11/24/2009

MIMEO weekend w Wigrach

Zanim całe MIMEO, to w piątkowy wieczór czterech członków składu w występach solowych oraz w improwizowanym kwartecie.
Te koncerty odbywały się w Dużej Galerii Domu Pracy Twórczej w Wigrach, gdzie grający byli ulokowani na środku, w większości między dwiema sporymi kolumnami dzielącymi przestrzeń, publiczność usadzona w nieregularnych, przerywanych okręgach, a wokół rozstawione osiem głośników.

Z wielokanałowości na pewno pożytek robiła występująca jako pierwsza Kaffe Matthews. Widziałem ją kiedyś na żywo (w Suszni Starego Browaru) i o ile pamiętam, to wtedy raczej stosowała masy dźwięków. Tutaj mieliśmy do czynienia z łatwo dającymi się wyszczególnić elementami, niektóre z nich były całkiem proste (prawie czyste, czasem metalicznie) i nie zmieniały się. Inne nieco bardziej złożone (szumowe) i ewoluujące (np. narastające). Jednak tak naprawdę siła tego koncertu (jak się okazało - najlepszego z tego wieczora) tkwiła w ich nakładaniu, gdy mogły się przenikać, nachodzić na siebie. Było kilka momentów, które robiły wrażenie wcześniej zaplanowanych (jeśli dobrze zrozumiałem, to była to improwizacja z użyciem przygotowanych dźwięków), w tym sensie, że była w nich godna podziwu precyzja w zespalaniu składowych. No i też przyjemne chwile, gdy jeden dźwięk z głośnika w pobliżu, a inny - z drugiego końca sali.

Następnie kolejna osoba, którą słyszałem kiedyś w Suszni - Gert-Jan Prins. Wtedy byłem pod wrażeniem, mniej ostatnio, gdy podczas MGF zaprezentował się w duecie Synchronator. Teraz przeszkadzało mi to samo co ostatnio - brak struktury, myślenia o całości. Prins wpadał na kolejne sekwencje, przekręcił lekko gałkę na sprzężonym mikserze i pam - już coś zupełnie innego. Jasne, improwizacja to ryzyko, poszukiwanie, ale on nawet jak już znalazł coś ciekawego, to jakby nie wiedział, co z tym zrobić dalej. W środku była jedna masywna, ostra, gryząca partia, w ogóle było głośno i zadziornie, no ale niestety, to nie wystarczyło.

Potem Cor Fuhler, którego stonowane granie skutecznie zakłócał nadgorliwy fotograf. Na szczęście nie do końca i coś uszczknąłem dla siebie z tego występu. Formuła tego wieczoru zakładała chyba, że każdy set będzie bardzo krótki (żaden raczej nie przekroczył 20 minut) i najsilniej mi to wadziło w przypadku tej odsłony. W sumie był wstęp, rozwinięcie i kulminacja, ale mogło to być bardziej rozciągnięte. Mało grania na klawiaturze, trochę e-bowów, jakiś głośniczek, mikrofony kontaktowe (chyba?), radio (nieużyte), sporo magnesów. Ich zastosowanie pojąłem dopiero podczas koncertu MIMEO. Otóż: Fuhler ustawiał na strunach małe bramki z magnesów, w których powieszony był również magnes, o tym samym znaku, co powodowało ciągły jego ruch = potrącanie strun = ciągły dźwięk. Był to niby-mechaniczny system, raz wprawiony w ruch działał dalej sam. Zmysł majsterkowicza, w którym pianista nie jest osamotniony, jeśli chodzi o scenę improwizatorską. Pewien spryt w podejściu do instrumentu przywodził na myśl Seymoura Wrighta. Zabawne było to, że efekt dźwiękowy był raczej obfity, słysząc go z nagrania pewnie widziałbym męczącego się pianistę, podejmującego wysiłek wydobycia tylu dźwięków. Natomiast tutaj Fuhler mógł siedzieć bez ruchu. A to samo grało, niczym pozytywka, zresztą wydawało mi się, że mechanizmów z nich też używał (kładł je na strunach).

Phil Durrant z samplerem i laptopem wyposażonym w stworzony przez siebie program Maschine. Zupełnie nie wiem, co Durrant chciał zrobić. Pamiętam, że miałem wrażenie, że jego granie jest gdzieś na przecięciu Matthews i Prinsa. Jeśli takie przecięcie jest w ogóle możliwe. Była przestrzeń między elementami, ale był też chaos. Niektóre sample były wyraźnie celowo ucinane nagle, np. gdy jeszcze wybrzmiewały. Szkoda, że Durrant poczynił sobie ograniczenie niewychodzenia ponad pewien (niski) poziom głośności. W dodatku miałem wrażenie, że używa tylko dwóch głośników i to tych po drugiej stronie sali.

Na koniec cała czwórka razem, co też nie było zbyt udane. Im dalej, tym lepiej na szczęście. Matthews na początku chyba poszukiwała odpowiedniego patcha, Fuhler był powściągliwy, na plan pierwszy wysunęło się zderzenie światów Durranta i Prinsa, gdzie dolna granica głośności tego drugiego - była górną drugiego. Potem czasami wszyscy nawet jakoś się lepili, pamiętam Fuhlera, który zasłaniał wylot małego głośniczka, który emitował szum.



MIMEO wystąpiło w sobotę w kościele pw. Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny, w składzie 10-osobowym (bez zajętego Jérôme'a Noetingera). Ustawieni pośrodku centralnej nawy, między ławami, z fortepianem w środku tego środka, z dziesięcioma głośnikami (każdy swój, oprócz Fuhlera, tak więc dla kogoś dwa: chyba dla Matthews albo Petera Rehberga).
W tym przypadku zajęcie konkretnego miejsca oznaczało też wybór szczególnego punktu słyszenia. Ja siedziałem zaraz za Prinsem, mając za sobą jego głośnik, przed natomiast Lehna. Czyli akurat pomiędzy dwoma muzykami aktywnymi i częściej niezbyt cichymi. Z przodu po lewej Keith Rowe, na szczycie stołu Matthews, po lewej od Prinsa Rehberg. Tak więc gdy zaczynała wzrastać ogólna głośność, słyszałem raczej tylko to, co w pobliżu mnie. Jednak gdy nie było całościowego forte, to łatwo było dosłyszeć również coś odleglejszego. Jak np. charakterystyczne małe sprzężenia i kosmiczne wystrzały Rafaela Torala czy niezwykle trafnie ulokowane niskie częstotliwości od, jak przypuszczam, Marcusa Schmicklera. Był to taki moment, że wydawało się, że cały budynek porusza się od tego dźwięku.
Lehn chwilami mnie denerwował swoją nadaktywnością, choć trudno zaprzeczyć, że jego wkład na pewno nieraz unosił całość i pobudzał pozostałych. Jednak kilka razy miałem nadzieję, że nieco się opamięta. Bo zdarzały się też takie fragmenty, gdzie był wyraźnie osamotniony, zwłaszcza jeśli chodzi o głośność. Jednak gdy udawało mu się pociągnąć za sobą innych, powstawała wspaniała muzyka.
Fajne były też różne gry podobieństw, jak np. retro odgłosów właśnie u Lehna i Torala. Albo Prins stukający w jakieś elektroniczne skrzyneczki, co brzmiało jakby uderzać w struny fortepianu pałkami do kotłów.
Rowe był bardzo (bardzo) subtelny, jakby jedynie czuwał nad całością (zapewne wydawało mi się, że rzucił niezadowolone spojrzenie w kierunku Lehna gdy ten był na wznoszącej), wiele drobinek, w deseń contactu z Sachiko M, z kilkoma fragmentami ciągłych dźwięków, wydobywanych np. za pomocą wiatraczka ze sznurkami zamiast śmigiełka, którym traktowane były struny.
W pamięć zapadł mi też wkład Matthews, jakby bardzo spowolnione tony z instrumentów dętych, które przenosiły koncert w inny wymiar, rozszerzały o nierażącą wcale wzniosłość.

No a cały weekend to nie tylko muzyka, ale też przyroda wokół, świetna pogoda na spacery, odpoczynek, miłe towarzystwo i rozmowy. Czy czytają to jeszcze fani moich gastronomicznych wstawek w relacjach z koncertów? Jeśli tak, to polecam kartacze w restauracji DPT.

1 komentarz:

Robert pisze...

A mój krótki komentarz jest na:
http://robertdolega.com