W pierwszym odruchu
pomyślało mi się, że nie powinienem opisywać tych koncertów, bo
grali i/lub grani byli mniej czy bardziej znajomi. Ale doszedłem do
wniosku, że w sumie czemu nie i przypomniałem sobie, że już lata
temu wykonałem na tych łamach nawet grubszy precedens (po
pierwszym FRIVie ująłem to tak: Oczywiście mógłbym
stwierdzić, że nie będę opisywał koncertów, bo przecież jestem
skrajnie nieobiektywny, no ale nie oszukujmy się - jeśli ja ich nie
opiszę, to kto to zrobi?). W redakcyjnych dyskusjach w
„Glissandzie” często kręcimy się wokół zagadnienia
skomplikowanych powiązań i złożonych zależności, co sprawiło,
że przyjęliśmy niepisaną zasadę: jeśli w danym wydarzeniu
uczestniczy osoba z redakcji, to do jego relacjonowania szukamy kogoś
spoza. Ja akurat nie jestem w stu procentach przekonany o jej
słuszności, bo jest dla mnie zrozumiałe, że nie pisałbym czegoś
w rodzaju: ten koncert był wspaniały, bo zagrała moja koleżanka /
ten festiwal był cudowny, bo kuratorował go mój kolega. Jeśli już
coś, to właśnie byłbym bardziej wymagający, ale przede wszystkim
skorzystałbym z tego, że znam te osoby, żeby dać czytającym coś,
czego inaczej by nie dostali (spostrzeżenia tudzież tzw. wglądy).
Oczywiście zasadnicze jest, żeby wyklarować swoją pozycję,
usytuowanie, w tym właśnie relacje i powiązania, a nie udawać
niezależność i gonić za widmem obiektywizmu. Trochę tak jak
zrobił Wojtek Krzyżanowski relacjonując dla
„G” Poznańską Wiosnę Muzyczną (tylko przyczepiłbym się,
że właśnie w imię rzetelności powinien wspomnieć, na czym jego
udział polegał). Przy okazji Wojtek poruszył tam ważną
kwestię: Jest więcej funkcji niż osób do ich objęcia.
Niedawno dostrzegł ją
też Bartek Chaciński, a poniekąd przewija się ona też w tej
znaczącej dyskusji.
W zasadzie wszystko, co tam padło, wydaje mi się jakoś ważne (i
warte odniesienia do światka muzycznego), ale w tym kontekście
istotne są zwłaszcza wypowiedzi Adama Karola Drozdowskiego (też
zresztą mającego na koncie gościnny
występ w „G”).
O Temporary
protection pewnie bym się nie dowiedział, gdyby nie
to, że brała w nim udział moja redakcyjna koleżanka Natalia
Górecka. A już po samym wydarzeniu trochę mi opowiedziała, jak to
wyglądało od kulis. No i teraz kwestia: czy mam udawać, że tego
nie wiem, spróbować to jakoś zapomnieć? Niby jak to by mogło się
odbyć i w zasadzie czemu służyć? Dlatego chyba tak zainteresowała
mnie koncepcja krytyki towarzyszącej przewijająca się w
dwutygodnikowej dyskusji. W ten sposób myślę np. o swoich
materiałach dla Kultury u Podstaw o poznańskiej operze. Staram się
w nich jakoś otwierać czy tłumaczyć te czasem tajemnicze obszary,
korzystając z wiedzy zdobytej przy okazji pracy tam, a nie piszę,
że to najlepsza opera na świecie, bo nikt by tego nie brał poważnie, choćby z racji tego, że tam
pracowałem. Ale nawet nie w tym rzecz: po prostu już mnie nie
pociąga takie pisanie, czy w ogóle takie stawianie sprawy. To, co
zaczęło się jako problem z układaniem podsumowań rocznych,
rozciągnęło się znacznie dalej. Oczywiście, nadal są rzeczy,
które podobają mi się bardziej lub mniej, ale też coraz częściej
przekonuję się, że, jeśli włożono w coś dużo uczucia i/lub
myślenia, to jest spora szansa, że będzie to przynajmniej pod
pewnymi względami, w jakimś kontekście, ciekawe. I właśnie w
kontekście był dla mnie ważny ten, jak głosił podtytuł,
quasi-koncert problemowy [muzyka, dźwięki i echa po 24 lutego 2022
r.]. Kolejny raz wróciły do mnie słowa Katariny
Gryvul, które zresztą w zasadzie przez cały czas mam z tyłu
głowy: Wojna jest dla mnie bardzo poważnym przeżyciem.
Zmieniła mnie. Myślę, że muzyka będzie inna. Trudno mi teraz
powiedzieć, jaka będzie, ale wiem, że nie będzie taka, jak
kiedyś. Potem rozwinęła to w rozmowie z
Martą Konieczną:
Wydawało mi
się, że moja twórczość nie będzie połączona z wojną, że
będę mogła to wyabstrahować. Jednak rezultat jest bardzo mroczny.
Bardzo obrzydliwy w pewnym sensie, pokazujący najgorszą stronę
człowieka. Hałaśliwy, zupełnie inny niż to, co robiłam do tej
pory – nic, czego sama bym się spodziewała. Wykorzystuję sporo
ludzkiego głosu, ale jest on tak przetworzony, że trudno powiedzieć
czy faktycznie jest jeszcze ludzki, czy może jest czymś pomiędzy.
Lub jak rosyjska armia – w ogóle nieludzki. Całość ma też
seksualny kontekst z uwagi na odgłosy oddychania. To muzyka
niekomfortowa w słuchaniu. Sprawiająca, że czujesz się
zdegustowana i zła. Przepychająca cię przez granicę, byś mogła
zostawić te emocje i ostatecznie zobaczyć świat w jasnych barwach.
I tu kolejna kwestia utrudniająca ocenianie, bo jak mają odnieść
się do takiej twórczości osoby, które nie doświadczyły tego
samego? Może to nie nowy problem, ale tutaj wraca spotęgowany. Z
jednej strony przyjęło się, że dane dzieło powinno być
komunikatywne, przemawiać także do tych, którzy nie mają tych przeżyć będących inspiracją. A może nawet
zwłaszcza do tych, ale tu oczywiście pytanie, czy chielibyśmy tego
doświadczać, choćby za pośrednictwem dźwięków (czy innego
medium). Poza tym, co by miało znaczyć w tej sytuacji, że dzieło
jest obiektywnie dobre? Jako potwierdzenie potrzeby odejścia od
takiego myślenia odebrałem też słowa jednego z
kompozytorów, Andrija Merkhela, który zapowiedział to
wydarzenie jako otwarte sprawozdanie i szkic projektu. Wydaje mi się,
że raz powiedział o koncercie quasi-problemowym i nawet jeśli było
to przejęzyczenie, to dające do myślenia (bo trudno obecną
sytuację postrzegać na równi z innymi zjawiskami, które zasilają
muzykę programową, ale zarazem, siłą rzeczy, zaczyna się ona do
nich zaliczać). Od Natalii dowiedziałem się, że wykonawczynie nie
wiedziały dokładnie, do czego konkretnie odnoszą się utwory, co
pozwoliło na skupienie się na partyturach i uniknięcie
sentymentalizmu.
Znów dzieje się tak, że w głowie porównują mi się dwa różne
wydarzenia, bo akurat odbyły się dzień po dniu i znów myślę, że
to może niesprawiedliwe. Ale gdy próbuję sobie wyjaśnić,
dlaczego w zasadzie, to nie mam wytłumaczenia. W końcu w obu
przypadkach były to publiczne sytuacje słuchania muzyki wykonywanej
przez kogoś, w towarzystwie innych osób -- dla ułatwienia nazywane
koncertami. Dzień przed odwiedzinami niewielkiej sali Kołorkingu,
byłem w Sali Wielkiej CK Zamek na setnej odsłonie cyklu Moja
Muzyka. Cyklu, któremu kibicuję i z którym mam związane raczej
dobre wspomnienia -- z dawniejszych zapadł mi w pamięć koncert z
graniem na elementach wystroju wnętrz, ale był też np. wieczór
wokół Xenakisa z fajnym utworem Joanny Wabik. Zresztą do tego
wydarzenia nawiązano, było wykonanie Mikka z
bezsensownie bezdennym pogłosem i układem choreograficznym uczennic
Ogólnokształcącej Szkoły Baletowej. To pewnie czepialstwo, ale
jakoś uderzyło mnie, że z imienia i nazwiska została wymieniona
pani, która je przygotowała, ale one same już nie. Drobiazg, ale
na wydarzeniu, z którego biła aura inkluzywności i familiarności,
jednak znaczący. Rozumiem, że jubileuszowa edycja miała być
szczególna, ale zamiast atmosfery celebracji i odlotowości,
wyczuwałem bardziej klimat szkolnej gali okraszonej dodatkami z menu
u cioci na imieninach. Inkluzywność miała dotyczyć przede
wszystkim dzieci, dla których przygotowano dywany ułożone przed
krzesłami. Zdarzają się pomysłowe wydarzenia z muzyką
współczesną uwzględniające najmłodszych, ale to nie było jedno
z nich. Berbecie wydawały niekontrolowane dźwięki już podczas
subtelnego duetu Szymona Guzowskiego i Jakuba Królikowskiego, ale
oczywiście ma być miło i przyjaźnie, więc nikt im nie zwraca
uwagi. Potem wyszło, czemu tu są: mają brać udział w układzie
choreograficznym (niestety nie wyjawię czyim, bo nie zdążyłem
zanotować, a szczegółowego programu nigdzie nie ma). Było to dość
tandetne i kuriozalne, dzieci zostały potraktowane jak rekwizyty,
które matki obracając się unosiły na rękach, a te, które
próbowały same chodzić, potykały się i jedyne, co z tego
wynikało, to obawa, że zostaną potrącone. Po wykonie część
dzieci wyniesiono, ale kilka zostało, mimo tego, że było słychać,
że nie wszystkie są zainteresowane tym, co się dzieje na sali.
Prowadząca całość pomysłodawczyni Teresa Nowak coś tam na
początku mówiła o otwarciu się na nową publiczność, co samo w
sobie jest chwalebne. Ale trzeba jeszcze wiedzieć, jak to zrobić.
Przed następnym utworem nie było żadnego ostrzeżenia, a okazał
się on na tyle głośny, że mógłby być zbyt mocny nawet dla
dorosłych. Przy okazji wyszedł kolejny problem, bo Nowak jakoś tak
pokrętnie zapowiedziała, że wyszło, że instrumentarium będzie
ryk lwa. Może wiecie (a może nie), że jest taki instrument zwany
lion's roar i to właśnie on się tu pojawił. Cykl jest kojarzony z
różnymi dziwnymi czy eksperymentalnymi pomysłami, co jest w sumie
fajne, ale nie wiem, po co dodatkowo coś udziwniać, zamiast
skorzystać z okazji i coś wyjaśnić. Potem było jeszcze dziwniej,
bo Nowak powiedziała, że jej ulubionym poznańskim zespołem
zajmującym się muzyką współczesną jest Sepia Ensemble, ale nie
było sensu ich zapraszać na 4 minuty grania, a nie chciała
przedłużać koncertu, więc będzie przypomnienie ich projektu
inspirowanego Lemem -- odtworzenie kompozycji Rafała Zapały i Ewy
Fabiańskiej-Jelińskiej. Jedna rzecz, że w ulotce było napisane,
że zespół „wystąpi”, a druga, że posłuchaliśmy fragmentów
tych kompozycji. A wisienką do kożucha był dorzucony zaraz potem
fragment utworu, skądinąd
ciekawego, Jana Skorupy z FAZMA. Po co, dlaczego -- trudno
powiedzieć... Nowak snuła opowieści o orkiestrze głośniczków i
o tym, że za nas ktoś coś wymyśli, czyli taka trochę
sztuczna inteligencja też jest. Na pewno chęci są dobre, a
intencje szczere, ale wychodzi troszku pokracznie. Podobnie jak
podczas improwizacji, którą Nowak nie tyle dyrygowała, co
kontrolowała, mówiąc, kto ma zacząć, a potem zagadując
grających, czym sygnalizowała, że należy kończyć. Szkoda, że
tak krótko, bo publiczność, która dostała możliwość
uczestniczenia w tym muzykowaniu, wyraźnie dobrze się bawiła i w
końcu faktycznie jakoś współtworzyła całość. Ale musiało
starczyć czasu na układ choreograficzny do muzyki Czajkowskiego
(dlaczegóżby nie), który Nowak zapowiedziała z nieskrywaną
egzaltacją oraz utwór Małgorzaty Nowakowskiej do słów Tuwima
(ładny, tylko szkoda, że nagłośniony). To były zapowiadane
akcenty świąteczne, ale dla mnie nawet bardziej świąteczna była
całość -- istny groch z kapustą (były światełka, było
multimedialnie i w ogóle dużo się działo, na co w odniesieniu do
tego cyklu zwracała niedawno uwagę Iga
Batog).
By domknąć rok: o Jawnucie rozmawiałem z
reżyserką Ilarią Lanzino, czego zapis można znaleźć w książce
programowej, sam spektakl tu,
a może temat jeszcze jakoś pociągnę, wtedy oczywiście dam znać.
Moje teksty z Ruchu Muzycznego coś ostatnio nie mają szczęścia
do trafiania na stronę, więc polecam wciąż aktualny numer
podwójny, gdzie pisałem o muzyce do mieszkania. Tutaj
taki drobiazg o
Cindytalk, to oczywiście nie żadna płyta roku, tak jak to nie jest żadnym podsumowaniem, a raczej odsumowaniem (w dekanonie).
Po papier trzeba też sięgnąć, żeby przeczytać mój artykuł
o Radio-Teatrze dla
„Teatru”.
20.12 Temporary protection, Kołorking Muzyczny
19.12 Moja Muzyka #100, CK Zamek
16.12 Jawnuta albo romskie historie na motywach opery
Stanisława Moniuszki, Teatr Wielki na MTP
18-19.11 Hiatus
Festival, CK Zamek