Pisanie tutaj nowego posta to jak wracanie do domu po długiej niebytności. Ze świadomością, że ten dom tam cały czas był, z tyłu głowy i że się go może trochę zaniedbało, ale przecież stoi nadal, jest, wystarczy trochę poodkurzać, a przy okazji można coś poprzestawiać, inaczej udekorować, znaleźć nowe zastosowania dla starych mebli. Nie będę udawał, że starałem się przez te blogowo chudsze lata zachować jakąkolwiek ciągłość, ale też nie będę udawał, że jedynie *zapomniałem* skasować blogaska. Oczywiście, że nie - nie tylko dla tego, że (przynajmniej mi) służył za archiwum i był podręcznym repozytorium moich zainteresowań czy tekstów (gdy np. chciałem przypomnieć starą, a jakoś aktualną recenzję). Albo takim składzikiem, który, jak już naprawdę nie wiedziałem, gdzie mógłbym dany materiał opublikować, to zawsze on był w zasięgu (jak było choćby w przypadku pamiętnej relacji z Sacrum Profanum).
W międzyczasie działy się tzw. media społecznościowe, a zwłaszcza (dla mnie) jedno medium społecznościowe. I tak jak coraz bardziej lubię grupkę mojej audycji, tak coraz mniej lubię mój fanpej. A dokładniej: to, jak owo medium traktuje go (i wiele mu podobnych, oczywista). Od początku starałem się trochę robić mu na przekór, jakby wedle koncepcji Burroughsa, żeby karmić w odwecie system tym samym, czym on nas próbuje nasycić i żeby się dzięki temu udławił albo chociaż widowiskowo wyrzygał; uprawiałem data poisoning pewnie zanim to pojęcie istniało (a na pewno zanim je poznałem). Na ale cuszzzz, te małe przyjemności bladły wobec kombinatoryki: czy można dać link w poście, jaką focię i o której wrzucić. Nawet śledzenie statystyk ze specjalistycznych wyżyn wyssanego z palca profesjonalizmu i wydumanego technokratyzmu Business Suite było psu na budę. Pogoń za zasięgami frustrowała, tym bardziej, gdy okazywało się, że wrzucona od niechcenia pierdółka zyskiwała niespodziewanie duży rozgłos.
W końcu różne elementy układanki ułożyły się znów inaczej, w jakiś meta-kubistyczny obrazek internetów, które pod pewnymi względami są podzielone jak nigdy, ale na wielu innych poziomach (nieprzewidywalnych, niewyobrażalnych, nierealnych i absurdalnych często) tak bardzo nakładają się na siebie i korespondują, że nie wiadomo, co z tego i co z tym zrobić.
A może wiadomo, może należy (jak zwykle) robić swoje - bez obawy, że tl;dr i że nie mogę podlinkować, bo mi to rozbije konstrukcję posta. Fanpeja oczywiście nie kasuję, jakieś zastosowanie się na pewno dla niego znajdzie, a tymczasem zapraszam do dyskusji w przyjaznych przestrzeniach tego dziennika odczuwania. Make bloghouse great again!
Zastanawiałem się, czy na okoliczność tej reaktywacji nie zebrać moich publikacji od początku tego roku, ale na to jeszcze przyjdzie czas (hint: pod koniec tego miesiąca, co będzie po listopadzie). Teraz więc tylko materiały z ostatniego miesiąca:
>> audycja Upiór w operze x zasypywanie kanonu, czyli wielka przyjemność przysłuchiwania się, jak Dorota Kozińska mówi, jak jest & jak by mogło być; bez nazwisk, żeby uniknąć foszków i pozwów, ale i tak substancjalnie
>> szkic pod pretekstem Norwid'Elipsa Elżbiety Sikory o jej radiofonicznej twórczości
>> rozmowa z Pawłem Doskoczem nie tylko o Black Sabbath, Dragonie, Spontaneous Music Festival i o tym, że granie muzyki nie jest trudne [ZOBACZ JAK]
>> zapiski podróżne z Berlina (Wassermusik), Świdnicy (Festiwal Bachowski) i znad Kierskiego i Strzeszynka (OFF Opera)
>> recenzyjka ze spektaklu w ramach OFF Opery, Pieśni żałobne Moniki Błaszczak
>> recenzyjka kompilacji Music from Saharan WhatsApp
>> podwójna recenzja ostatnich albumów Zavoloki i Kotry
>> zdefragmentowana sylwetka Ryoji Ikedy
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz