Wieczór pierwszy rozpoczęła
projekcja trzech filmów krótkometrażowych z dvd Berlin-Super 80. Z
zaprezentowanych obrazów choć trochę interesujący był „3302 –
Taxi Film”, pozostałe nie zapadły mi w pamięć. To rzecz gustu
zapewne, ale może lepszym wyborem byłyby pochodzące również z
tego krążka „Berliner Küchenmusik” albo „Spanish Fly” –
te dziełka kojarzę z emisji na TVP Kultura. Tak czy inaczej,
pierwszy punkt festiwalowego programu naznaczony był przede
wszystkim tym, co ma się wydarzyć później.
Chwilkę po zakończeniu filmów
licznie zgromadzona publiczność mogła powitać brawami pierwszego
artystę grającego tego wieczora. Jelinek nie bawiąc się w długie
wstępy od razu wrzucił nas w środek swojego muzycznego świata.
Gdy z radością słuchałem, myśląc, że przy takiej muzyce (prym
wiodły lekko pokrzywione motywy z gitary) mógłbym się budzić
każdego (zbyt wczesnego) poranka, Jelinek dorzucił warstwę szumów,
delikatnie świdrujące częstotliwości. Po zamknięciu pierwszego
tematu (utworu ? nie jestem pewien, czy nie było tam jakiś
elementów z „Up to my old trick again”) wszedł w basowe rejony,
na których nagle (nie tyle niespodziewanie, co raczej na zasadzie
olśnienia) pojawił się „Lithummelodie 1” Artysta w materiale
znany z „Kosmischer Pitch” mocniej zaakcentował piękne iskrzące
mikro-dźwięki, które stworzyły interesujący kontrapunkt. W ciągu
całego występu (6 kawałków, mniej lub bardziej ze sobą
związanych) Jelinek często bazował na bitach o wyraźnym rytmie i
dość szybkim tempie. Na nie kładł kolejne warstwy, precyzyjnie
rozplanowane, ale pojawiające się zupełnie naturalnie. Wszystkie
dźwięki wokół rytmu igrały z nim, były od niego zależne, chcąc
się od niego uwolnić, pokazywały go pod innym kątem. Nieraz
dochodził do czegoś w rodzaju elektronicznej psychodelii, z lekka
transującej. W występie zdarzały się też momenty słabsze
(mógłby być trochę krótszy, ale nie kosztem wieńczącego "Universal band silhouteee”), ale mnie on zupełnie zadowolił.
Podobał mi się sam sposób w jaki dźwięki się pojawiały, jak
zmieniały swoje miejsce w konstrukcji, przemieszczały, jak się
rozkładały i spajały.
Z Tarwaterem (który wystąpił po
półgodzinnej przerwie) nie wiązałem specjalnych nadziei i dlatego
tylko się nie zawiodłem. Jasne, można powiedzieć, że to nie moja
bajka, ale lubię np. ich Silur a 11/6 12/10 też uważam
za całkiem przyjemne. Z płyt wnioskowałem, że duet gra piosenki,
oczywiście, nie takie radiowe lekko-łatwo-i-przyjemnie, ale
jednak. Na koncercie w Browarze w odbiorze przeszkadzały mi
dudniące, walące bity. Nie mogłem się radować liniami
melodycznymi, drobnymi smaczkami, wokalami, czy w ogóle "klimatem",
gdyż ten w ogóle nie zaistniał. Stale po uszach dawały topornie
brzmiące rytmy.
Drugi dzień zaczął się również od
projekcji, tym razem był to „Berlin: Symfonia miasta” (film
Waltera Ruttmana z 1927 roku), do którego ścieżkę dźwiękową
zaprezentował Vladislav Delay. Film przedstawia dzień z życia
wielkiego miasta, koncentruje się na takich zjawiskach/obszarach
tematycznych, jak fabryki (mechaniczny rytm urządzeń), zakupy,
handel (rola pieniądza) rozrywki (zoo, kabarety, wyścigi),
restauracje, transport (dojazdy do pracy, ruch uliczny),
architektura. Jednym słowem – miejskość, do napięć na linii
człowiek a jego wytwory, dzięki montażowi, autor dodał
zestawienia podobieństw świata ludzkiego i zwierzęcego (np. walka
psów a rękoczyny na ulicy) oraz kilka interesujących obserwacji,
jak dzieci naśladują ‘prawdziwe życie’ dorosłych.
Fin wyrobił sobie markę na scenie
nowej muzyki i jego łatwo rozpoznawalny styl nie wymaga chyba opisu.
Delay zagrał tak, jak należało się spodziewać – przestrzeń (z
fajnym pomysłem na puszczanie niektórych elementów tylko w jednym
kanale), smugi dźwięków, skrawki, strzępy bitów, z kilkoma
miejscami zagęszczonymi, chwilowymi przyspieszeniami, wszechobecny
chłód. Artysta pewnie w większości miał wcześniej przygotowany
materiał, ale cały czas, coś tam dokręcał, doprawiał. Choć nie
zawsze idealnie trafiał z dźwiękami w to, co się działo na
ekranie (czasem jakby ‘nadganiał’ fabułę), to moim zdaniem
jego muzyka dobrze funkcjonowała jako soundtrack. Właśnie dzięki
dźwiękom zaproponowanym przez Delay'a uświadomiłem sobie swoistość
rytmu życia miasta. Zwykle mamy jakieś niejasne poczucie, że
miasto żyje według jakiegoś rytmu. Wiemy, że jest on obecny, ale
jednocześnie nie można go dokładnie uchwycić. Jest to spowodowane
tym, że na rytm globalny składa się wiele rytmów o zasięgu
lokalnym i ograniczonych w czasie, wywołanych przez różne
zjawiska, które mają na siebie wpływ, wchodzą ze sobą w reakcje.
Delay’owska ścieżka dźwiękowa była znakomitym (choć od strony
muzycznej – bez wielkich zachwytów) tego odzwierciedleniem.
Po przerwie Gudrun Gut zaprezentowała
projekt Ocean Club, który jest rozwinięciem pomysłu na klub czy
też organizację mającą promować nową elektronikę. Obecnie pod
tą nazwą istnieje audycja w Radio Eins, którą tworzą (obok G.G.)
Thomas Fehlmann i Daniel Meteo. W sumie nie wiadomo było, czego się
spodziewać (Gut miała podobno śpiewać?). Skończyło się na tym,
że założycielka Moniki puszczała muzykę z winyli i cedeków
(jakiś Mr. Scruff, Clouddead, kilka rzeczy z jej wytwórni). Było
to może i przyjemne, ale bardziej nadawałoby się do siedzenia w
kawiarni, tak żeby jakieś dźwięki leciały w tle. W tych
warunkach (jako punkt w programie festiwalu), to jednak trochę mało.
Gdy założycielka Malarii nadała szybsze tempo stery przejął
Meteo. Szkoda, że ludzie zaczęli masowo wychodzić, zaraz gdy Gut
zeszła ze sceny (jakby stwierdzili, że swoje już wysiedzieli i na
dziś wystarczy). Meteo zaprezentował solidny tech-dubowy live act.
Widać było, że fajnie mu się gra i garstce publiczności udało
się nawet wyklaskać go na bis.
Nie wspomniałem dotychczas o Die
Pfadfinderei, którzy zapewnili wizualizacje. Nie jestem specem w
tych sprawach, ale ich działania, prezentowane na sześciu ekranach
(dwa za występującymi i po dwa na ścianach bocznych, przy czym te
ostatnie zwykle były wariacjami wokół centralnych projekcji) były
ciekawym uzupełnieniem muzyki. Zawierały różne elementy od filmów
(również przekształcanych, cofanych, wstrzymywanych) przez
kształty geometryczne po elementy graficzne, które reagowały na
rytm. W czasie występu Jelinka miałem nawet takie momenty, że
bardziej moją uwagę przyciągał obraz (np. blokowiska czy zabawna
sekwencja rysowania bohaterów komiksowych) a muzyka do niego po
prostu pasowała. Także, gdy grał Meteo powstała ciekawa
audio-wizualna całość, przy której można było odpłynąć.
Cieszy mnie to, że niektórzy ‘topowi’
artyści (teraz mam konkretnie na myśli twórcę loop-finding-jazz-records) są regularnymi gośćmi w Poznaniu,
mam nadzieje, że będzie ich przybywać. Okazuje się, też że
można zorganizować profesjonalny festiwal, który obejdzie się bez
niedociągnięć technicznych (artystyczne to inna kwestia) i który
przyciągnie mieszkańców innych miast (przyciągnął, prawda?).
Może to sprawi, że Poznań stanie się naprawdę ważnym punktem na
muzycznej mapie Polski.
Ciekawe, jakim miastom będą
poświęcone następne mini-festiwale, kolejnej ważnej metropolii? A
może organizatorzy odkryją dla nas jakieś miasto mniej znane,
które jest również żywym ośrodkiem kultury?
[pierwotnie opublikowane na nowamuzyka.pl]