10/17/2012
Tricoli, Mathieu, Lescalleet w Auslandzie, 11.10.2012
Tricoliego słyszałem już kilka razy, więc nie oczekiwałem zaskoczeń. Zaczął bez zbędnych wstępów i wprowadzeń - od razu mocno, z początku dźwiękami kojarzącymi się z fajerwerkami, szybko osiągając głośny, "nieładny", chaos. Przez jakiś czas dominowały odgłosy uderzeń albo spadających przedmiotów, z pogłosem. Potem nastąpiła najlepsza część, wręcz nastrojowa: głosy nawołujące się w jaskini, krzyki mew, nawarstwiające się, potęgujące. Takie pójście w klimat o wiele bardziej mi odpowiadało niż poprzedzające to rozwiązania siłowe. Całość trwała około 15-20 minut.
Wcześniej zastanawiałem się, jaki będzie układ wieczoru i gdy rozpoczął Tricoli, to pomyślałem, że idea jest taka, aby bardziej agresywne występy przedzielił Stephan Mathieu. Ale co ja tak naprawdę wiem o jego muzyce? Ostatnią rzeczą, którą słyszałem był chyba Radioland, więc na pewno nie jestem na bieżąco. W Auslandzie zagrał kompozycję Tashiego Wady (w wersji "podróżnej" - jedna warstwa była puszczona z laptopa). To mnie zaskoczyło zupełnie - było mocno, zdecydowanie, w dobrym sensie twardo. Bez międlenia i rozwadniania, które jakoś (niesłusznie?) kojarzyłem z działalnością Mathieu. A tutaj sam konkret, spójność. Może nawet zbyt pospieszne zwinięcie dźwięków na koniec, wobec pewnego rozmachu kompozycji. Choć może lepiej tak, niż przesadzić i to pół godziny było akurat.
Jasona Lescalleeta trudno określić jako gwiazdę całego wydarzenia, ale dla mnie był na pewno największą atrakcją (nie sądziłem, że będę miał kiedyś szansę zobaczyć go na żywo). Co dziwne, trochę osób wyszło przed jego występem. Jeszcze więcej w trakcie, bo rzecz rozwinęła się na prawie godzinę. Zaczęło się bez zapowiedzi od ledwo słyszalnego, skradającego się szmeru. Po czym nagle pojawiły się pyknięcia spowodowane przez migającą lampkę, a zaraz silne walnięcia, które chyba nie były przewidziane. Lescalleet je jednak przyjął, zgłośnił i zaczął nimi manipulować (pitchując) oraz rytmizować, chociaż nie w zupełnie oczywisty sposób. Stopniowo dokładał wokół nich brud, wypełniał wolną przestrzeń.
Nastąpiło wyraźnie zaplanowane przejście do następnej części: najpierw cichej, zbudowanej z drobiazgów, potem skontrastowanych stonowanymi basowymi tąpnięciami, które przez swoją nierównomierność wprowadzały niepokój. Nie były one głośne, jednak z czasem powodowały rezonowanie różnych elementów pomieszczenia i miałem wrażenie, że Lescalleet świadomie tym grał.
Wydaje się, że całość wzbiera i narasta wyraźnie z myślą o wielkim finale, ale jednak nie. Dotychczasowe dźwięki schodzą na dalszy plan, a pojawia się (chyba) nagranie terenowe dzwonów, w którym słychać sporo otoczenia i też może jakieś pasmo dograne?
Ale to też nie był koniec, z oddali słychać już rozciągnięte uderzenia, które okazały się tym, co podejrzewałem - spowolnionymi bitami. Piosenka stopniowo jest coraz głośniej i przyspiesza, ale jest jeszcze poniżej "normalnej" szybkości, gdy Lescalleet wznosi toast piwem sugerując, że to by było na tyle.
Lescalleet grał używając dwóch dużych magnetofonów szpulowych, dwóch małych, dwóch Casio SK-1, dyktafonów i laptopa.
napisał
Piotr Tkacz-Bielewicz
o
21:12
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz