12/09/2010

Zamiast (w ramach?) rozległych podsumowań końcoworocznych: najpiękniejsza rzecz, jaką widziałem na jutjubie.
Na jutjubie można też obejrzeć teledyski Das Racist, a jak się to zrobi, to należy ściągnąć ich dwa albumy: Shut Up, Dude za darmo i Sit Down, Man za przynajmniej 50 centów.
Jeśli chodzi o niedawne zachwyty, to muszę wspomnieć również o Twist of Fate Lydii Lunch i Phillipe'a Petit. Muzyka niepodobna do niczego, a że jeszcze wokal do niej pasuje...

Cóż, trudno określić, jakie będą losy tego bloga, ale tymczasem więcej będzie się działo tutaj.

10/21/2010

spotkanie + nowe numery

Spotkanie jest w niedzielę o 18:00, w KontenerART, prowadzi je Michał Libera, biorą w nim udział Lidia Zielińska, Tomasz Misiak i ja. Gromadzimy się wokół książki Kultura dźwięku, ale głównym tematem będzie dyskurs o muzyce w Polsce, a także możliwości zaistnienia "dyskursu muzycznego", czyli generalnie: dlaczego jest tak źle i czy może być choć trochę lepiej?

Nowe numery magazynów Fragile i M|I. We Fragile ciekawe artykuły Dariusza Brzostka i Anny Nacher. W M|I o Johnie Fahey'u, wywiad z Eyless In Gaza oraz masa recenzji. A jeszcze bardzo fajna płyta z ekskluzywnymi materiałami.

Jest też moja relacja z koncertów Palestine'a i Haino podczas club transmediale...Tak, tak, tego festiwalu z przełomu stycznia i lutego. Gdy pod koniec czerwca otwierałem świeży Czas Kultury z moją relacją dotyczącą transmediale, uśmiechałem się lekko dumając nad aktualnością tekstu wobec takiego przesunięcia czasowego.
Gdy teraz myślę o artykule z M|I, to chciałbym żebyśmy spróbowali go potraktować jako ćwiczenie z ponadczasowości przeżyć muzycznych, zwłaszcza tych koncertowych. Spróbujemy?

9/29/2010

Warszafski Dreszcz

3.

9/17/2010

Zapraszam: wykład / wtorek / Warszawa

Już kiedyś o tym wspominałem mimochodem, a teraz ze wszystkimi detalami: we wtorek w Państwowym Muzeum Etnograficznym w Warszawie będę miał okazję opowiadać o jednym z najciekawszych (dla mnie) artystów - Alessandro Bosettim.

Spotkanie pod tytułem "Muzyka jako antropologia - próba ujęcia działalności Alessandro Bosettiego".

Na początek: Czy muzyka, jej słuchanie lub tworzenie, może nam dać wiedzę? Jeśli tak, to jakiego rodzaju, czy będzie to choćby zbliżone do poznania naukowego? Jak wiele wspólnego mogą mieć ze sobą nauka i sztuka?

Rozpatrując różne aspekty twórczości włoskiego kompozytora Alessandro Bosettiego, będę starał się odpowiedzieć na te i inne pytania. Omawiając kilka jego przedsięwzięć zamierzam pokazać, że w jego przypadku uprawianie muzyki jest nieodłączne od refleksji antropologicznej (albo wręcz przez nią wyzwalane). Przysłuchując się jego muzyce, będziemy wypatrywać w niej obecności takich kwestii jak: dialog międzykulturowy, problem translacji, zakorzenienia, rola technologii w życiu codziennym.

Namechecking: Frantz Fanon, Marcel Griaule, Edward W. Said, Italo Calvino, Filippo Tomaso Marinetti, Pino Masnata.

Oczywiście będzie też słuchanie twórczości bohatera, w tym nieopublikowanego Arcoparlante.

Początek o 19:30, co powinno pozwolić zdążyć tym, którzy najpierw wybiorą się na Krew na liściach do Zachęty.

9/10/2010

ogłoszenia rozdrobnione

No i w końcu zapowiedzi stały się ciałem: Audio Culture ukazuje się po polsku. Kulturę dźwięku wydaje Słowo/obraz terytoria. (Ktoś chce pomóc w organizacji spotkania "promocyjnego" w Poznaniu?)
Na stronie wydawnictwa fragment w pdfie - z przedmowy oryginalnej. Oprócz tego spis treści - uważni dostrzegą brak wywiadu z Merzbowem.

Inne newsy, najpierw taki, o którym pewnie wszyscy wiedzą: zaczęło się Mediations Biennale (o którym w osobnym wpisie raczej).
A czy ktoś wiedział o takim czymś? Peter Bürger w Poznaniu, proszę proszę. Ja też nie wiedziałem i mam wrażenie, że zostało to tak pomyślane, żeby jak najmniej osób o tym wiedziało.

Dalej, jak dowiadujemy się ze strony Monotype niedługo ma wyjść nowy numer magazynu M|I, z płytą. Czekamy, czekamy...

Jak już jestem w trybie zapowiadawczym, to najbliższa Audiosfera z muzyką Unsuk Chin, Kaiji Saariaho i Thomasa Adèsa (pod pretekstem Nagrody Grawemeyera).

Na koniec: nowy link z boku - Unspoken Cinema.

8/28/2010

Herzog (wpatrywanie cz. 16)

Fitzcarraldo (1982) Werner Herzog

Niekoniecznie muszę wypowiadać się o filmie, o którym już tyle napisano. Ale to się dobrze składa, bo już od dawna chciałem, żeby cykl "wpatrywanie" wiązał się silniej z patrzeniem również na blogu (co po części inspirowane jest sekcją "Films I Love" Only The Cinema oraz bardziej wnikliwymi filmowymi wpisanie The Art of Memory).

Z filmu Herzoga dałoby się wykroić wiele serii stopklatek, oprócz tak oczywistych (co nie znaczy, że mniej wdzięcznych) jak przyroda czy statek, przychodzi mi na myśl choćby "biały bóg i reszta" (czyli tytułowy bohater na tle grup postaci). Albo szczegóły: włosy, witraże, dłonie, banany, oczy. Niestety z niezupełnie luksusowego wydania, do którego mam dostęp ("Do zobaczenia w 'Zwierciadle'") nie wszystko tak samo dobrze się screenshotuje.

Dlatego też zdecydowałem się na raczej statyczny zbiór: plakat, mapa, szyld, plan.













8/22/2010

Dziś przypada rocznica śmierci Luca Ferrariego, którego nazywam po prostu (dla wygody, by nie mnożyć określeń) moim ulubionym kompozytorem.

Z tej okazji w poprzednim wpisie cały artykuł o erotyzmie w jego twórczości, a przy okazji polecam wpisy poświęcone Ferrariemu z tekstówtrzecich, gdzie mnóstwo linków.

Najbliższa Audiosfera będzie obchodzić rocznicę, ale taką drogą, że będziemy słuchać artystów, u których można odnaleźć inspiracje, albo którzy zbliżają się atmosferą czy pomysłami, do Ferrariego. Czyli m.in. Sebastien Roux, Sebastian Meissner, Marcus Schmickler, Roel Meelkop, Jacques Lejeune, Samuel Sighicelli.

Luc Ferrari - prawie wszystko o kobietach

[artykuł ukazał się w czasopiśmie Fragile 4/2009, dziękuję redakcji za zgodę na przedruk]



Luc Ferrari (1929-2005) to francuski kompozytor, który zaczynał od serializmu, potem zainteresował się muzyką konkretną, a po jakimś czasie korzystając z jej środków (nagrywanie i przetwarzanie dźwięków), doszedł do własnego rozwiązania – muzyki anegdotycznej. Tutaj, zamiast z dźwiękami nierozpoznawalnymi, oderwanymi od ich źródła (jak chciała muzyka konkretna), mamy do czynienia często z fragmentami narracyjnymi, którym łatwo można przypisać odniesienie w rzeczywistości. W działalności Ferrariego mamy do czynienia z wieloma formami: muzyką elektroniczną, instrumentalną (lub połączeniem ich obu), słuchowiskami, reportażami, nagrywaniem terenowym i wszystkim, co wynika z łączenia tych elementów. Nie będę tutaj obszerniej przedstawiać jakże interesującej drogi twórczej Francuza, chciałbym się skupić za to na jednym, bardzo ważnym aspekcie muzyki tego artysty, który można najkrócej określić jako – erotyzm. W kompozycjach, które omówię, Ferrari jawi się jako człowiek, który daje się uwodzić życiu, potrafi uwieść swoimi utworami słuchacza, a także przedstawia za ich pomocą samo uwodzenie.

Ten pierwszy raz

Ferrari był człowiekiem ceniącym wszelkie zmysłowe przyjemności i zafascynowanym kobietami. Jak wspomina, został przez nie wychowany, a jego trzy siostry można uznać w pewnej mierze za przyczynę jego zainteresowania światem sztuki. Swego czasu umawiały się one z różnymi artystami, a Ferrari poczuł chęć wejścia w to środowisko. Młode kobiety są także bohaterkami dwóch utworów z początku lat 70.: Danses organiques (1971/73) oraz Unheimlich Schön (1971). Pierwszy z nich autor nazywał "kinem dla uszu" albo "dźwiękową powieścią graficzną" – to jeśli chodzi o formę. Natomiast zawartość, jak twierdził, powstała, gdy wręczył dwóm dziewczynom magnetofon. Co więcej, urządzenie towarzyszyło ich pierwszemu spotkaniu, podczas którego kochały się. Od siebie Ferrari dodał muzykę, którą określił jako wyobrażony folklor, a także mówione wprowadzenie. Słychać też jęki i westchnienia, których stopniowo jest coraz mniej, a nie będzie chyba nadinterpretacją uznanie ostatniej części za muzyczny odpowiednik orgazmu. W komentarzu dopisek: "kampania kompozytora na rzecz wyzwolenia kobiet". Jest to przejaw specyficznego poczucia humoru Ferrariego. Innym jego przykładem może być powstały w 1971 roku Pornologos 2, który przynajmniej w tytule nawiązuje do wcześniej rozpoczętej serii utworów Tautologos, jakby kpiąc z ich powagi.
Zapędy voyerystyczne dają o sobie znać w pochodzącym z tego samego roku Unheimlich Schön, anonsowanym enigmatycznym: "Jak oddycha młoda kobieta myśląc o czymś innym...". Jest również wersja, w której owo "inne" zostało doprecyzowane i zmienione w "nieprzyzwoite". Tutaj też kompozytor ostrzega: "należy tego słuchać bardzo ostrożnie". I jest to zrozumiałe, gdy posłucha się tego niezwykle intymnego, delikatnego utworu, w którym słyszymy tylko nagrywany z bliska, cichy głos kobiecy wypowiadający tytułowe słowa. Powtarzanie treści pozwala skupić się na różnicach w intonacji, sugerujących rozmaite emocje. Wszelka nieostrożność ze strony odbiorcy gwarantowałaby spłoszenie mówiącej, naruszenie jej świata.

Na pierwszej randce

Sexolidad (1982-83) to kompozycja instrumentalna, składająca się z sześciu części, którym w większości za tytuły posłużyły nazwy części ciała. Ferrari przekłada w nim na język dźwięków sytuację seksualnego zbliżenia kobiety i mężczyzny. Intencją utworu było wywołanie satysfakcji zmysłowej lub nawet cielesnej. Dlatego też autor stwierdza, że proces twórczy nie jest tak ważny, zostawia to do wyjaśnienia swojemu alter-ego. Znów tekst towarzyszący jest równie ciekawy jak sama muzyka: opowiada on o kompozytorce, która przychodzi przedstawić swój utwór zespołowi mającemu go zagrać. Muzycy przygotowują się podczas gdy ona mówi – czasem niepewnie, czasem pospiesznie, zapalczywie. Chwilami jest zakłopotana, by zaraz znów odzyskać pewność siebie. Pewne skomplikowane objaśnienia, jakie Ferrari wkłada w jej usta, zdają się parodiować patetyczne, przeteoretyzowane, zjadające własny ogon zapiski, które zdarza się popełniać twórcom. Jednak system przyjęty dla tego utworu jest jasno wyłożony: wyszczególnione zostało dwanaście (po sześć dla jednej płci) partii ciała, po czym okazało się (po "dokładnym policzeniu"), że tyle samo jest tonacji. Łączenie ich w utworze wynika z kombinacji, do jakich może dojść podczas spotkania (np. męskie oczy – damskie pośladki).
Ferrari powraca tu do pomysłu, jakim posłużył się w Société II (1967), w którego podtytule zastanawiał się: "gdyby fortepian był kobiecym ciałem". Ten utwór na zespół i solistę (pianistę) zawiera w sobie elementy teatru muzycznego. Instrumentaliści zbliżają się w jego trakcie do fortepianu i zaczynają też na nim grać. Według kompozytora zadają mu (jej) ból, choć można też odczytywać to jako zaloty, chęć zwrócenia na siebie uwagi. Tekst poświęcony Sexolidad dodaje: "ciało to nie przedmiot, (...) ciało jako instrument, instrument by myśleć, widzieć, czuć, rozumieć...(...) instrument, który nie ma nazwy."
Kolejnym powrotem jest koncepcja żeńskiego alter-ego, które pojawiło się także w Journal intime ukończonym w roku rozpoczęcia Sexolidad oraz w filmie Presque rien avec Luc Ferrari, gdzie wspomnienia kompozytora czyta jego współpracowniczka.
Innym utworem poświęconym spotkaniu jest Cahier du soir (1991-92), w którym kolejne jego etapy realizują się w partiach instrumentów. W jednej z części grający zbliżają się do siebie, wykonując specyficzny quasi-taniec, tupiąc, a atmosferę subtelnie podkreśla czerwony filc rozłożony na kotłach (oba elementy mają swoje znaczenie dźwiękowe).

Sex-Machine

Jeśli w Danses organiques sprzęt był czymś w rodzaju afrodyzjaku (a zarazem pretekstem, przekaźnikiem, który zachował dla innych to spotkanie), to w Dialogue ordinaire avec la machine (1984) jest już jedną ze stron w erotycznej relacji. Ostatnią część tych "filozoficznych przypowiastek na taśmę" stanowi piosenka miłosna wyśpiewana na cześć osiągnięć techniki. Wraz z jej rozwojem to już nie fortepian, ale sampler uosabia kobietę. Sprzęt jest taki, jakim często mężczyźni chcą widzieć płeć przeciwną: uległy ("czeka bez ruchu"), poddający się ich woli, dostosowujący się. Jednocześnie pełny niespodzianek, nieodgadniony, nie do końca zrozumiały, a daje się skomplementować w dość prosty sposób ("co za klawiatura"). Tak jak w Sexolidad tworzenie muzyki przekłada się na uprawianie miłości, jest jej analogią (a może i ją zastępuje?, ułatwia?, prowokuje?). Choć tutaj, mimo całej ekstazy, jaką słychać w wokalu, łatwo daje się odczuć, że to mężczyzna (kreator) nad wszystkim panuje.

Dobry sposób na podryw

Trudno określić, na ile można wierzyć w opowieść o sposobie zbierania materiału do Chansons pour le corps (1988-94). Podobno Ferrari chodził po Ogrodzie Luksemburskim i prosił napotkane kobiety o wyznania (które nagrywał) na temat ich ciała. Ciekawe, czy zawędrował w pobliże zespołu rzeźb przedstawiających Galateę i Akisa oraz Polifema, co mogłoby podsunąć myśli o niebezpieczeństwach towarzyszących miłości. W tym procederze być może najbardziej zbliżył się do swojego credo: być dewiantem. Choć tutaj w sposób raczej dosłowny, a Ferrari nie myślał o powszechnym rozumieniu tego słowa, chodziło mu raczej o wykraczanie poza utarte szlaki, sprzeciw wobec ortodoksji. Tak czy inaczej, w efekcie powstały cztery pieśni (trzy o tych samych tytułach co części Sexolidad), z przerywnikami instrumentalnymi, gdzie partiom śpiewanym towarzyszą oryginalne nagrania. Kompozytor zwracał uwagę, że interpretacja partii śpiewanych nie musi być skomplikowana, a przede wszystkim należy zwrócić uwagę na zachowanie znaczeń słów.
Ferrari mówił, że nagrywanie i używanie takiego materiału w utworach pozwala mu na umieszczenie w nich (swojej, czyjejś) prywatności, zmysłowości. Mieszanka wolnomyślicielstwa, fascynacji kobietami, szacunku do nich, a także poczucia humoru i autoironii sprawia, że do jego dzieł trudno przyłożyć takie miarki jak 'przyzwoitość' czy 'dobry smak', za to pozostaje pewność, że obcuje się z intrygującą, zadziwiającą twórczością.

[źródłem informacji i wypowiedzi są: artykuł z 12. numeru magazynu Glissando, wywiad dla paristransatlantic.com, film dokumentalny Presque Rien avec Luc Ferrari (z którego kadr powyżej), a także wywiad z żoną kompozytora, Brunhildą Meyer-Ferrari, i komentarze, które znajdują się w książeczce do 10-płytowego boksu L’œuvre électronique oraz notki towarzyszące wydaniu płytowemu Sexolidad i Dialogue Ordinaire Avec La Machine]

8/12/2010

woof, woof, woofah

Podczas ostatniej wycieczki do Berlina kupiłem czwarty, najnowszy, numer magazynu Woofah. Co przypomniało mi, że już dawno miałem wrzucić kilka rzeczy z numerów poprzednich. Na dobry początek wywiad ze Scubą i jego przewodnik po A Mutual Antipathy oraz fajna, dogłębna recenzja Aerial 2562 - tutaj.
Teraz widzę na stronie czasopisma, że poprzednie numery są już wyprzedane, więc tym bardziej mam powód, żeby wrzucać z nich teksty. Jakieś konkretne życzenia?
Najnowszy numer (który może nie rozejdzie się tak prędko, bo nakład wzrósł do tysiąca egzemplarzy) jest wart uwagi zwłaszcza ze względu na rozmowy z Ronem Vesterem i Tony'm Thorpem oraz recenzje. Nieco zawiódł mnie wywiad z Untoldem - materiał "okładkowy", a taki krótki.

Jeśli ktoś ma pierwszy numer, niech da znać!

8/02/2010

to & owo

(Przepraszam tych, którzy nie lubią takich wpisów, ale tego wszystkiego nie da się powiązać wątkiem przewodnim.)

Stanowczo za mało znany duet Sculpture w końcu wyda pełnoprawny album, we wrześniu nakładem Dekordera.Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, to będziemy go przedpremierowo puszczać w Audiosferze, a w międzyczasie (w najbliższym wydaniu) zrobimy przegląd dotychczasowego katalogu tej oficyny.
A Sculpture wystąpi 24-ego września na Transvizualiach, na zachętę polecam soundcloud, gdzie m.in. rejestracje koncertów.

Będziemy też prezentować w tej audycji split Piotrowicz/von Hausswolff, wypuszczony przez Bocian Records.

Wczoraj wybrałem się na koncert Leny Piękniewskiej, ale przed wejściem okazało się, że zabrakło miejsc (oczywiście, po co robić darmowe wejściówki do odbioru wcześniej...). A co poza tym z festiwalu Tzadik mnie ominęło?

Chciałbym wspomnieć o najmilszym muzycznym spotkaniu ostatnich tygodni, albumie Mare Juliana Lyncha. Muzyka pozornie prosta, uwodząca naturalnością, swobodą, a jednocześnie odpowiednio skomplikowana, żeby nie nudzić po wielu przesłuchaniach. No i klimatem cudownie letnia.

Z nadchodzących wydarzeń tylko zasygnalizuję, że pod koniec września będę opowiadał o Alessandro Bosettim w Muzeum Etnograficznym w Warszawie. Szczegóły, jak się wszystko dogra.

Z później nadchodzących, o czym usłyszałem w Trójce od mówiącego tam Janka Topolskiego, to w przyszłym roku na ENH ma przyjechać Michel Chion. I ma być przetłumaczona jego książka, jak przypuszczam L´Audio-Vision. Son et image au cinéma, której anglojęzyczne wydanie udostępnił kiedyś Kamil Antosiewicz.

Inne pomyślne wieści z Wrocławia, to nagrodzone filmy. A przede wszystkim to, że będą dystrybuowane. Jestem bardzo ciekaw tajskiej produkcji, a mój brat widział oba nagrodzone dokumenty i mówił, że dobre.

Moje ostatnie odkrycie filmowe to Philippe Grandrieux, ale o tym może innym razem.

6/22/2010

Gdzie jest muzyka?

Każdy pretekst jest dla mnie dobry do robienia podsumowań, składania list itp. Tak więc fakt, że minęła już połowa roku, wystarczył, żeby zastanowić się, co ciekawego muzycznie wydarzyło się w 2010.

Jestem zaskoczony, bo bardzo mało tych naprawdę dobrych rzeczy się zebrało:

Oni Ayhun mnml ssgs mx47
Eugene Chadbourne / Greg Malcolm Jazz School
Ross Bolleter Night kitchen
T++ Wireless
Alessandro Bosetti Zwölfzungen
Mount Kimbie Crooks & Lovers
Wojciech Bąkowski Zsyp

Chociaż wypada zauważyć, że ciągle aktualny jest mechanizm nadrabiania zaległości, bo w liście najlepszych płyt z innych lat usłyszanych w tym roku króluje rok poprzedni:
Anstam Cree (2009)
Ami Yoshida / Toshimaru Nakamura Soba To Bara (2009)
Robin Hayward States of Rushing (2009)
Mordant Music SyMptoMs (2009)
Vindicatrix Die Alten Bösen Lieder (2009)
Brian Eno The Shutov Assembly (1992)

No i pozostaje początkowe pytanie - gdzie jest muzyka? Ta dobra, ta najlepsza? Czego powinienem posłuchać?

A propos Vindicatrixa, bo może ktoś jeszcze nie widział tego, a warto.

Jeszcze chciałem się podzielić informacją, na którą trafiłem wczoraj, że ktoś w końcu postanowił zaprosić Maję Ratkje do Polski. Jej dotychczasowa nieobecność na żadnym festiwalu, koncercie w naszym kraju, była dla mnie zadziwiającym niedopatrzeniem i rażącym brakiem. I gdzie przyjedzie? Na Warszawską Jesień. I to z nowym utworem.

5/28/2010

Oval - proces zmian

15 czerwca ukazuje się epka Ovala Oh, pierwsze wydawnictwo od 9 lat. Miałem sposobność słuchać tego materiału - o tym za chwilę.

Przed słuchaniem przypomniałem sobie wrażenia z poznańskiego koncertu Ovala i wywiad, jaki potem z nim przeprowadziłem. W kontekście nowych utworów warto zwłaszcza przywołać obecne wtedy "sample gitary akustycznej, chwilami przypominające pozytywkę" i "wyraźne perkusyjne, blaszane sample" - czy były to już przymiarki do nowej kolekcji Oh?
W wywiadzie uderzyły mnie słowa: "Nie jest to, więc typowe podejście do brzmienia w sensie pisania utworu bądź generowania dźwięku przy użyciu modułów dźwiękowych, instrumentów wirtualnych bądź analogowych. Następnym krokiem zwykle jest komponowanie a potem realizacja, reszta to projektowanie brzmienia." Bo nowe utwory są odejściem od tej metody, zostały "napisane", co zresztą sugerował już press release (przeszarżowany, nawet jak na press release).

W tej chwili nie przychodzi mi do głowy artysta, którego nowego wydawnictwa oczekiwałbym tak bardzo, jak Ovalowego. Przy tym jednak: ostatnio wróciłem do ovalprocess i podczas słuchania stwierdziłem, że tam się ciągle tyle kryje, że mógłbym w zasadzie ciągle wracać do już wydanych przez niego albumów.

Czy w takim razie nowy materiał był mi potrzebny i czy mógł mnie nie zawieść? Odpowiedzi nie stuprocentowo pewne, ale jednak skłaniałbym się ku "nie". A na pewno nie takie wydawnictwo, które w pierwszej linii ustawia folkotronicowego potworka "Hey". Jest i gitarka, i automat perkusyjny (czy może "żywa perka"?), niby jest również coś elektronicznego z "dawnego" Ovala, ale pasuje to jak pięść do nosa. Nie wiem, czemu najgorszy (i najdłuższy) utwór jest na początku, ale nie sądzę, żeby umieszczenie go tam było przypadkiem.
Trochę trudno otrząsnąć się po takim starcie, ale potem jest lepiej. Choć nadal nie ma tego, za co tak uwielbiam Ovala: spoistości, jednorodności, tej masy brzmieniowej, w której można się zanurzyć. Dla mnie jest to nieudana i nieprzekonująca próba zmiany podejścia, którą postrzegam w kategoriach zabrudzenia i rozrzedzenia świetnie funkcjonującej materii. Jest też nieprzyjemne poczucie niepewności, zastygania w pół kroku, wchodzenia w ślepe uliczki, zamiast Ovalowego pływu czy może posuwu.

Zapewne jestem typowym przypadkiem fana, który tak ukochał artystę, czy etap (chociaż w przypadku Poppa trudno to tak określić) w jego twórczości, że teraz broni mu "prawa do rozwoju" i chciałby, żeby kopiował on dawnego siebie. Cóż, tak i nie, bo jestem ciekaw nowych pomysłów Ovala, ale zarazem - nie takich pomysłów (bo mam wrażenie, że to nie są zupełnie jego, własne, oryginalne, pomysły).
Ale może powinienem po prostu słuchać bardziej, żeby wysłyszeć ciągłość, którą zauważono w tej recenzji: "And yet, this new incarnation of Oval has more in common with their classic phase than may be apparent at first sight. Dreamy Rhodes-elegy and quasi-title-track „oh!“, pastorally swooning „hmmm“ or the slow-motion rotation of „sediment“ hinge on the same irresistible contrast between cool, surgical source materials and defiantly romantic textures as piece like „Textuell“ (off Ovalprocess). While the latter, however, was marked by a mysterious flow, these new pieces are entirely frank about the techniques employed to create them."

