2/05/2013

CTM.13 w telegraficznym skrócie

Nie mam siły na pisanie wstępów, zarysowywanie kontekstów itd. CTM to festiwal znany kiedyś jako club transmediale, a to jest jego strona www. Jeśli przejrzycie program, to zorientujecie się, że byłem tylko na części wydarzeń, dzięki czemu mogę się wymigać od obowiązku podsumowywania.

29.01

W Berghain ostatecznie zamiast Opium Hum na początku wystąpił Marius Reisser serwując sporo mrocznego ambientu, z momentami nawet symfonicznymi, ale też kilkoma wyraźniejszymi akcentami rytmicznymi. Całość przebiegała nieoczywistymi ścieżkami i intrygowała, choć może trwała nieco zbyt długo.

Zwłaszcza dla tych, którzy czekali na pierwszy występ TM404 (czyli nowego projektu Andreasa Tilliandera). Zaczęło się od klimatów kojarzących się ze Stottem, potem górę wzięły wyeksponowane kwaśne motywy, które zaskakująco dobrze funkcjonowały z technowym stelażem bitów i przemykającymi opłotkami dubowymi rozwiązaniami.

Emptyset nie słyszałem wcześniej na żywo, a zewsząd dochodziły do mnie głosy, że warto, trzeba i w ogóle najlepiej. Tutaj z towarzyszeniem wizualizacji Joanie Lemercier, które przez pierwszą część były bardziej zredukowane, oszczędne, opierały się na prostych motywach. Potem estetyka nieco się zmieniła, pojawiło trochę wizualnego brudu, jakieś elementy odwołujące się do świata rzeczywistego (płomienie?). Był to ciekawe rozwnięcie formuły, gdzie wizualizacje niekoniecznie ściśle podążają za muzyką, ale okalają czy nawet ją rozwijają.
Same dźwięki były przytłaczające, opresyjne, choć wypada zaznaczyć, że występ nie opierał się tylko na atakowaniu rytmami i sporo było też bardziej abstrakcyjnych rozwiązań.

Czego zabrakło trochę w muzyce Diamond Version, choć może swoje zrobiło też zmęczenie, spowodowane po części olbrzymią ilością dymu (głównie sztucznej mgły, ale też papierosowego). Po dowcipnym intro "Mission Statement" było tylko gorzej. Miałem niemiłe wrażenie, że panowie postanowili pojedynkować się z Emptyset, być głośniejsi, agresywniejsi i tak generalnie "bardziej". Drażniło mnie, że ich muzyka opierała się na rozwiązaniach siłowych, choć zaaranżowanych w efektowne układy (co nie zaskakuje przecież przy tej klasy artystach). Wizualizacje raczej nie przyciągały uwagi, poza dość kuriozalnym fragmentem, w którym oglądaliśmy super bryki, co przywodziło na myśl intra z "Need for Speed". W połowie występu na scenie pojawił się Atsuhiro Ito ze swoją świetlówką, na której odstawił efekciarską solówkę. Zawsze wydawało mi się, że jest to ktoś, kto miał świetny pomysł na swój image, wobec czego uznał, że obejdzie się już bez pomysłu na swoją muzykę. Jego wsparcie dla Diamond Version tylko to potwierdziło.

30.01

Z jakiegoś powodu Jar Moff zaczął wcześniej niż przewidywała rozpiska, w związku z czym załapałem się tylko na część jego występu. Był to gęsty strumień brudnych, brzydkich dźwięków, których kontury rozmywały się w pogłosie, ale nie na tyle, by stracić drapieżność. Przez większość czasu nie dało się wyszczególnić dominujących elementów, choć chwilami pojawiały się zalążki rytmu albo jakiś obszerniejszych struktur. Dziwna muzyka, którą trudno mi do czegoś porównać, odnieść.

Wiadomo było, że Mark Fell przygotuje coś specjalnego, ale czegoś takiego chyba nikt się nie spodziewał. Nowe słówko na dziś: windyman. Na potrzeby występu Fella rozstawiono wśród publiczności trzy takie. W użyciu były także stroboskopy, których migotanie odpowiadało szybkości bitów. Nadmuchiwane postaci, z namalowanymi uśmiechami, wyglądały komicznie oglądane w stopklatkach świateł, jakby nieporadnie próbowały dostosować swoje ruchy do muzyki. Absurdalność całej sytuacji sprawiła mi wiele radości. Fell skupiał się głównie na manipulowaniu tempem albo układem bitów. Dźwięki były mocno zredukowane, nawet jak na niego, w drugiej części kojarzyły się trochę z Evolem.

Keith Fullerton Whitman z początku przyjemnie zaskoczył, dźwięki krążyły między kanałami, pojawiały się niespodziewanie, były wciągające ze względu na samą fakturę. Jednak z czasem zaczęło mi brakować jakiejś narracji, czegoś co łączyłoby ze sobą kolejne wydarzenia, które bez tego po prostu się działy i nie tworzyły całości.

Następnie Florian Hecker zaprezentował równocześnie trzy utwory w trzech przestrzeniach klubu, zgodnie z sugestią publiczność ochoczo przemieszczała się z miejsca na miejsce. Wydaje mi się, że Hecker korzystał z materiału zawartego na Speculative Solution albo jakoś odnoszącego się do tego albumu. Nagłośnienie dawało spore możliwości, a wrażenie robiły zwłaszcza bardzo wysokie częstotliwości wwiercające się w uszy.

Lee Gamble znów nie był w stanie mnie do siebie przekonać. Słuchając jego występu w Boiler Room myślałem o tym, że pozornie wszystko w tej muzyce jest na swoim miejscu i powinno działać, a jednak nie chwyta ona tak, jakby mogła. Wczoraj przyszło mi do głowy, że jest do muzyka robiona bez przekonania – choć nie umiałbym tego uzasadnić, czy wytłumaczyć przekonująco.

31.01

Wieczór rozpocząłem od koncertu monograficznego Ernstalbrectha Stieblera, na którym jego utwory wykonywali Agnieszka Dziubak, Werner Dafeldecker, Ensemble L'Art pour L'Art oraz sam kompozytor. Niestety jego wizja minimalizmu nie wydała mi się szczególnie interesująca. Skorzystałem więc z okazji (przerwy), by udać się w kierunku Berghain.

Najpierw zajrzałem do pobliskiej Kantine, by posłuchać, co zrobi Wife, którego może trochę zlekceważyłem na Unsoundzie. Muzycznie było całkiem dobrze, ale znów przeszkadzały mi wokale. Oczywiście można argumentować, że dodawały one utworom pewnego oddechu, jednak moim zdaniem są one zbyt zmanierowane i z chęcią posłuchałbym jego "bitów" bez tego dodatku.

Znów nie zostałem do końca, bo w Berghain miała zaczynać Holly Herndon. Podczas popołudniowego spotkania mówiła o tym, jak denerwuje ją bycie porównywaną do innych kobiet tworzących muzykę, więc zastanawiam się, czy powinienem wspominać, że początek jej występu kojarzył mi się z Mają Ratkje a potem niektóre fragmenty przywodziły na myśl Laurie Anderson. Gdy po abstrakcyjnym, niemal noise'owym wstępie pojawił się stelaż 4/4, byłem nieco zawiedziony. Że to takie łatwe, oczywiste. Ale Herndon czy to przez aranżacje, prowadzenie narracji czy przez sam dobór brzmień, nie wpadła w pułapkę bawienia się w techno (coś o co można by obwiniać Lee Gamble'a).

Forest Swords wolałbym przemilczeć, bo tak naprawdę z tego koncertu w pamięci pozostała mi warstwa wizualna. Zwłaszcza nastrojowy fragment z neonami i światłami miasta, oprócz tego pojawili się też Maya Deren i Stan Brakhage.

Zmęczenie dało o sobie znać, zastanawiałem się, czy nie odpuścić dalszej części wieczoru, jednak zostałem. Zabawne, jakimi krętymi ścieżkami to wszystko się odbywa. Bo gdybym znał LP d'Eona, to pewnie nie czekałbym na jego występ, ale szczęśliwie dotrwałem i zostałem bardzo pozytywnie zaskoczony. Materiał, który zagrał wczoraj odnosił się do płyty, ale w niedużym stopniu, głównie przez obecność cykających bitów. Tutaj jednak pojawiały się one na pierwszym planie, a często były w zasadzie jedynym elementem. Nie zawsze też cykająco migotały, raczej otumaniająco łomotały. Można tutaj doszukiwać się wpływów breakcore'u, footworku, ale było to też podejście znajome z niektórych nagrań Marka Fella. Gdzie repetycja odbywa się w tak szybkim tempie, że powtarza jednostka traci na znaczeniu i istnieje tylko w kontinuum. Albo w drugą stronę: że jeden element jest rozszczepiany i wchodzimy w jego wnętrze, jakbyśmy oglądali go pod mikroskopem.

01.02

Jednym z powracających tematów na festiwalu jest rave, postrzegany jako pewien miniony okres świetności. Pod szyldem "Rave Undead" poświęcano mu już uwagę w poprzednich dniach (m.in. występ Lorenzo Senniego, pokaz Fiorucci Made Me Hardcore).
Wczoraj preludium do imprezy w Berghain były dyskusje. Szczególnie interesująca była ta z udziałem Marka Fishera, Lee Gamble’a i Steve’a Goodmana.

Byłem bardzo ciekaw Samuela Kerridge’a, który może nie tyle zaskoczył, co nieco wyłamał się z rave’owego tematu. Bardzo długo obywał się bez bitów, wytwarzał raczej cykliczne przypływy i odpływy fal. Zabrzmi to banalnie, ale klimat był apokaliptyczny, choć nie odniosłem wrażenia, że było to celem samym w sobie. Na pewno nie chodziło o epatowanie, ale trudno było nie być pod wrażeniem monumentalnej grozy tych dźwięków i skali jaką operował Kerridge – wydawało się, że wszystko rozgrywa się w jakiś olbrzymich przestrzeniach, których horyzont wyznaczają sunące basy.

Rave’owy set Sheda był fajny i zabawny. Powell grał bardziej zróżnicowanie, czasami udając się w mroczniejsze rejony. Pojawiały się też motywy, przez które myślałem, że to Evol rozpoczyna swój występ.

Brawo dla organizatorów za ustawienie ich na prime time (zaczynali o czwartej). Mógł to być trochę taki kij w szprychy (albo w mrowisko), bo jednak Evol tylko nawiązuje do rave’u, dekonstruuje go, rozkłada na czynniki. Co budujące, publiczność przyjęła te pół godziny chorych dźwięków gromkimi brawami.

Andy Stott zaczął od materiału z ostatniej płyty, której nie jestem fanem. Potem zaczął grać cięższe rzeczy, bardziej duszne, ale też mniej pomysłowe jeśli chodzi o zastosowane rytmy.

02.02

W sobotę w końcu wybrałem się do Haus der Kulturen der Welt, gdzie odbywa się transmediale oraz wydarzenia wspólne z CTM. Tego wieczoru w zestawie telekonferencja z Alejandro Jodorowsky’m, Demdike Stare i Gatekeeper.

Zanim jednak to, postanowiłem choć uszczknąć czegoś z programu transmediale i poszedłem na pokaz filmów m.in. Oskara Fischingera, Alaina Resnais, Elizabeth Price i Adriana Brunela (małe odkrycie).

Wieczór miał przebiegać niejako pod patronatem Jodorowsky’ego – Demdike w warstwie wizualnej obficie wykorzystali jego filmy. Niestety hucznie zapowiadana telekonferencja okazała się niewypałem. Mikrofon, do którego mówił reżyser siedząc w swoim domu w Paryżu, nie działał i w zasadzie nie można było zrozumieć jego wypowiedzi. Nie ma coś pastwić nad organizatorami, ale naprawdę zakrawa to na żenadę, bo tego problemu technicznego nie udało im się ostatecznie rozwiązać.

Wydawałoby się, że dzięki temu będzie więcej czasu na przygotowanie mających potem nastąpić występów, ale z jakiegoś względu brytyjski duet rozpoczął z półgodzinnym opóźnieniem. To co zaprezentowali podobało mi się bardziej niż ich materiał na ostatnim Unsoundzie. Tutaj nikt nie zaoferował im współpracy z orkiestrą i panowie generalnie zrobili swoje. Pytanie tylko, do czego rzeczywiście potrzebna była warstwa wizualna, bo nie wydaje mi się, żeby pchnęła ich w jakieś nie odkryte artystyczne lądy.

Zdecydowanie związek dźwięku i obrazu dało się wyczuć w „Exo” Gatekeeper i Tabora Robaka (który stworzył do ich muzyki grę). Kolejny raz na tym festiwalu mam wrażenie, że słucham czegoś bardzo dziwnego, czego nie umiem ująć, wytłumaczyć, ani umiejscowić. Ale jest to wrażenie bardzo pozytywne.

To był tak naprawdę dopiero początek długiej nocy i z występu Gatekeeper dotarłem na… występ Gatekeeper. Tyle, że teraz zamiast w wielkiej sali HKW, siedząc na wygodnych fotelach, słuchałem ich w piwnicy pływalni miejskiej (gdzie działa klub Stattbad), w ścisku, gorącu i dymie. Co prawda w HKW nie we wszystkich utworach pojawiał się wyraźny bit, ale gdy tak się działo, to jednak trochę dziwnie było odbierać to na siedząco. Do Stattbad dotarłem na końcówkę ich występu, akurat grali utwór, który też w HKW się pojawił ("Encarta") i tutaj wybrzmiał on zupełnie inaczej.

Cała impreza, zrobiona we współpracy z berlińskimi promotorami z Purge, odbywała się na trzech salach, a pomysłem była chyba jak największa różnorodność. Przechadzając się między salami można było przenosić się między grającymi jednocześnie ︻╦╤─ ƱZ ─╤╦︻, Skreamem z Sgt. Pokesem oraz Necro Deathmort. GdyAlec Empire rozpoczynał swój set, ja udałem się na najbardziej wyczekiwany punkt programu – Mykki Blanco. Niby nic niezwykłego, ale to zaangażowanie i energia wkładane w występ robiły wrażenie. No i głos, w zasadzie różne głosy, żonglowanie sposobami podawania tekstu, nagłe porzucanie go na rzecz onomatopei.

Potem chciałem już tylko dotrwać do DJ Sotofetta, który rozpoczął bardzo różnorodnie i na pewno kontynuował równie ciekawie, ale ja już nie miałem na nic siły.

03.02

Podczas imprezy w Stattbad rozmawiałem z dwoma osobami zaprawionymi w CTM-owych bojach i pojawił się wątek ewolucji, jakiej podlega festiwal. Że teraz stał się bardziej gwiazdorski, jest przeglądem dużych nazwisk, że brakuje zaskoczeń, mniej znanych artystów czy debiutantów. Oczywiście do pewnego stopnia jest to prawda, ale zarazem trudno to wyraźnie określić: czy Samuel Kerridge jest jeszcze mało znany, czy Evol jest nadal zaskoczeniem? Równolegle z jakoś „gwiazdorskim” wieczorem w składzie Holly Herndon, Forest Swords, d’Eon, Kuedo, niedaleko mamy nie tak oczywisty line-up: reliq, Wife, Iceage, Oneirogen, a innego dnia prezentację wytwórni Grautag.

Czego mi trochę brakowało, to występów, które przełamywałyby formę standardowego live-actu (ze specjalnie przygotowanymi wizualizacjami lub bez, mniejsza z tym). Nie znoszę narzekactwa na laptopowców i nie przeszkadza mi, gdy ktoś grając gapi się ciągle w ekran i klika – jeśli jego muzyka jest ciekawa. Ale czasem przydaje się coś innego, tak dla odświeżenia. W zeszłych latach takie wydarzenia nie były rzadkością, by wymienić choćby Rudolfo Quintasa, Justina Bennetta czy Mudboy’a.

Niedzielny zestaw popołudniowy wyszedł nieco naprzeciw moim oczekiwaniom. Najpierw był ciekawy wykład Heimo Lattnera o języku silbo gomero, potem nieciekawy spektakl duetu Set Mosaic i w końcu występ Ghédalii Tazartèsa.
Tego ostatnio wyczekiwałem bardzo, bo jeszcze nie miałem okazji usłyszeć go na żywo. Tak jak w przypadku Mykki Blanco – można powiedzieć, że nic niezwykłego, ale znów: ten głos i zaangażowanie. "Podkłady" (materiał z Coda Lunga) puszczał z płyty, do tego kilka instrumentów: naszyjnik z muszelek, dzwoneczki, bęben obręczowy. To wystarczyło.

Na marginesie chciałbym odnotować cieszący mnie fakt ponownej rozbudowy programu dziennego: spotkań, wykładów, dyskusji i prezentacji. Tutaj przy dużym udziale dziennikarzy The Wire i skromniejszym Resident Advisor. Chociaż Lisa Blanning chyba nie przekona mnie do siebie, to trzeba jej oddać, że sprawnie moderowała w/w dyskusję z Fisherem, Gamble'em i Goodmanem. Jednak powodzenie rozmów zależało głównie od pytanych, a nie pytających. Max Dax niekoniecznie błyszczał na spotkaniu z Terre Thaemlitzem, co nie zapobiegło temu, że padło wiele ciekawych spostrzeżeń. Świetna była też rozmowa Ellen Blumenstein z Kennethem Goldsmithem.

Brak komentarzy: