Gdy w Berlinie spodziewano się, że pobity zostanie kilkudziesięcioletni rekord temperatury (38,1 C), chłodne wnętrze elektrowni przy Köpenicker Straße było idealnym miejscem na spędzenie niedzieli.
Do szczęścia wystarczyłby mi już brak słońca i wygodne krzesło, a tu jeszcze Lower Order Ethics puszczała mroczne dźwięki (np. "Frankie Teardrop" prawie w całości). To było bardzo przydatne, żeby dojść do siebie i odnaleźć się w przestrzeni. Która robiła wrażenie, zwłaszcza przez swój ogrom: jeden poziom to wielka przestrzeń zakończona sceną, a niżej jeszcze dwa, z czego jeden dostępny tylko do oglądania; dodatkowo fajnie oświetlona.
Rashad Becker mówił bardzo ciekawe rzeczy w artykule w Wire, dlatego miałem spore oczekiwania przed jego występem. Nie będę trzymał was w niepewności – nie zawiódł. Muzyka z gatunku wyjątkowych, kilka dźwięków a’la Evol (ale nie tak wyśrubowanych), trochę jakby Pure (jednak nie skumulowane masy, a grupy drobnych motywów), ze względu na mnogość detali do głowy przyszedł mi też O.S.T., brzmieniowo nie bardzo daleko do Waisvisza (ale tutaj wszystko na poważnie). Gdzieś jakby przetworzone fragmenty wokali, wyginane, podobnie jak i inne dźwięki, dużo spirali i zakrętów, czasem loopy, ale albo zmieniane albo dwa nakładane nierówno na siebie. Gdzieś mignął powidok muzyki azjatyckiej, ale to może bardziej efekt sugestii tym, co autor mówił w Wire. Zbędne wizualizacje, które wydały mi się wręcz obrazą dla tego co Becker tworzył.
Positive Center - przyzwoite techno, darkambientowo pod koniec.
Na pierwszy rzut wydawałoby się, że Grischa Lichtenberger grał z naciskiem na perkusyjną/bitową warstwę, ale przy dłuższym obcowaniu i lepszym wsłuchaniu, zaczęło się okazywać, że jest to muzyka zróżnicowana, wielowarstwowa. Silne uderzenie nie było jej jedynym celem, wzbogacały je plamy, rozszerzające tła albo punktowe dźwięki niczym z sonaru. Do tego ładne światła.
Kwestię równoważenia elementów mógłby zechcieć przemyśleć Zan Lyons, który zaczął dość ładnie, nawet słodko dzwoneczkując, czasem sięgał po skrzypce, które następnie zapętlał. A potem zaczął napieprzać bitami, naprawdę mocno. A potem znów smutny pasaż i ogólnie tego chyba było więcej. Nic złego, a też gdyby były tylko smutacko-ładnie, to mogłoby być trudne do strawienia, jednak takie łączenie nie do końca zadziałało.
Zmianę klimatu zapewnił Russell Haswell, który zaczął od zabaw tonami prostymi i złożonymi, spoko, ale wyglądało to na bardziej na wprawki, niż na jakieś konkretniejsze coś. Bo to coś miało dopiero nadejść, druga część zaczęła się też jak ćwiczenie, tym razem z rozkładania bitów na czynniki pierwsze. Techno majaczyło na horyzoncie, ale długo nie nadchodziło, Haswell dał sobie czas na rozpędzenie się, a gdy już do tego doszło, było powalająco, agresywnie, z wieloma wykręconymi dźwiękami upchniętymi między bity (które nigdy do końca nie stały się standardowe). Z tego niestety postanowił przejść w noise, mogłoby to się udać, ale tutaj niestety pokonała go akustyka sali. Tak jak fajnie było słuchać tych cząstek bitów odbijających się od przeciwległej do sceny ściany, tak nieprzyjemnie było taplać się w bezforemnej głośnej breji.
Ancient Methods (teraz już solo) – bardzo przyzwoite techno, mógłby pokombinować z przejściami między utworami, jeden utwór bardzo Regisowy (może po prostu wynik współpracy z nim?), najlepszy pod koniec, zaskakujący ze zmutowanym ardkorowym motywem.
Tak czekałem na Samuela Kerridge’a, a gdy zaczynał czułem się już nieco zmęczony (była to szósta godzina słuchania muzyki). Z jednej strony, wtedy (i teraz też) wydaje mi się, że było super, więc o co mi chodzi, ale z drugiej nie mogłem wykrzesać z siebie takiego entuzjazmu, jak bym chciał, na jaki ta muzyka by zasługiwała.
Podobnie niestety z Violetshaped, którzy utrudnili sprawę dodatkowo, bo ich muzyka to w pełni wypełnione pasmo, walec prący nieustannie do przodu, który miażdży słuchacza. Kerridge zostawia trochę miejsca, otwiera przestrzeń także mniej oczywistymi rytmicznie (albo wcale nierytmicznymi) fragmentami.
Te występy zamknęły część kuratorowaną przez Contort, czyli cykl imprez (upraszczając) organizowany od 2012 przez Kerridge’a i jego żonę. Reszta wieczoru została poświęcona artystom związanym z Blackest Ever Black.
Na szczęście jakoś powróciły mi siły przed Raime, a też ich muzyka była pewną odmianą, bo sporej dawce dość podobnych (uogólniając) propozycji. Był jeden nowy utwór, z samplem wokalnym, a jeden z albumu brzmiał jakby inaczej (inne sample perkusji?). Odbiór zakłócały nieco deptane i kopane kubki, których dużo się walało po ziemi.
Cut Hands słuchałem z dołu, Vatican Shadow już prawie w ogóle, bo trzeba było odpocząć przed "aftershow" w pobliskim Shifted. Tu Powell, który grał pomysłowo, nie wszystko miksując w bit, tylko np. zostawiając intra utworów, a już zupełnie zaskoczył „Anit War Dub” Digital Mystikz. Potem Joe Andrews z Raime, na początku twarde oldskulowe techno, potem jungle, fajnie było patrzeć na to, jaką ma radochę z grania, a ludzie dobrze reagowali, aż nawet jakiś rewind się zdarzył. Następne Will Banhkead (The Trilogy Tapes), który najpierw trochę uspokoił parkiet, ale w końcu i tak przywalił. W zasadzie akuratnie, bo utorował drogę DJ-owi Richardowi, który początek swojego setu ustawił tak, że jego "Leech2" wydawał się tego wstępu naturalną konsekwencją. Było ciężko, brudno, ale zarazem tak energetyzująco, że o piątej rano zmęczenie uleciało i pląsałem radośnie.
8/01/2013
Berlin Atonal 2013 - niedziela
tagi:
ancient methods,
berlin,
blackest ever black,
dj richard,
g lichtenberger,
koncerty,
powell,
r haswell,
raime,
rashad becker,
samuel kerridge,
zan lyons
napisał
Piotr Tkacz-Bielewicz
o
20:28
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz