Fitzcarraldo (1982) Werner Herzog
Niekoniecznie muszę wypowiadać się o filmie, o którym już tyle napisano. Ale to się dobrze składa, bo już od dawna chciałem, żeby cykl "wpatrywanie" wiązał się silniej z patrzeniem również na blogu (co po części inspirowane jest sekcją "Films I Love" Only The Cinema oraz bardziej wnikliwymi filmowymi wpisanie The Art of Memory).
Z filmu Herzoga dałoby się wykroić wiele serii stopklatek, oprócz tak oczywistych (co nie znaczy, że mniej wdzięcznych) jak przyroda czy statek, przychodzi mi na myśl choćby "biały bóg i reszta" (czyli tytułowy bohater na tle grup postaci). Albo szczegóły: włosy, witraże, dłonie, banany, oczy. Niestety z niezupełnie luksusowego wydania, do którego mam dostęp ("Do zobaczenia w 'Zwierciadle'") nie wszystko tak samo dobrze się screenshotuje.
Dlatego też zdecydowałem się na raczej statyczny zbiór: plakat, mapa, szyld, plan.
8/28/2010
Herzog (wpatrywanie cz. 16)
8/22/2010
Dziś przypada rocznica śmierci Luca Ferrariego, którego nazywam po prostu (dla wygody, by nie mnożyć określeń) moim ulubionym kompozytorem.
Z tej okazji w poprzednim wpisie cały artykuł o erotyzmie w jego twórczości, a przy okazji polecam wpisy poświęcone Ferrariemu z tekstówtrzecich, gdzie mnóstwo linków.
Najbliższa Audiosfera będzie obchodzić rocznicę, ale taką drogą, że będziemy słuchać artystów, u których można odnaleźć inspiracje, albo którzy zbliżają się atmosferą czy pomysłami, do Ferrariego. Czyli m.in. Sebastien Roux, Sebastian Meissner, Marcus Schmickler, Roel Meelkop, Jacques Lejeune, Samuel Sighicelli.
Luc Ferrari - prawie wszystko o kobietach
[artykuł ukazał się w czasopiśmie Fragile 4/2009, dziękuję redakcji za zgodę na przedruk]
Luc Ferrari (1929-2005) to francuski kompozytor, który zaczynał od serializmu, potem zainteresował się muzyką konkretną, a po jakimś czasie korzystając z jej środków (nagrywanie i przetwarzanie dźwięków), doszedł do własnego rozwiązania – muzyki anegdotycznej. Tutaj, zamiast z dźwiękami nierozpoznawalnymi, oderwanymi od ich źródła (jak chciała muzyka konkretna), mamy do czynienia często z fragmentami narracyjnymi, którym łatwo można przypisać odniesienie w rzeczywistości. W działalności Ferrariego mamy do czynienia z wieloma formami: muzyką elektroniczną, instrumentalną (lub połączeniem ich obu), słuchowiskami, reportażami, nagrywaniem terenowym i wszystkim, co wynika z łączenia tych elementów. Nie będę tutaj obszerniej przedstawiać jakże interesującej drogi twórczej Francuza, chciałbym się skupić za to na jednym, bardzo ważnym aspekcie muzyki tego artysty, który można najkrócej określić jako – erotyzm. W kompozycjach, które omówię, Ferrari jawi się jako człowiek, który daje się uwodzić życiu, potrafi uwieść swoimi utworami słuchacza, a także przedstawia za ich pomocą samo uwodzenie.
Ten pierwszy raz
Ferrari był człowiekiem ceniącym wszelkie zmysłowe przyjemności i zafascynowanym kobietami. Jak wspomina, został przez nie wychowany, a jego trzy siostry można uznać w pewnej mierze za przyczynę jego zainteresowania światem sztuki. Swego czasu umawiały się one z różnymi artystami, a Ferrari poczuł chęć wejścia w to środowisko. Młode kobiety są także bohaterkami dwóch utworów z początku lat 70.: Danses organiques (1971/73) oraz Unheimlich Schön (1971). Pierwszy z nich autor nazywał "kinem dla uszu" albo "dźwiękową powieścią graficzną" – to jeśli chodzi o formę. Natomiast zawartość, jak twierdził, powstała, gdy wręczył dwóm dziewczynom magnetofon. Co więcej, urządzenie towarzyszyło ich pierwszemu spotkaniu, podczas którego kochały się. Od siebie Ferrari dodał muzykę, którą określił jako wyobrażony folklor, a także mówione wprowadzenie. Słychać też jęki i westchnienia, których stopniowo jest coraz mniej, a nie będzie chyba nadinterpretacją uznanie ostatniej części za muzyczny odpowiednik orgazmu. W komentarzu dopisek: "kampania kompozytora na rzecz wyzwolenia kobiet". Jest to przejaw specyficznego poczucia humoru Ferrariego. Innym jego przykładem może być powstały w 1971 roku Pornologos 2, który przynajmniej w tytule nawiązuje do wcześniej rozpoczętej serii utworów Tautologos, jakby kpiąc z ich powagi.
Zapędy voyerystyczne dają o sobie znać w pochodzącym z tego samego roku Unheimlich Schön, anonsowanym enigmatycznym: "Jak oddycha młoda kobieta myśląc o czymś innym...". Jest również wersja, w której owo "inne" zostało doprecyzowane i zmienione w "nieprzyzwoite". Tutaj też kompozytor ostrzega: "należy tego słuchać bardzo ostrożnie". I jest to zrozumiałe, gdy posłucha się tego niezwykle intymnego, delikatnego utworu, w którym słyszymy tylko nagrywany z bliska, cichy głos kobiecy wypowiadający tytułowe słowa. Powtarzanie treści pozwala skupić się na różnicach w intonacji, sugerujących rozmaite emocje. Wszelka nieostrożność ze strony odbiorcy gwarantowałaby spłoszenie mówiącej, naruszenie jej świata.
Na pierwszej randce
Sexolidad (1982-83) to kompozycja instrumentalna, składająca się z sześciu części, którym w większości za tytuły posłużyły nazwy części ciała. Ferrari przekłada w nim na język dźwięków sytuację seksualnego zbliżenia kobiety i mężczyzny. Intencją utworu było wywołanie satysfakcji zmysłowej lub nawet cielesnej. Dlatego też autor stwierdza, że proces twórczy nie jest tak ważny, zostawia to do wyjaśnienia swojemu alter-ego. Znów tekst towarzyszący jest równie ciekawy jak sama muzyka: opowiada on o kompozytorce, która przychodzi przedstawić swój utwór zespołowi mającemu go zagrać. Muzycy przygotowują się podczas gdy ona mówi – czasem niepewnie, czasem pospiesznie, zapalczywie. Chwilami jest zakłopotana, by zaraz znów odzyskać pewność siebie. Pewne skomplikowane objaśnienia, jakie Ferrari wkłada w jej usta, zdają się parodiować patetyczne, przeteoretyzowane, zjadające własny ogon zapiski, które zdarza się popełniać twórcom. Jednak system przyjęty dla tego utworu jest jasno wyłożony: wyszczególnione zostało dwanaście (po sześć dla jednej płci) partii ciała, po czym okazało się (po "dokładnym policzeniu"), że tyle samo jest tonacji. Łączenie ich w utworze wynika z kombinacji, do jakich może dojść podczas spotkania (np. męskie oczy – damskie pośladki).
Ferrari powraca tu do pomysłu, jakim posłużył się w Société II (1967), w którego podtytule zastanawiał się: "gdyby fortepian był kobiecym ciałem". Ten utwór na zespół i solistę (pianistę) zawiera w sobie elementy teatru muzycznego. Instrumentaliści zbliżają się w jego trakcie do fortepianu i zaczynają też na nim grać. Według kompozytora zadają mu (jej) ból, choć można też odczytywać to jako zaloty, chęć zwrócenia na siebie uwagi. Tekst poświęcony Sexolidad dodaje: "ciało to nie przedmiot, (...) ciało jako instrument, instrument by myśleć, widzieć, czuć, rozumieć...(...) instrument, który nie ma nazwy."
Kolejnym powrotem jest koncepcja żeńskiego alter-ego, które pojawiło się także w Journal intime ukończonym w roku rozpoczęcia Sexolidad oraz w filmie Presque rien avec Luc Ferrari, gdzie wspomnienia kompozytora czyta jego współpracowniczka.
Innym utworem poświęconym spotkaniu jest Cahier du soir (1991-92), w którym kolejne jego etapy realizują się w partiach instrumentów. W jednej z części grający zbliżają się do siebie, wykonując specyficzny quasi-taniec, tupiąc, a atmosferę subtelnie podkreśla czerwony filc rozłożony na kotłach (oba elementy mają swoje znaczenie dźwiękowe).
Sex-Machine
Jeśli w Danses organiques sprzęt był czymś w rodzaju afrodyzjaku (a zarazem pretekstem, przekaźnikiem, który zachował dla innych to spotkanie), to w Dialogue ordinaire avec la machine (1984) jest już jedną ze stron w erotycznej relacji. Ostatnią część tych "filozoficznych przypowiastek na taśmę" stanowi piosenka miłosna wyśpiewana na cześć osiągnięć techniki. Wraz z jej rozwojem to już nie fortepian, ale sampler uosabia kobietę. Sprzęt jest taki, jakim często mężczyźni chcą widzieć płeć przeciwną: uległy ("czeka bez ruchu"), poddający się ich woli, dostosowujący się. Jednocześnie pełny niespodzianek, nieodgadniony, nie do końca zrozumiały, a daje się skomplementować w dość prosty sposób ("co za klawiatura"). Tak jak w Sexolidad tworzenie muzyki przekłada się na uprawianie miłości, jest jej analogią (a może i ją zastępuje?, ułatwia?, prowokuje?). Choć tutaj, mimo całej ekstazy, jaką słychać w wokalu, łatwo daje się odczuć, że to mężczyzna (kreator) nad wszystkim panuje.
Dobry sposób na podryw
Trudno określić, na ile można wierzyć w opowieść o sposobie zbierania materiału do Chansons pour le corps (1988-94). Podobno Ferrari chodził po Ogrodzie Luksemburskim i prosił napotkane kobiety o wyznania (które nagrywał) na temat ich ciała. Ciekawe, czy zawędrował w pobliże zespołu rzeźb przedstawiających Galateę i Akisa oraz Polifema, co mogłoby podsunąć myśli o niebezpieczeństwach towarzyszących miłości. W tym procederze być może najbardziej zbliżył się do swojego credo: być dewiantem. Choć tutaj w sposób raczej dosłowny, a Ferrari nie myślał o powszechnym rozumieniu tego słowa, chodziło mu raczej o wykraczanie poza utarte szlaki, sprzeciw wobec ortodoksji. Tak czy inaczej, w efekcie powstały cztery pieśni (trzy o tych samych tytułach co części Sexolidad), z przerywnikami instrumentalnymi, gdzie partiom śpiewanym towarzyszą oryginalne nagrania. Kompozytor zwracał uwagę, że interpretacja partii śpiewanych nie musi być skomplikowana, a przede wszystkim należy zwrócić uwagę na zachowanie znaczeń słów.
Ferrari mówił, że nagrywanie i używanie takiego materiału w utworach pozwala mu na umieszczenie w nich (swojej, czyjejś) prywatności, zmysłowości. Mieszanka wolnomyślicielstwa, fascynacji kobietami, szacunku do nich, a także poczucia humoru i autoironii sprawia, że do jego dzieł trudno przyłożyć takie miarki jak 'przyzwoitość' czy 'dobry smak', za to pozostaje pewność, że obcuje się z intrygującą, zadziwiającą twórczością.
[źródłem informacji i wypowiedzi są: artykuł z 12. numeru magazynu Glissando, wywiad dla paristransatlantic.com, film dokumentalny Presque Rien avec Luc Ferrari (z którego kadr powyżej), a także wywiad z żoną kompozytora, Brunhildą Meyer-Ferrari, i komentarze, które znajdują się w książeczce do 10-płytowego boksu L’œuvre électronique oraz notki towarzyszące wydaniu płytowemu Sexolidad i Dialogue Ordinaire Avec La Machine]
8/12/2010
woof, woof, woofah
Podczas ostatniej wycieczki do Berlina kupiłem czwarty, najnowszy, numer magazynu Woofah. Co przypomniało mi, że już dawno miałem wrzucić kilka rzeczy z numerów poprzednich. Na dobry początek wywiad ze Scubą i jego przewodnik po A Mutual Antipathy oraz fajna, dogłębna recenzja Aerial 2562 - tutaj.
Teraz widzę na stronie czasopisma, że poprzednie numery są już wyprzedane, więc tym bardziej mam powód, żeby wrzucać z nich teksty. Jakieś konkretne życzenia?
Najnowszy numer (który może nie rozejdzie się tak prędko, bo nakład wzrósł do tysiąca egzemplarzy) jest wart uwagi zwłaszcza ze względu na rozmowy z Ronem Vesterem i Tony'm Thorpem oraz recenzje. Nieco zawiódł mnie wywiad z Untoldem - materiał "okładkowy", a taki krótki.
Jeśli ktoś ma pierwszy numer, niech da znać!
8/02/2010
to & owo
(Przepraszam tych, którzy nie lubią takich wpisów, ale tego wszystkiego nie da się powiązać wątkiem przewodnim.)
Stanowczo za mało znany duet Sculpture w końcu wyda pełnoprawny album, we wrześniu nakładem Dekordera.Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, to będziemy go przedpremierowo puszczać w Audiosferze, a w międzyczasie (w najbliższym wydaniu) zrobimy przegląd dotychczasowego katalogu tej oficyny.
A Sculpture wystąpi 24-ego września na Transvizualiach, na zachętę polecam soundcloud, gdzie m.in. rejestracje koncertów.
Będziemy też prezentować w tej audycji split Piotrowicz/von Hausswolff, wypuszczony przez Bocian Records.
Wczoraj wybrałem się na koncert Leny Piękniewskiej, ale przed wejściem okazało się, że zabrakło miejsc (oczywiście, po co robić darmowe wejściówki do odbioru wcześniej...). A co poza tym z festiwalu Tzadik mnie ominęło?
Chciałbym wspomnieć o najmilszym muzycznym spotkaniu ostatnich tygodni, albumie Mare Juliana Lyncha. Muzyka pozornie prosta, uwodząca naturalnością, swobodą, a jednocześnie odpowiednio skomplikowana, żeby nie nudzić po wielu przesłuchaniach. No i klimatem cudownie letnia.
Z nadchodzących wydarzeń tylko zasygnalizuję, że pod koniec września będę opowiadał o Alessandro Bosettim w Muzeum Etnograficznym w Warszawie. Szczegóły, jak się wszystko dogra.
Z później nadchodzących, o czym usłyszałem w Trójce od mówiącego tam Janka Topolskiego, to w przyszłym roku na ENH ma przyjechać Michel Chion. I ma być przetłumaczona jego książka, jak przypuszczam L´Audio-Vision. Son et image au cinéma, której anglojęzyczne wydanie udostępnił kiedyś Kamil Antosiewicz.
Inne pomyślne wieści z Wrocławia, to nagrodzone filmy. A przede wszystkim to, że będą dystrybuowane. Jestem bardzo ciekaw tajskiej produkcji, a mój brat widział oba nagrodzone dokumenty i mówił, że dobre.
Moje ostatnie odkrycie filmowe to Philippe Grandrieux, ale o tym może innym razem.