiątce). Charakterystyczne brzmienia to pewna suchość, metaliczność czasem, no i rozpoznawalny pogłos i wybrzmienia. A także szarawe plamy, które sugerują spleen (w czasach postindustrialnych).
Jako całość płyta się na pewno broni, choć jest za długa (numer piąty - 11 minut, po co?), trochę urozmaicenia wprowadza pokombinowana, przeskakująca między kilkoma motywami ósemka. Zamykający całość utwór jako taki jest ciekawy, ale po tym wszystkim wydaje się przeciągnięty. Podoba mi się początkowy podskórny puls, (który kojarzy się z jednym utworem z Hotel Para.lel Fennesza albo z ostatnim na Bellows Nicolli Ratti i Giuseppe Ielasiego) potem przechodzący w dryf.
Pisaniu tego towarzyszył Signal to Noise, odnośnie którego mam mieszane uczucia, słuchałem głośno, choć może "nieuważnie". Nie wiem, Studies for Thunder na pewno ciekawie byłoby doświadczyć w formie 8-kanałowej na żywo. Co przypomina mi, że powinienem poprosić kolegę, który był na występach Henke, o podzielenie się wrażeniami.
5/30/2008
5/18/2008
Lost in tłumaczenie
Ostatnio moją ulubioną zabawą jest czytanie stron automatycznie tłumaczonych przez Google. William Burroughs twierdził, że używanie techniki cut-up pozwala dotrzeć do treści ukrytej, która nie zaistnieje, gdy będziemy odczytywać tekst w takiej formie w jakiej go dostaliśmy. Tłumaczenie stron również pozwala dotrzeć do sensów, które wydają się na pierwszy rzut oka nieco niepewne, jednak może to one są właśnie tą prawdą, która na co dzień nam umyka?
Nieco poważniej, choć nie do końca: w naszych multikulturowych czasach kwestia przekładu (szeroko rozumiana) staje się coraz ważniejsza. Zabawne, że wielka firma oferuje nam iluzję porozumienia/zrozumienia, mimo barier językowych (ignorując je? niwelując?). Umożliwia to jedno kliknięcie, obchodzimy się bez tłumacza, czy osoby w ogóle.
Zapewne każdy znajdzie odpowiednią dla siebie stronkę do "deszyfrowania" (jeśli dobrze pójdzie to efektem może być popłakanie się i dławienie ze śmiechu), czemu by nie połączyć przyjemnego z pożytecznym i nie przeczytać tego wywiadu z 2562. Jego pełen album dopiero ma się ukazać, ale wystarczy poszperać na slsk, żeby znaleźć (mi się raczej podoba, choć mam pewne wątpliwości).
Z innej paki, już po Focus: One. Klimek miał kilka momentów dobrych, Christian F. brzdąkał pod publiczkę, David Toop bardzo dobrze, subtelnie, Basinski do mnie niestety nie trafia. Więcej kiedyś na nowejmuzyce.
Dostałem kilka ostatnich płyt z Monotype. Live in Auckland Lópeza to najlepsza rzecz, jaką ostatnio słyszałem. O tym, a także o płycie Alfredo Costa Monteiro też więcej później. Podoba mi się również Hi Brasil is where we are nagrane przez Brasil and The Gallowbrothers Band. Cieszę się, że teksty nie są bardzo wyraźnie podawane (zresztą są też w książeczce), jest klimat trochę miękki, trochę smutny, takie babie lato. Ciekawa jest perkusja (i -nalia), zarówno jej gra (zwłaszcza przedostatni utwór), jak i brzmienie w ogóle. Do atmosfery dokłada się też okładka, trochę parodia etnograficznych rycin (tutaj jako tapeta) i czcionka.
[edit: coś mi się przywidziało - w książeczce jest tekst tylko jednej "piosenki"]
5/04/2008
Naczynia połączone
Słyszałem prawie wszystkie płyty, jakie wydała młoda angielska wytwórnia Another Timbre i to A life saved by a spider and two doves (2008) podoba mi się najmniej. Jest to album kwartetu: Evan Parker (saksofon sopranowy), Max Eastley (arc - monochord własnej konstrukcji), Graham Halliwell (komputer, elektronika), Mark Wastell (tam-tam, metalowe perkusjonalia, fisharmonia), nagrany 3. września 2007, kiedy to wszyscy panowie zagrali ze sobą po raz pierwszy. Po pierwszym słuchaniu stwierdziłem, że ich modus operandi to solista (Parker) i dronowate tło tworzone przez pozostałych. Oczywiście to generalizacja, bo nie jest tak przez cały czas - np. w pierwszym (z trzech) utworów. Ale już początek drugiego to popisówa Parkera, podobnie około środka ostatniego. Choć może właśnie dzięki jego wkładowi w centralnym tracku ożywia się reszta, są perkusyjne dźwięki, krążą metaliczno-krystaliczne ostrza. Bo właśnie, w związku z tym krążkiem męczy mnie, jakby to brzmiało gdyby tego wychodzącego przed szereg grania nie było, muzyka byłaby cokolwiek pusta, nudnawa.
Ale bardziej przeszkadza mi wrażenie, że Parker wcale nie przejmuje się pozostałymi, cóż: nie chce im się grać, wolą zostać w tyle - ich sprawa. Zaprawiony w boju saksofonista nie zmarnuje okazji by sobie pograć. Tylko jakby nie zauważał, że gra z innymi. Dla mnie ten kwartet rozpada się na dwie nierówne połowy, z których mniej liczebna dominuje, a każda z nich działa w innej stylistyce i momenty zejścia się są rzadkie.
Mam jakąś dziwną tendencję do konfrontowania Parkera z innymi saksofonistami i po drugim odsłuchu włączyłem Signal to Noise vol. 4 (2007), na którym słyszymy Jasona Kahna (syntezator analogowy, perkusja), Tomasa Korbera (gitara, elektronika), Norberta Möslanga (jak zwykle - "cracked everyday-electronics"), Güntera Müllera (ipod, elektronika), Christiana Webera na kontrabasie i saksofonistę Katsurę Yamauchi. Wydawane przez For4Ears Signal to Noise to seria nagrywana podczas wypadu Szwajcarów do Japonii (także Korei - o czym niżej), najczęściej z towarzyszeniem tamtejszych muzyków, czwórkę zarejestrowano 7. i 8. marca 2006. Jeśli sięgnąłem po nią w kontrze do albumu z Another Timbre, to nieświadomie, bo dopiero w trakcie słuchania pojąłem, jak bardzo instrumenty akustyczne są wewnątrz przestrzeni tworzonej przez elektronikę. Nie uciekają w bok, nie duszą się pod przygniecione, nie uciekają nad, wszystkie dźwięki się ze sobą przegryzają, przenikają.
Po kolejnym słuchaniu A life... przyłapałem się na tym, że znów mam zamiar włączyć płytę ze składem elektroniczno-saksofonowym-perkusyjnym - Chip Shop Music (2007). Album wydany przez Homefront (coś wspólnego z Confront?), zarejestrowany 1. czerwca 2007, grają Eric Carlsson, Martin Küchen (to on tu operuje na "rurze"), David Lacey i Paul Vogel. Spotkanie szwedzko-irlandzkie, dwie intrygujące, twarde improwizacje, jakby redukcjonistyczny pomysł na granie (np. małe dźwięki, nieciągłość, chropowatość) wyssał witalne soki od bardziej dynamicznego, ostrego grania (np. Ferran Fages, Alfredo Costa Monteiro i Ruth Barberan na Półwyspie Iberyjskim, English w Stanach - z nimi kojarzy mi się "psująca się" elektronika).
Na zakończenie tego przeglądu album wieńczący serię Singal to Noise, numer sześć (2008). Koreańczycy stali się w ciągu ostatnich dwóch lat czymś w rodzaju "next new thing" dla improwizacji elektroakustycznej, przede wszystkim za sprawą wydawnictw Manual i Balloon & Needle. Z grubsza rzecz ujmując to raczej oszczędna, niewypolerowana elektronika, z wolnymi przestrzeniami, której zdarzają się wypady w stronę noise'u, wśród grających powodzeniem cieszą się sprzęty takie jak discman, mikser didżejski, gramofon używane niezgodnie z przeznaczeniem.
Okazuje się, że Szwajcarzy trzymają rękę na pulsie i podczas swojej eskapady na Wschód dotarli do Seulu. Tam 16 i 17 marca 2006 w rozmaitych składach grali przez dwa wieczory. Kontyngent europejski to ci sami co na czwórce, minus Weber. Partnerowali im: Hong Chulki (sprzężenia miksera), Ryu Hankil ("analog clock", laptop), Sato Yukie (gitara, elektronika), Jin Sangtae (radio, laptop), Bae Miryung (laptop) i Choi Joonyong (odtwarzacze cd). Z siedmiu fragmentów setów wybrałbym na pewno ten rozpoczynający album: Korber/Möslang/Hong oraz Möslang/Choi i Korber/Bae/Ryu, może też, siłą rozpędu, następujący po nich i zamykający zestaw: Möslang/Jin/Sato. Dwa z Korberem, w którego zdążyłem trochę zwątpić (po początkowej fascynacji - Effacement) i dwa z Möslangiem - to mnie nie dziwi bo zwykle podobają mi się produkcje z jego udziałem.
Generalnie płyta jako całość może być podsumowana jako kontynuacja stylistyki dawniejszych dokonań Müllera i Voice Crack, choćby Wireless within (z Philipem Samartzisem) czy Strange love (z Orenem Ambarchim). Jeśli więc ktoś lubi takie brzmienia, to tutaj czeka go sporo miłych wrażeń.