Jako, że nie mogłem być na
Poznańskiej Wiośnie Muzycznej pierwszego dnia (ani na dwóch
ostatnich) to festiwal zaczął się dla mnie nie od wysokiego c
koncertu inauguracyjnego Orkiestry Symfonicznej Filharmonii
Pomorskiej w Auli Uniwersyteckiej, ale od skromniejszego solowego
recitalu Joanny Blejwas. Odbywał się on w Auli im. Stefana
Stuligrosza Akademii Muzycznej, która sama w sobie nadaje się dobrze
do takich występów, ale jej wadą jest umiejscowienie w pobliżu
salek ćwiczeniowych. W zasadzie co roku przynajmniej raz na takim
koncercie dźwięki z nich dobiegające konkurują z tym, co grane
jest w auli. Żeby już zakończyć narzekania na okoliczności
towarzyszące wspomnę tylko o fotografach, którzy swoich aparatów
używali bez wyczucia, a w dodatku były one wyposażone w głośne
migawki. Na szczęście zróżnicowany repertuar i gra Blejwas
odwracały uwagę od tych niedogodności. Dobrą decyzją było
dynamiczne otwarcie kompozycją Ryo Nody, fajnym pomysłem były też
krótkie wprowadzenia przybliżające kolejne utwory. Gdy
wykonawczyni opowiedziała, że Japończyk przedstawia tutaj bitwę
na morzu, to trudno było wręcz nie usłyszeć tego potem w muzyce.
Na pozór spokojniejsza, bo bez nagłych zmian, była kolejna
kompozycja - „Sequenzia IX b” Luciano Berio. Jednak ten spokój
jest zwodniczy, po dłuższej chwili takiego wycofania i zredukowania
robi się nawet złowrogo, coś zdaje się czaić pod powierzchnią,
próbuje przez nią przebić. Utwór jest wymagający nie tylko dla
słuchacza, ale nawet bardziej dla wykonawcy. Tym bardziej warto
podkreślić, że Blejwas świetnie sobie z nim poradziła. Kolejnym
punktem programu było prawykonanie kompozycji Katarzyny
Taborowskiej-Kaszuby z udziałem samej autorki na elektronice. Dla
mnie była to najsłabsza część koncertu, brzmienia były może i
ciekawe, ale zabrakło pomysłu na strukturę. Całość dopełniły
poprawny zaledwie utwór Jacquesa Wildbergera i efekciarski
Christiana Lauby.
Japońskie inspiracje powróciły
następnego dnia podczas występu Flute o'clock, w którym znalazł
się „Japanese Garden” Doiny Rotaru. Szkoda, że tak dużą rolę
tutaj odgrywała warstwa elektroniczna, której kiczowaty gwiezdny
pył dzwoneczków przysypał dobrą robotę instrumentalistów. Można
też zastanawiać się, czy faktycznie słusznie, że kompozycja nie
została, jak pierwotnie planowano, wykonana na końcu, ale jako
druga. Na pewno zaszkodziło to sile oddziaływania muzyki Dobromiły
Jaskot, z którą Rotaru zamieniono miejscami. Utwór Polki miał
poprzedzać dzieło Briana Ferneyhough, a gdy wybrzmiał później to
nie robił takiego wrażenia, był jedynie jakimś echem. Nie jestem
fanem Ferneyhough i zupełnie nie spodziewałem się takiej siły
rażenia „Carceri d'Invenzione IIIb”, ale ten najstarszy w
zestawie utwór swoją obsesyjnością i przeszywająco-świdrującymi
dźwiękami wywołał silne emocje. Na szczęście następnie duet
nie starał się ich intensyfikować, ale sprytnie skręcił w inną
stronę. Choć „Composition arithmetique” Artura Zagajewskiego
okazało się być też obsesyjne, ale na swój własny sposób –
przez maniackie wręcz powtarzanie kilku dźwięków i aż
niepokojąco sumienne przemieszczanie tych prostych klocków. Gdy po
16 minutach rzecz się skończyła, dało się słyszeć wśród
publiczności westchnięcie pełne ulgi. Faktycznie, ta muzyka mogła
wyczerpać, nie przynosiła wytchnienia, ale mi właśnie ta
bezcelowość, to że donikąd nie zmierzała (co niespodziewanie
przywiodło mi na myśl Wolfganga Voigta) i zdawała się nawet psuć
(bo miała w sobie coś maszynowego, może pozytywkowego) przynosiła
perwersyjną radość.
To już powoli staje się nową
tradycją festiwalu, że do najlepszych należą koncerty zespołów
austriackich. W tym roku dobrą passę podtrzymał Ensemble airborne
extended, który najpierw zaintrygował oryginalnym składem: harfa,
klawesyn i rozmaite flety, w tym kontrabasowy. Czasem takie nietypowe
instrumentarium ma stanowić wartość samą w sobie, ale tutaj to co
było interesujące na papierze okazało się również sprawdzać w
praktyce. Nawet utwór Bernharda Langa, z którego muzyką zwykle mi
nie po drodze, pozostawił pozytywne wrażenia. Przede wszystkim, nie
był przeładowany, a to u niego często słyszałem, bardziej
motoryczne, zbudowane z powtarzanych dźwięków fragmenty
przywodziły na myśl twórczość Zygmunta Krauze. Dźwięki
klawisza były stonowane, bliskie organowym, co kontrastowało z
filigranowymi brzmieniami harfy i współgrało z kojarzącym się z
rogiem alpejskim fletem. Z kolei zaraz potem, w kompozycji Fausto
Romitellego, instrument ten dzięki nagłośnieniu przypominał
didgeridoo. Znam „Seascape” z nagrań i sądzę, że podczas
koncertu dźwięk płynący z głośników mógłby być mocniejszy,
bo w tej muzyce można się zanurzyć i nawet dać ponieść groźnemu
wirowi, a tak przepływała ona trochę w oddali nawet nie
ochlapując. Problemy wynikające z głośności pojawiły się też
w wyniku następstwa utworu Wolfganga Mitterera, który ładniość
instrumentalną kontrował mocną elektroniką i Elisabeth Harnik z
samotnym zupełnie akustycznym klawesynem, którego dźwięk
początkowo ginął w dużej Auli Nova. Koncert zakończyło
prawykonanie „Meledictio” Tomasza Skweresa, z którego zapadło
mi w pamięć szczególnie nieszablonowe potraktowanie właśnie
klawesynu i harfy, operujące głównie w niskich rejestrach a
także pewien nastrój, niedaleki od tego wyczuwalnego w muzyce Kaiji
Saariaho.
Do udanych należy zaliczyć też
występ Wieniawski Kwartet, zwłaszcza dzięki utworom Bogusława
Schaeffera i Sławomira Czarneckiego, mniej przekonały mnie
prawykonania Agnieszki Zdrojek-Suchodolskiej i Jerzego Zieleniaka.
Mieszane uczucia wzbudził we mnie koncert Sinfonietta Pomerania, bo
choć zaczął się obiecująco od kompozycji Artura Kroschela i
Andrzeja Dziadka, to skończył konfundująco prawykonaniem „Koncertu
na fortepian i małą orkiestrę” Zbigniewa Kozuba. „Nimis”
Kroschela (dyrektora artystycznego Wiosny) zachwycało rozmaitymi
barwami, często ciemnymi, ale też mieniącymi się, co jest zasługą
instrumentów dętych (zwłaszcza puzonu) i ich dialogu z fortepianem
i smyczkami. W utworze było wiele małych zdarzeń, ale nie wydawał
się on wcale zagracony, bo emanował z nich spokój, nie było tu
gwałtowności, tylko zawieszenie i swobodne rozchodzenie się.
Podobne dryfowanie poruszało „Pomeranię” Dziadka, choć tu
mocno odznaczał się pewnie wchodzący fortepian, który wpływał
na wycofujące się smyczki. Udane były też „Ballada” Tadeusza
Dixa (choć momentami tak efektowna, że aż efekciarska) oraz
prawykonanie „Ex imo mari” Moniki Kędziory, powoli wygasające,
jakby zastygające. Tak jak w zeszłym roku słuchając nowej
kompozycji Kozuba mam wrażenie, że autor sobie żartuje, ale nie na
tyle otwarcie i zdecydowanie, że jednocześnie nikogo nie odstręcza.
Dlatego część publiczności może uważać, że właśnie
usłyszała pastisz noworomantyczny, a inna część rozpływać się
nad tym, jakie to było liryczne i melodramatyczne. Inna sprawa, że
znów był to utwór za długi i przegadany, w którym nie czuło się
konsekwencji między częściami, tak że ich kolejność mogłaby
być bez dużej różnicy zmieniona.
Jako, że nie byłem na całym
festiwalu, to powstrzymam się od jego oceniania. Jednak, gdy próbuję
spojrzeć na niego jako na pewną całość to zawsze zastanawiam
się, czy ma on ambicje lokalne czy też szerzej sięgające. Wydaje
się, że z większymi (nie tylko pod względem renomy, ale i
budżetów) wydarzeniami tego typu nie powinien się ścigać na
„nazwiska” (kompozytorów i wykonawców). Co nie znaczy, że nie
mają tu występować zespoły zagraniczne, zresztą właśnie
Ensemble airborne extended jest przykładem na ciekawą praktykę –
wykonawcy dali otwartą warsztatową próbę. Tego typu inicjatywy,
które prezentują muzykę w odmienny sposób, od innej strony, mogą
służyć budowaniu i aktywizowaniu tej lokalnej społeczności, co
byłoby cenne, bo odbiorcy czują się wtedy bliżej festiwalu.