10/21/2015

Unsound 2012: The End

[tekst pierwotnie ukazał się w magazynie "Fragile", publikuję go tu za zgodą redakcji]

Hasłem przewodnim „The End” Unsound chciał na pewno wprowadzić niepokój, może nawet niepewność. Gdzieś między wierszami czaiła się sugestia, że może to być koniec festiwalu w tej formule. Być może jakieś zmiany i redefinicja założeń przydałyby się tej, mającej już przecież dziesięć lat, inicjatywie. To jednak, jak również, liczne reakcje, a nawet pewne zamieszanie, jakie ta edycja spowodowała w środowisku polskiej krytyki muzycznej, są tematami na osobny artykuł. Tutaj nie zamierzam budować żadnej wielkiej narracji (także dlatego, że nie byłem na całym festiwalu), wolę skupić się na poszczególnych koncertach.

Jednym z wydarzeń, które najbardziej zapadło mi w pamięć był występ brytyjskiego duetu Raime, który grał materiał z albumu mającego się niedługo ukazać nakładem Blackest Ever Black. Był to chyba jeden z najlepiej nagłośnionych koncertów na festiwalu. W zasadzie na granicy przesady, ale dzięki temu dźwięk wypełniał całą przestrzeń Muzeum Inżynierii Miejskiej i niskie częstotliwości niesamowicie oddziaływały. Muzyka Raime, mroczna, powolna, zawiesista, osaczająca, nie jest najłatwiejsza w odbiorze, może więc dobrze, że duet zdecydował się zagrać krótko i pozostawić niedosyt. Utworom towarzyszyły specjalnie przygotowane wizualizacje, które na szczęście nie starały się ich dopowiadać czy ukonkretniać. Innym przedstawicielem B.E.B. był Black Rain, którego koncert w dancingu Feniks nie był zbyt porywający. Ciekawiej zrobiło się gdy na koniec dołączył do niego Kotra, wtedy zbliżyli się do klimatów kojarzących się nieco z Pan Sonic. Przytłaczająca złotem i czerwienią sala Feniksa w ciekawy sposób korespondowała z muzyką Helm, który z kolei był jednym z członków reprezentacji wytwórni PAN Act. Bardzo dobrze wypadł wydający tam NHK'Koyxeи (najnowsze wcielenie Kouheia Matsunagi) ze swoim futurystycznym, czasem aż groteskowo energetycznym brzmieniem. Szczególnie, że zagrał po Bass Clefie – potencjalna obecność tego materiału w katalogu PAN jest dla mnie czymś niezrozumiałym.

Festiwalowi należą się brawa za wyszukiwanie nieoczywistych przestrzeni dla różnych wydarzeń. Choć oczywiście samo miejsce nie jest w stanie uratować słabej muzyki, czego przykładem koncerty Andy’ego Votela i Innercity Ensemble w Kasynie Oficerskim. Odkryciem tej edycji był bez wątpienia Hotel Forum, który niejednej osobie przywoływał na myśl Lśnienie. Odbyły się tam dwie weekendowe imprezy, podczas których na trzech scenach zaprezentowano niezwykle szeroko rozumianą muzykę taneczną, czy też po prostu wykorzystującą bit. Tu premierę miał jedyny z projektów zainicjowanych przez Unsound, który naprawdę mnie interesował – Interplanetary Prophets, czyli współpraca Hieroglyphic Being i Itala. Efektem tego spotkania była muzyka faktycznie rozgrywającą się między różnymi stylistycznymi planetami, bez problemów wypadająca z ich orbit. Całość udowodniła, że rytm nie musi być ograniczeniem, ale inspiracją do nieskrępowanych poszukiwań. O ile przed tym występem nieco obawiałem się, co z niego wyjdzie, to o set Shackletona byłem spokojny. I słusznie, autor jednego z najlepszych tegorocznych albumów konsekwentnie rozwija swój własny kosmos dźwiękowy, przy czym nie przestaje zaskakiwać. Nie zawiedli też Traxman i MikeQ, serwując potężne zastrzyki energii i przynosząc tak potrzebny ożywczy powiew zza Oceanu. Do rozczarowań zaliczyłbym Fatimę Al Qadiri – może spodziewałem się za dużo, oczekiwałem takiego szaleństwa jak u Traxmana. Nguzunguzu też zagrali dość bezbarwnie, choć i tak lepiej niż Oneman, którego selekcja była do bólu przyjemna i pod publiczkę. Nie przekonała mnie też koncertowa wersja projektu Mala In Cuba, czyli spotkania angielskiego producenta dubstepowego i kubańskich instrumentalistów. Te dwie planety pozostały od siebie odległe, w dodatku występ był niezbyt dobrze nagłośniony. W Forum czekały mnie też niespodzianki, jak choćby Metasplice, którego działalność mam zamiar uważnie śledzić, by przekonać się, czy faktycznie jest mroczniejszą alternatywą dla Containera. Zaskoczeniem nie był sam występ Gathaspara, raczej fakt, że jego nieoczywiste dub-techno wciągnęło tyle osób.

Wiele koncertów odbywało się jak zwykle w Muzeum Manggha, na pewno trzeba wspomnieć o występie Fushitsushy, który był wydarzeniem choćby z tego względu, że była to pierwsza wizyta Keiji Haino w naszym kraju. Noise-rock, nieposkromiony wokal, głośność i czas trwania (ostatecznie, jak twierdzą ci, którzy wytrwali, około dwóch godzin) sprawiły, że była to rzecz dla zaprawionych w boju. A we znaki mogły się dać już poprzedzające Japończyków koncerty: Kevina Drumma i Vatican Shadow. Ten pierwszy pokazał, że dużego natężenia dźwięku można używać sensownie, a ten drugi, że niezbyt go to obchodzi. Świetnie wypadła Piętnastka (na żywo duet: Piotr Kurek i Hubert Zemler), która przyćmiła zagranicznych gości grających następnie: nudne i nijakie Ducktails oraz kiczowate Teengirl Fantasy. Wyczekiwałem z nadzieją występu Vessel, którego płyta mocno mnie zaintrygowała, jednak na żywo postawił on na syntetyczną ckliwość, a wątki dubowe, na albumie przepracowane, często przenicowane, tutaj zostały podane na tacy.