Podejrzewam, że wystarczy chwilę poszperać w sieci, żeby ściągnąć tę epkę, ale dla tych, którzy brzydzą się takim procederem, możliwością posłuchania wydawnictwa jest Audiosfera, gdzie na koniec audycji puszczamy po jednym kawałku, a w wydaniu dzień po premierze zapewne więcej.

5/20/2010

Z cyklu "z ostatniej chwili"

albo z cyklu "najmniej promowane koncerty":

21 maja (piątek) w Cafe Mięsna Wolf Eyes, support: (Rotten) Tatansquaw, wstęp 8 zł, start (podobno) punktualny - 20:00.



Mogłoby być też w cyklu "najbardziej niespodziewane niespodzianki" albo "saga utraty słuchu". W każdym razie - do zobaczenia w Mięsnej!

5/16/2010

in other news

Słusznie zrobiłem, że wybrałem się do Muzeum Narodowego wcześnie, zanim kibice wylegli na ulice, żeby pokazać, jak się bawi, jak się bawi Lech Poznań.
Co do Muzeum - to głupota, żeby kazać ludziom czekać na zewnątrz i nie było to spowodowane przepełnieniem wewnątrz. Po prostu wpuszczano o określonych godzinach.
Dobrze, że akurat celowałem w pokaz filmów Meliesa, bo nie musiałem długo stać (choć to też dlatego, co ze wstydem przyznaję, że ominąłem kolejkę). Projekcja była w zakątku Estrady Poznańskiej, gdzie różne pocztówki, np. taka ujawniająca chyba niedawne nowiny, których w necie jeszcze nie ma:


Inne miłe wiadomości: okazuje się, że wigierski Półwysep Nowej Muzyki nie utonął i szykuje fajne wydarzenia: warsztaty i wykonanie "The Great Learning" Cardew w lipcu, a we wrześniu weekend z Zeitkratzerem.

Jak już jestem przy zapowiedziach, to nowy utwór Alessandro Bosettiego, przypomniał mi, że przyjeżdża on na jeden koncert do Polski (9 czerwca, Powiększenie) ze swoim projektem Trophies. Nie znam tego zespołu, ale sam fakt, że jeden z najciekawszych dla mnie artystów zagra w kraju (po raz drugi, ale po latach i pierwszy raz nie na saksofonie) cieszy niezmiernie.
A podlinkowany utwór godzien uwagi, choć korzysta z zabiegu znanego z Exposé, to nie jest powtórką tego, bo tutaj mamy pewną kolażowość. Jak pisze autor: "I like to think of Arcimboldo's paintings from the XVI century as a inspiration in my craft. They are examples of hand made convolution and shadowing, if this can explain the process a little more. I have been pouring words into notes. Notes into noises and then again noises into meaning."

A jeśli komuś mało czytania mojego pisania, niech zajrzy tu.

A 11 czerwca będę występował a Lublinie, ale o tym później.

5/15/2010

Martin Küchen - 23.04.2010, Instytut Awangardy, Warszawa

Tak długo zbieram się do napisania o tym występie, bo gdy układam myśli w głowie, czuję że ciągle coś pozostaje nieuchwytne. Zobaczymy, jak pójdzie teraz...

Koncert był świetny, wciągający, wyjątkowy (nie tylko ze względu na miejsce). Tego się spodziewałem, znając i będąc fanem twórczości (zwłaszcza solowej) szwedzkiego saksofonisty. Co mnie zaskoczyło, to skupienie. Po pierwsze, jeśli chodzi o publiczność, która słuchała z uwagą. Po drugie, jeśli chodzi o wykonawcę, który wiedział dokładnie, co i jak chce wyrazić. Po trzecie, o coś pomiędzy, o intymność, jaką dało być może to, że Küchen grał bez nagłośnienia, być może bliskość, fizyczne skupienie słuchających wokół niego. Ale najpewniej - dała to sama muzyka.

Zdecydowana, ale nie agresywna, spójna, ale różnorodna. Küchen wykonywał materiał z The Lie and The Orphanage, albumu właśnie wydanego przez Mathka - inkarnacja (?) Audiotonga wypuszczająca cedeki. W Warszawie ten materiał zajął mu 35 minut, a potem był 10-minutowy bis - utwór dla teatru tańca.

Ten występ przypomniał mi o rozmyślaniach, jakie kiedyś wzbudziła we mnie muzyka Robina Haywarda, a ostatnio powróciły podczas słuchania jego powalającego States of Rushing. Artysta ten przekształcił swoją tubę w instrument brzmiący i zachowujący się raczej niczym jakieś elektroniczne urządzenie do wytwarzania dźwięku. I Szwed idzie trochę w tym kierunku, choć nie tak daleko, by jak Hayward w "Treader" imitować minimal-techno.
Raczej chodzi o podejście (do instrumentu) i o odejście (od jego historii). Przy czym nie ma w tym tego umęczonego wydostawania się, strzałów na oślep, zachłystywania się wolnością, które towarzyszy często tzw. technikom rozszerzonym. Może nie powinienem na siłę wykopywać przepaści między Küchenem, a dajmy na to Michelem Donedą, ale czułem sporą różnicę. Zresztą, nie to jest punktem ciężkości wywołanego przez pierwszego z nich wrażenia. I nie zamierzam nikogo potępiać za poszukiwania nowych środków wyrazu w grze na instrumencie. Chodzi o to, że miałem poczucie, że Küchen nie musi przekraczać granic, jakie wyznacza historia instrumentu, utarte sposoby grania, bo nakreślił dla niego swoje własne, wyznaczył mu nowe terytorium, w którym dzieli i rządzi. Nie robi czegoś, bo to można przecież zrobić, np. nie gra bez ustnika, bo tak też się da, ale dlatego, że tego właśnie potrzebuje. Techniki rozszerzone - też, ale potem - zawężone.

Inna sprawa to miejsce koncertu, była pracownia Edwarda Krasińskiego, mieszcząca się na 11. piętrze bloku w centrum miasta. Na jej oszklonym tarasie odbywał się koncert, w surowej przestrzeni szkła i betonu. No i świeczek, małych, rozstawionych na ziemi, które wkrótce uzupełniły z zewnątrz uruchamiane światła miasta. W tle dawały znać o sobie środki transportu - tramwaje i autobusy.

A także mniej typowe - helikoptery, które tego dnia wyjątkowo (a może wcale nie?) często krążyły nad stolicą. Uczyniły one "Killing the houses, Killing the trees" (w wersji bliższej tej dostępnej tu, niż tej na płycie) enigmatycznie niepokojącymi. Były takim odwołaniem do rzeczywistości, jakim są dla tego artysty dedykacje. Ale aspekt polityczny to jeszcze inna sprawa - o niej Michał Libera rozmawia z Küchenem w wywiadzie, którego fragment tu, a całość towarzyszy albumowi.

5/04/2010

co słychać (przez linki) ?

Another Timbre po zwyżce formy (Magda Mayas, Patterson/Capece) ostatnim rzutem wydawniczym nadaje nowe znaczenie określeniu "zły dizajn". Może oprócz Ap'strophe, który jest bezpiecznie nijaki, ale pozostałe załamują mi ręce, gdy po nie sięgam (chyba, że spróbuję doceniać oprawę płyty tria Martin Küchen, Keith Rowe, Seymour Wright *konceptualnie"). Another Timbre to naprawdę dziwny przypadek przepaści między kiepską formą, a bardzo dobrą treścią. I właśnie tutaj na ratunek przychodzi najbliższa Audiosfera, gdzie zapoznacie się z tą drugą, bez przymusu obcowania z pierwszą.

Z aktualności innych: kolejny FRIV w najbliższy piątek i sobotę w Budapeszcie. Ponoć to piękne miasto - czyli już dwa powody, żeby się wybrać.

Ze starszych spraw: nowy numer Fragile, gdzie m.in. o Bukowskim, Nabokovie, DJ-u Spooky'm i Madlibie, Janek Topolski szuka humoru w muzyce współczesnej, a ja w nim brodzę komentując teksty Łony, głównie z pierwszej płyty.

Niedający się podciągnąć pod aktualność, ale wciąż wart przeczytania, obszerny wywiad z Tetuzim Akiyamą (jego zredagowana wersja w drugim M|I). Przy okazji ulotki, które Akiayma zeskanował na jego potrzeby.

Jeszcze dwie rzeczy, na które chciałbym zwrócić waszą uwagę: komentarz do Becketta/Feldmana, który dostarcza nowszego tłumaczenia libretta oraz ta strona.

4/21/2010

Słuchanie architektury i inne przypadki

Chciałbym zakończyć to rozwlekłe danie składające z odgrzewanych kotletów dotyczących club transmediale 2010. Oczywiście było jeszcze kilka wystaw i wystawek, o których nie napisałem, ale może to dowodzi, że nie były one dla mnie aż tak interesujące. Z rzeczy niewątpliwie ciekawych, a nie opisanych na blogu: relacja z koncertów Keiji Haino i Charlemagne'a Palestine'a w następnym numerze M|I, relacja z występów Ryoji Ikedy, Reble/Könera, artificiela w następnym numerze Czasu Kultury.

A tutaj chciałbym wspomnieć jeszcze o jednej instalacji - tak, przystanę na to określenie, choć jest ono chyba niedokładne. Otóż w budowanym przy Brunnenstrasse 9 budynku Mark Bain umieścił (w cemencie zasychającym) czujniki sejsmiczne, z których dane są przekładane na dźwięk. Którego można posłuchać wpinając słuchawki do wejścia jackowego w ścianie budynku.



No i stoję sobie tak w słuchawkach, podpięty do architektury, przechodnie mnie mijają, dwóch panów wyraźnie rozbawionych, pokazują na mnie palcem. Po chwili jedna pani mnie zaczepia, co to jest, opowiadam pokrótce, a ona jest wyraźnie zafascynowana, okazuje się, że mieszka tutaj. Ciekawe, czy zaczęła rozmyślać, że może jej czynności w mieszkaniu też się jakoś przekładają na to, co idzie do słuchawek? Że można ją niejako podsłuchiwać? Autor twierdził, że słychać gdy pada deszcz, akurat szczęśliwie wtedy nie padał, choć może fajnie byłoby go w ten sposób posłuchać. Jedyne co dało się rozpoznać, to odgłos przejeżdżających tramwajów, to znaczy wibracja, w jaką wprawiały budynek, w dodatku słyszalna z pewnym opóźnieniem.

4/19/2010

Pogadanka Roberta Henke

Henke zabrał głos zaraz po Lippitcie i zaczął od stwierdzenia, że większość tego, co chciał powiedzieć znalazło się w poprzednim wystąpieniu.

Podszedł do tego jednak z charakterystycznym dla siebie poczuciem humoru, komentując, że to nawet dobra ilustracja poruszanego problemu - grania muzyki na żywo. Tak jak grający na żywo musi być przygotowany na improwizowanie, na radzenie sobie z nieprzewidzianymi okolicznościami, tak on teraz musi sprostać wyzwaniom. I dlatego przemodelował w locie swój wykład, używając elementów z kilku innych swoich wystąpień.

Nie był to obrót spraw na gorsze, bo Henke wiele miejsca poświęcił ewolucji projektu Monolake, ujawniając szczegóły, o których pierwszy raz słyszałem. Przedstawił jego działalność w etapach, które wyznaczały zmiany sprzętu: lata 1995-97 to syntezatory TR-505, Juno-6, TG77, sampler ASR10, reverby PCM 80 i Quadraverb. 97-98: laptop z sekwencerem PX-18. 98-00: Midi Fader Box ale zastąpiony przez Apple G3, laptop powoduje rezygnację z ornamentów, a używane sample są niskiej jakości. Dotychczas współtworzący Monolake Gerhard Behles nie znajduje czasu na dalsze udzielanie się w związku prowadzeniem firmy programistycznej (= Ableton). 00-02: użycie większego Midi, a w laptopie Audio Player i Granular Loop - oba w wersjach 1 i 2. Dla muzyki oznacza to, w wersji studyjnej: większe wyrafinowanie produkcji, a na żywo: odgrywanie gotowych fragmentów, czyli nudę. Rok 2002: powstanie Abletona, a dla Henke pytanie - co teraz? Na które odpowiedzią stał się Monodeck I, wciąż przebudowywany, bo nie udało się osiągnąć tego, co Henke przewidział, czyli możliwości obsługi bez posługiwania się myszką. Rozpoczyna pracę nad Monodeck II, robi plan na sucho, układa przyciski (jak zaznaczył "oldskulowe") na stole i próbuje, jak będzie najwygodniej. Postanawia umieścić nazwę na obudowie, na wzór starych maszynek muzycznych. W tym czasie pojawia się nowy Ableton, Henke przewiduje że dopasowanie hardware'u do możliwości softu zajmie mu dwa miesiące, a zajmuje trzy lata.

Zainteresowanym polecam teksty i wywiady na stronie Henke.

OM - ctm 2010, 03.02.2010, WMF, Berlin















4/17/2010

Pogadanka o STEIMie

[zapowiadane dawno sprawozdanie z najciekawszych wystąpień podczas tegorocznego club transmediale, Robert Henke już niedługo]

Obecny dyrektor artystyczny amsterdamskiego ośrodka, Takuro Mizuta Lippit, zaczął od przedstawienia ogólnych idei stojących za jego powołaniem. Przede wszystkim zniesienie opozycji "making music vs. playing music" przez zastąpienie "versus" - "by". W czasach gdy "wykonania" muzyki współczesnej polegały często na odtworzeniu taśmy, oni chcieli wspierać tych, którzy faktycznie wykonują (w czasie rzeczywistym) muzykę wykorzystującą elektronikę. Stąd ich pomysł "instrument making as a musical practice" i praca nad personalizacją używanego sprzętu. W STEIMie dużo czasu i uwagi poświęca się stronie technicznej, przebudowom instrumentów, pisaniu programów itd, dlatego też Lippit zaznaczył, że nie należy nigdy zapominać o tym, że instrument służy do grania, że jest środkiem do celu. Potem mówił o kilku osobach, które w ośrodku pracowały.

Oczywiście o człowieku, który w 1969 założył STEIM - Michaelu Waisviszu, jego The Hands (jutjub). Jak Waisvisz nie znosił klawiatur, więc rozkręcił syntezator i dotykał obwodów rękami.

O Byungjunu Kwonie i jego motorfeedback pen, który można podpatrzyć tutaj. Jak to w rodzimej Korei Południowej był gwiazdą pop-rocka, ale porzucił to, jak to w STEIMie najpierw długo pracował jako inżynier, by dopiero później ujawnić się ze swoimi pomysłami.

O pracy Sonii CillariSe Mi Sei Vicino, jutjuby: 1, 2.

O Robotcowboy'u Dana Wilcoxa.

O Overtone violin Dana Overholta.

O Atau Tanace i jego BioMuse.

4/13/2010

Warszafski Dreszcz

2. "Koniec galerii!" - pani pracująca w CSW Zamek Ujazdowski do pana, który próbował wejść do pomieszczenia, gdzie nie było wystawy.

4/02/2010

Czytamy słuchając: Samuel Beckett / Morton Feldman

Wczoraj w końcu usłyszałem po raz pierwszy "Neither" - operę Mortona Feldmana z librettem Samuela Becketta. Tekst w oryginale można znaleźć tu (wraz z historią współpracy przy i pracy nad utworem). A tekst się przyda, bo słuchając kompozycji, nie da się wychwycić treści. Lepiej, że libretto zostało przełożone na polski, przez (zgadliście) Antoniego Liberę i umieszczone w jednym z beckettowskich numerów Literatury na Świecie (konkretnie 4/1981 (120)). Jedyny szkopuł w tym, że podane zostało bez słowa komentarza, co do genezy, przeznaczenia tekstu i zaprezentowane w sposób, w jaki w LnŚ umieszczano wiersze, jakby było samodzielnym utworem.



No i właśnie, żeby zbliżyć tekst do muzyki - wiem o trzech dostępnych nagraniach "Neither". Ja słuchałem niewydanego oficjalnie, w obsadzie: Kwamé Ryan - dyrygent, Eirian Davies - sopran, SWR Sinfonieorchester Baden-Baden und Freiburg. Pod tą samą batutą mamy też album wypuszczony przez Col Legno. Kwamé Ryan woli dłużej, wykonania kierowane przez niego mają odpowiednio 54:42 i 57:35. Natomiast Zoltán Peskó, to taki szybki Bill - na płycie wydanej przez hat[now]ART uwija się w 50:26.
Ktoś słyszał te wydawnictwa? albo zna jeszcze inne wykonania? chce porównać? albo coś o utworze powiedzieć?

3/27/2010

Warszafski Dreszcz

1. "Nie zasłaniać widoczności" - oficjalna naklejka obok kabiny kierowcy w autobusie.

3/23/2010

"co masz do chłopaków, którzy ciąglę siedzą na murku?"

Mało znam tak zabawnych tekstów press release, jak ten autorstwa Claytona Thomasa, do znalezienia tu (czemu krzaczy jak go kopiuję?).

Dotyczy on nowego wydawnictwa Monotype, które wypełniają fragmenty występów ze wspomnianej trasy. Jest to (wciąż jeszcze nieczęsty) przypadek, gdy koncert, na którym byłem, materializuje się na płycie. Zresztą wydarzenie już odcisnęło swoją piętę na blogu - tutaj. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, spory fragment z albumu w Audiosferze 31 marca.

Dobry (długi, pogłębiony, pełen informacji z pierwszej ręki i wypowiedzi) artykuł o scenie w Glasgow z niedawnego Wire przypomniał mi o trapiącym mnie od dawna pytaniu: czy doczekamy się współpracy Richarda Youngsa i Daniela Paddena?

Wielka radość mnie ogarnia, że już mogę ogłosić, że kolejny FRIV odbędzie się. W Budapeszcie, o którego urokach przekonuje Paweł. Więcej informacji tu, będą starzy znajomi z pierwszej edycji, a także nowi znajomi.

Dla tych, którym za daleko do stolicy Węgier, mam coś w Warszawie: Herman Müntzing 13 kwietnia w Saturatorze. O tym będzie przypominane jeszcze.

A do 28 marca trwa bardzo fajna (i w dodatku darmowa) wystawa japońskiego dizajnu w IWP.

No i dla tych, którym się nic nie chce, nawet zapisać do newslettera, tylko ściągać i ściągać:
nowy kawałek Holy Fuck.

3/21/2010

Keith Rowe / Sachiko M - contact [Erstwhile Records, 2009]

Nie ma wątpliwości, że Keith Rowe jest twórcą niezmiernie ważnym dla Erstwhile Records. Podwójny album, gdzie angielski improwizator spotkał się z Sachiko M może posłużyć za pryzmat, dzięki któremu patrząc na katalog wytwórni dostrzeżemy pewien szlak, wyraźnie zarysowany, choć nie wypełniony. Jest to wątek wydawnictw wielopłytowych, najczęściej dwu-. Idąc chronologicznie, jeśli chodzi o Rowe'a, napotykamy: Duos for Doris z Johnem Tilbury'm, cloud z Orenem Ambarchim, Christianem Fenneszem i Toshimaru Nakamurą, nagrane z tym ostatnim between. Nakamura towarzyszy także Sachiko M i Otomo Yoshihide na Good Morning Good Night. Wystarczy do nich dodać Rowe'a i mamy wszystkich odpowiedzialnych za monumentalne, rozłożone na trzech cedekach, ErstLive 005.

contact wpisuje się również w pod-serię ErstLive, której trzy najnowsze części zawierają zapisy występów Rowe'a na festiwalu AMPLIFY 2008: light (z Taku Unamim, solowy oraz z Nakamurą). Nagrana tam 20-minutowa improwizacja z Sachiko M zamyka omawiane wydawnictwo (tutaj jako "Circle"). Jest to jedyny utwór, w którym Japonka używa mikrofonu kontaktowego, w pozostałych korzysta ze swojego znaku firmowego - pustego samplera (z sygnałem testowym - sinusoidą). Sprzęt Keitha Rowe to gitara, przedmioty służące jej preparowaniu i elektronika, ci którzy znają jego twórczość, wiedzą że coraz mniej jest w niej rozpoznawalnych brzmień gitary. Tak jest i na tym albumie, gdzie czasem tylko słyszymy wybrzmienie strun, których dotknięto albo po których przesunięto jakiś przedmiot. Najczęściej jednak przebywamy w otoczeniu kompletnie abstrakcyjnych stuknięć, kliknięć, drapnięć, pisków, szumów.

I sinusoidy, niezmiennej i monolitycznej jak przez większość początkowego "Sqaure", które przekraczając 40 minut jest najdłuższym trackiem tego wydawnictwa. Stałość proponowanych przez Sachiko M dźwięków czyni z nich trudnych partnerów do improwizacyjnego dialogu. Oczywiście - za łatwo też nie powinno być, jednak gdy ta odsłona dobiega końca nie mogę pozbyć się wrażenia, że pierwszy kontakt był niezbyt udany. Potem jest nieco lepiej, a tendencja zwyżkowa postępuje, co czyni drugą płytę bardziej interesującą. Nie przeszkadza mi to, że artyści w takim samym stopniu improwizacje budują z dźwięków, co i z ciszy. Nie przeszkadza mi brak akcji (zdarzeń), ale reakcji, choć być może wina leży po mojej stronie i po prostu nie byłem w stanie odnaleźć związków między elementami. Zastanawiam się też, czy napięcie sytuacji koncertowej mogło odcisnąć się na "Circle", które wydaje mi się najbardziej spójne i wciągające. Jednocześnie, nawet przy większej aktywności, udaje mu się uniknąć bolączki momentami dającej o sobie znać wcześniej, czyli poczucia przypadkowości, przeładowania.

Może mi imponować ten redukcjonistyczny zwrot, chęć wydestylowania tylko niezbędnych składników, odwaga w poszukiwaniu, ale niekoniecznie jej przełożenie na efekt dźwiękowy.

[na junkmedia in inglisz]

3/04/2010

rozmaitości (ale nie teatr)

Wczoraj widziałem na mieście dwa plakaty: zabawny beethovenowski Maciejowskiego oraz mocną (zbyt? obliczoną na szok? w duchu Pasji Gibsona? kreację festiwalu Misteria Paschalia.

Czytałem wywiad z Brandlmayrem oraz Némethem i nie mogłem powstrzymać śmiechu, kiedy przeczytałem, że "pozwoliliśmy bębnom brzmieć potężnie i głośno, cymbałom lecieć przez cały pokój i uderzać z impetem i hałasem w podłogę." Chociaż może się mylę i naprawdę Radian rozszerzył instrumentarium o cymbały (cimbalom), bo stare dobre talerze perkusyjne (cymbals) już im się znudziły?

A propos tłumaczeń - czy ktoś może potwierdzić moje wątpliwości, odnośnie jakości przekładu 40 opowiadań Donalda Barthelme?

Jeszcze jedna rzecz, dawniejsza, z której jestem dumny, choć to nie tekst oryginalny i niepozbawiony wad - wrzuciłem na EMD biogram Corneliusa Cardew (na podstawie tej książki).

Cardew daje nam link (przez Keitha Rowe) do czegoś, o czym i tak chciałem wspomnieć: na vimeo jest cały koncert MIMEO z Wigier, jakość znośna.

A propos koncertów - kto mi opowie, jak było na Swedish Azz?

3/01/2010

2562 - Unbalance [Tectonic, 2009]

Byłem bardzo ciekaw kolejnego albumu 2562, nie tyle z wiary w zabobony, że to druga płyta (jejku, a może chodzi o trzecią?) jest prawdziwym wyznacznikiem jakości twórcy, testem "ile jest wart". Raczej dlatego, że Aerial niezmiernie mi się podobał i wiedziałem, że mogę się wiele spodziewać po Davie Huismansie. Początkowy problem z Unbalance stanowił fakt, że z muzyki Holendra preferuję tę, podpisywaną przez 2562, podczas gdy tutaj często wkraczamy w rejony, które we władanie objął innym swoim pseudonimem - A Made Up Sound. Dlatego też zabrało mi trochę czasu rozsmakowanie się w nowych utworach. Choć nie była to miłość od pierwszego wejrzenia, to jednak coś powodowało, że stale wracałem do ich odsłuchiwania.

Wiele osób mówiąc o Aerial rozważało, jak bardzo dubstepowy jest ów album. Powodem takiego postrzegania materiału był w dużej mierze wydawca - Tectonic, któremu 2562 powierzył też Unbalance. Jak nigdy nie postrzegałem 2562 z tej perspektywy, a druga płyta tylko potwierdza, że Huismansa można traktować jako kogoś w rodzaju muzycznego kubisty. Nie przedstawia (deformuje) on rzeczywistości, ale za przedmiot swojego dzieła obiera gatunki muzyki tanecznej/opartej na bicie. Na Aerial było to dubtechno i z przymrużeniem oka chciałoby się zaliczyć rzecz do okresu kubizmu analitycznego.

W porównaniu do fazy obecnej, utwory były wsobne, introwertyczne, a cała płyta bardziej jednorodna, zwarta. Może więc Holender wszedł w etap kubizmu syntetycznego? Analogia z malarstwem, gdzie jako tworzywo w obrazach wykorzystywano też gazety, ulotki, przedmioty codziennego użytku, byłaby o tyle kusząca, że w nowych kawałkach 2562 można wyszczególnić rozmaite elementy, niektóre jakby odstają od innych czy też wystają z tła. Natomiast całość jest bardziej zróżnicowana: choć Huismans mebluje większość utworów a'la broken beat i tapetuje w odcieniach przywołujących house, to znajdziemy też dwukrotny ukłon w stronę dubstepu. I choć nie mam zamiaru stemplować tej muzyki słowami wonky czy purple funk, to jednak pomocna w jej słuchaniu wydaje mi się świadomość, że Holender tworzy w tym samym czasie, co dajmy na to Ikonika i Joker.

Podtrzymując uwagę o silnym A Made Up Soundowym charakterze całości, chciałbym zwrócić uwagę na kilka szczegółów, które są wyraźnym podjęciem wątków z Aerial. W "Naricie" Huismans znów sięga po bongosy, które były tak szczęśliwym dodatkiem w "Kameleonie". Drive napędzający "Escape Velocity" przywodzi na myśl "Techno Dread" (choć jednocześnie poniekąd Untolda). I taki szczegół, jak ponowne użycie odgłosów ptaków albo dźwięki, które znakomicie je udają.

2562 umiał idealnie wyważyć nawiązania do przeszłości z odważnymi nowinkami. Zupełnie zaskakuje rozbrajający retro motyw z "Love in Outer Space". Podobnie jak roztrzęsione uderzenia otwierające "Yes/No" (kojarzące się trochę z T++) - tym bardziej ciekawe, że początkowy chłód i nieprzystępność przechodzą wraz z rozrostem tkanki utworu w swoje przeciwieństwo. Słychać w ogóle, że muzyk nabrał rozmachu w aranżowaniu i odwagi budowaniu pokaźniejszych, mniej oczywistych konstrukcji. Tego dowodem jest też świetny utwór tytułowy, który ciągle ewoluuje, zwodzi (przez chwilę nawet mruga do nas na 4/4). Jest on też przykładem na inną tendencję - próby wychodzenia poza "standardowe" 4-5 minut, niestety nie zawsze udane: dobijającemu ośmiu "Superflight" nie starcza sił na utrzymanie uwagi słuchacza. To jednak jedyna wpadka na albumie, który jest dużym, niespodziewanym, a co najważniejsze - udanym krokiem naprzód 2562.

Jeśli pozostaje problem "wot do u call it", to warto pamiętać, że Picasso był najgorętszym przeciwnikiem terminu kubizm, zaprzeczał istnieniu takiego zjawiska. Co nie przeszkadzało mu tworzyć arcydzieł.

[w końcu mogę wrzucić, bo wersja angielska, skrócona na Junkmedia]

2/25/2010

Memories of the Future

Niedziela głównie wypoczynkowa, pod wieczór zajrzałem do Berghain. Tam od południa trwała impreza, okazuje się, że dla berlińskich clubberów nie ma różnicy - o 19 w niedzielę też można się świetnie bawić. Ja poszedłem tam bo mam nostalgiczne usposobienie - z sentymentu do miejsca, które chciałem odwiedzić ponownie. Niestety właściwe Berghain było zamknięte, wszyscy tłoczyli się w Panorama Bar i w pobliżu.

Stamtąd do HKW, na zamykająca galę Transmediale, która jak na finał tak dużego wydarzenia wypadła żenująco. Tematem festiwalu było "futurity now!", a jego dyrektor artystyczny Stephen Kovats zapowiadając uderzył w wysokie tony, że zakończenie festiwalu jest jednocześnie otwarciem pewnych drzwi, że patrzymy w przyszłość, którą mogą być Chiny, że najciekawsi artyści z tego kraju. Później sam był chyba trochę zaskoczony/rozbawiony najpierw enigmatycznym/amatorskim trailerem festiwalu eArts w Szanghaju (z którym Transmediale współpracowało przy tej okazji, którego kuratorzy zaplanowali ten wieczór?), potem samymi występami.

Najpierw znany nam już aaajiaao i znany z FM3 Zhang Jian. Nie wiem, czemu w duecie, bo drugi sam sobie zrobił otoczkę wizualną, a tak mieliśmy dwa obszary do zawieszenia oka, absolutnie do siebie nie przystające i nie wchodzące w dialog. aaajiaao przez większość czasu prezentował znane nam już chmurki. Gdzieś na minutę przed końcem zmienił je, ale miał problemy z wycentrowaniem nowego obrazu, biedaczek.
Jian był zasłonięty ekranem i podświetlony pomarańczowym światłem, tak że jego cień na ekranie mieścił się w okręgu - zachodzącym słońcu. Wykonywał powolne ruchy, jakby tai-chi, których związek z dźwiękami trudno było określić. Potem okazało się, że miał stelaż-drzewko, w którym umieszczał buddha machine i pewnie w środku były mikrofony zbierające sygnał.

Następnie Feng Mengbo, który zagrał przed nami w swoją grę komputerową. Młody aktywista w stroju z czasów Rewolucji Kulturalnej w świecie platformówek. Walczy z Super Mario, Batmanem, bohaterami Street Fightera, rzucając w nich puszkami coca-coli, które wybuchają. Chwilami było śmiesznie, np. gdy okazało się, że gra nosi tytuł "The Long March", ale generalnie to bardziej pasowałoby jako jedna z prac na wystawę, a nie zakończenie festiwalu (w dodatku kilka razy się zawiesiła). No tak, to nie był jeszcze koniec, po tej części (mniej niż 40 minut) można było zostać na secie didżejskim.

2/24/2010

Final Ballet

Wymieszana sobota: najpierw dwa występy w HKW. Panowie Martin Messier i Nicolas Bernier zdenerwowali mnie zbytnią głośnością (która deformowała dźwięki), agresywnością (dużo banalnych elementów perkusyjnych) i użyciem elektronicznego tła. Andrea Lange była okej, choć może trochę za długo jak na tak zredukowane narzędzia.

Potem do Auslandu, z którego do WMFu dotarłem na końcówkę Grischy Lichtenberga. On rozpoczynał nockę Raster-Noton poświęconą serii wydawniczej Unun. Początkowo mieli pojawić się też NHK, którzy tę serię otworzyli, wtedy byłoby na pewno ciekawiej. Senking nie był zły, najczęściej płynął dubtechnowo, zapadł mi w pamięć jeden moment sugerujący charakterystyczne załamanie, z którego wszystko wyjdzie na prostą bitu - ale ten się jednak nie pojawił, sprytne.
Aoki Takamasa był cieniutki i nudny, opierający się na łatwych schematach rytmicznych. Atom TM miał jakieś własne pomysły na nietypowe brzmienia, ale też tak naprawdę niewiele z tego wynikało.
Oczywiście było za głośno, jedyna pociecha, że podobno Carsten Nicolai opieprzał dźwiękowców.

Do większej sali zajrzałem raz - Tikiman wychwalał Jah, a bit pompował.

Negative Sound Study

W piątek postanowiłem wybrać się na występ Charlemagne Palestine'a do Französischer Dom, kombinując że pewnie kolejna szansa zobaczenia go na żywo nieprędko się trafi. Nie zdołałem kupić biletu przez internet, tak więc udałem się na miejsce wcześniej. Jednak to "wcześniej" nie wystarczyło, bo nie od razu odnalazłem katedrę i gdy w końcu dotarłem, musiałem dołączyć do długiej kolejki. Stoję więc zmarznięty, z przemoczonym jednym butem (udało mi się wywalić na oblodzonym chodniku), zrezygnowałem ze spotkania, które bardzo mnie interesowało, a kolejka prawie się nie porusza. Zaczynam się denerwować i obawiać, że wyprawiłem się na marne, zwłaszcza że w międzyczasie uformowała się druga kolejka, która jest znacznie aktywniejsza, niż ta w której stoję. Jednak my też trochę ruszamy, ktoś mija nas mówiąc, że wyprzedane. Już sobie wyobrażam, jak wkurzony wrócę do domu i będę psioczył, że zmarnowałem czas. Nie wszyscy jednak czekają w kolejce - co jakiś czas ktoś wsiada do windy obok schodów, wjeżdża do góry a większość z tych osób nie wraca. Ale może to jakieś wejście dla vipów, dla tych którzy wiedzą, że tam mają wejść. Myślę, żeby spróbować, ale jeśli się nie uda, to stracę miejsce w kolejce. W końcu jestem na tyle blisko drzwi, że słyszę, co tam wpuszczający mówią i tak: wyprzedane. Jakiś Włoch awanturuje się porażającym italian inglisz, że noł informejszyn, its streńdż! Razem ze stojącym przede mną, który coraz częściej zerka w stronę windy, decydujemy się z niej skorzystać. Wsiadamy, chwila napięcia, wysiadamy - jesteśmy wewnątrz, żadnych bileterów, obsługi, znajdujemy sobie miejsca. Jak cudownie niespodziewany obrót sprawy. A o samym koncercie przeczytacie w kolejnym M|I.

Potem WMF, jak przystało na weekend - imprezowo. Na mniejszej sali Scuba, który miał grać "tylko" 2,5 godziny, ale z powodu absencji Jokera, dostał do zagospodarowania 4. Byłem na początku, potem wpadałem co jakiś czas i słyszałem głównie (dobre, minimalne) techno.

Poszedłem na dużą salę, gdzie duet Serengeti & Band - mc i producent. Niby okej, trochę looserskiego image'u (przez strój i zachowanie u wokalisty), ale na dłuższą metę niezbyt zajmujące. Bębny w bitach nudne, a środkowych częstotliwości (tych, gdzie mogłyby się pojawiać "motywy") zbyt mało, chyba że to celowe, żeby było surowo.

Potem miłe zaskoczenie, bo nie znałem go w ogóle - Kelpe, z perkusistą. Przyjemny instrumentalny hip hop, czasem lekko podkręcony, kombinowany.
Nigdy nie byłem fanem Four Teta, tak więc nie liczyłem na wiele, ale było jeszcze gorzej. Najpierw pojawia się sample z jakiejś wokalistki soulowej, zapętlany, miętolony. Po chwili jest jasne, że to tylko gra wstępna przed wejściem bitu, sample tak jest przycinany, że już widać prześwity dla 4/4. No i jazda, bit naprawdę mocno wyeksponowany, po dwóch piosenkach Four Tet zmienił na jeden utwór rytmikę i było lepsze. Ale gdy powrócił do techniawki, wyszedłem.

Scuba kończył, bliżej dubstepu, a do występu szykowali się chłopacy z Mount Kimbie. Na żywo jako trio, bo z dodatkiem Jamesa Blake'a (zagrali też jego "Air & Lack Thereof"). Bardzo mi się podobało, udało im się swoimi raczej nietanecznymi utworami utrzymać uwagę tłumu, już mocno rozgrzanego i wydawałoby się spragnionego imprezowej muzyki. A oni zagrali piosenki, może nie takie tradycyjne, ale jednak piosenki - wokal (przez vocoder), gitara, klawisze, perkusja elektroniczna. W ogóle, to fajnie było ich obserwować przy pracy, jak się w trójkę kiwali lub bujali głowami nad sprzętami. Zaczęli od "50 Mile View", a na koniec chyba pokombinowali rytmicznie w "At Least". Szkoda, że mieli mniej niż pół godziny materiału przygotowanego do zaprezentowania na żywo. Jeszcze większa szkoda, że doły były tak strasznie dopchane. Może dubstepowi to służy, ale im na pewno nie - dudnienie i rezonans różnych metalowych części niweczyło delikatność i wyrafinowanie ich muzyki. Nie wiem, czy nie mogli z tym nic zrobić, zwłaszcza, że musieli to słyszeć. Wiem, bo ja słyszałem, a siedziałem prawie na równi z nimi.

Przez cały wieczór w klubie panował okropny ścisk i gorąc, to drugie dawało się we znaki zwłaszcza na większej sali. A najgorzej było podczas występu Dana Deacona, z dodatkiem walających się po podłodze butelek. Być może jako show zabawne, z Deacona migającymi lampkami i świecącą czaszką, z komenderowaniem publicznością (konkurs tańca, kładzenie rąk na głowie sąsiada, przechodzenie z jednej strony pomieszczenia na drugą), ale ja nie miałem na to siły. Było też beznadziejnie głośno, dźwięk tak sprasowany, że trudno mówić o czymś takim, jak brzmienie.

Wieczorek zagraniczny

Jakoś tak się złożyło, że podczas dotychczasowych pobytów w Berlinie nie odwiedziłem jeszcze zasłużonego klubu Ausland. Nowe miejsce to zawsze atrakcja, choć i ryzyko pobłądzenia, jak to miało miejsce i tym razem (choć sam klub jest oznakowany szyldem dobrze widocznym z ulicy). Na szczęście pomyłki zmieściły się w obowiązującym tutaj godzinnym opóźnieniu, co sprawiło, że wysłuchałem obu występów w całości.

Najpierw duet Angélici Castelló i Mario de Vegi - krótki i zwarty. Może nawet zbyt zwarty w części finałowej - hałaśliwej, brudnej, mocnej. Ale niestety jednowymiarowej. Brakowało mi dźwięków z innego rejestru, czegoś akustycznego albo nieszmerowego. Wcześniej takim kontrapunktem były stukania klap fletu Castelló, gdzieś zawsze na granicy sprzężenia, co nawet dodawało im wyjątkowego kształtu, jakby konturu. (A w ogóle, to fajnie obserwować ją grającą, jest w tym wiele zmysłowości.) Oprócz fletu kontrabasowego używała też prostego (z wpiętym mikrofonem - znów szumy), elektroniki, kaset. De Vega znów mały gramofon i duży, pompka (ale też śrubokręt), najwięcej czasu z płytką z obwodami, dodatkowo radio na korbkę. Te circuitowe dźwięki zdominowały początek, już wtedy z trudem można było odróżnić, co kto robi. Taki zresztą chyba był zamiar muzyków. Ściana hałasu, do której doszli była okej, ale z drugiej strony wydawało mi się to tak łatwe, tak nieryzykowne rozwiązanie...Chwilę jeszcze pociągnęli po cichu potem, ale raczej dla fasonu, choć ja pragnąłem, żeby coś się wykluło, co by przebiło ten schemat wielkiego (głośnego) finału.

Potem Burkhard Stangl (gitary) i Kai Fagaschinski (klarnet), którzy urządzili tutaj "record release party" Musik - Ein Porträt in Sehnsucht. Albumu nie słyszałem, ale sądząc po notkach, został zagrany w całości. Z burzą, fortepianem i ptaszkami puszczonymi z cedeka. Obok grających stał winyl Alexandry, z którego przechwycili tytuł swojej płyty (ale coverów raczej nie było). Bardzo podobał mi się pomysł z zaciemnieniem sali podczas utworu z fortepianem, a jeszcze bardziej, gdy dowiedziałem się, że nazywa się on "Last Night I Had Visions".
W ogóle delikatna, nastrojowa, często nawet urokliwa muzyka, w ostatnim kawałku klarnet na granicy ckliwości, ale wciąż po tej właściwej stronie. Zrobiło na mnie wrażenie współgranie dźwięków szmerowych i czystych, elementów mocnych czy wyrazistszych z drobnymi, głośniejszych z cichymi. To jak się uzupełniały i nie kłóciły ze sobą, np. nutki klarnetu z kontrolowanym, przetworzonym, sprzężeniem gitary, właśnie - kontrolowanym, powstrzymywanym i umiejętnie wykorzystanym. Kilka intrygujących, nieco terkoczących, fragmentów u Fagaschinskiego dzięki "technikom rozszerzonym" (ustnik + język) albo sycząco-bzyczących, dzięki wydmuchiwaniu i wciąganiu powietrza bez grania nut. Albo Stangl smyczkujący mostek, a drewnem smyczka potrącający wiszące końcówki strun.
Takie pożenienie redukcjonizmu (uogólniając) i bardziej piosenkowych pomysłów mogło wyjść sztucznie i pretensjonalnie, a stało się naturalne i ujmujące.

2/23/2010

"a human approach to technology"

W lekkim pośpiechu z Artificiela (o którym kiedy indziej), ale dziś koncerty w WMFie się opóźniły. Ten wieczór to klasyczny przykład innego festiwalowego problemu: na dwóch scenach naraz dzieje się coś ciekawego. Wywieszona rozpiska daje nadzieję, że koncerty będą rozpoczynać się naprzemiennie, co pozwoli zminimalizować ilość pustego czasu. Teoretycznie więc podczas przerwy w sali pierwszej, będzie można zajrzeć do sali drugiej i złapać początek czegoś.
W praktyce jednak jest inaczej - na obu scenach występy zaczynają się prawie równocześnie. Dan Friedl zapowiada się fajnie, ale bardziej jestem ciekaw Alexa Nowitza. Niemiecki kompozytor i wokalista długo już zajmował się muzyką, gdy postanowił wykorzystać możliwości komputerów w swoich działaniach. Miał też pomysł by spożytkować ruchy rąk i ramion, które wykonywał (często mimowolnie, nieświadomie) podczas wydobywania z siebie dźwięków. Szczegółowo opisuje swoją metodę tutaj, w skrócie: manipuluje materiałem przy użyciu dwóch kontrolerów Wii, które są połączone do MacBooka z programami LiSa i junXion. Obydwa zostały stworzone w amsterdamskim STEIMie, gdzie też zresztą Nowitzowi zaproponowano właśnie ten cały system wykorzystujący Wii.
Największym plusem jego występu był fakt, że prezentował on podejście "używam Wii w mojej muzyce, bo są mi potrzebne", a nie "robię muzykę, bo mam i lubię Wii". Widać było, że Nowitz nie myli środków z celem. Choć występ mnie nie powalił, to był więcej niż satysfakcjonujący. Niemiec stosował bardzo różne techniki: śpiew gardłowy, gwizdanie, odgłosy ustno-językowe, wokal operowy. Czasem trudno było powiedzieć, gdzie zaczyna się manipulacja naturalnym dźwiękiem, ale Nowitz nie stronił też od jego loopowania i nakładania. Trochę mnie denerwowało zbyt częste wykorzystywanie dźwięków jakby przewijania, czy przyspieszania sampli. Był jeden utwór, który mógłby być skategoryzowany jako "muzyka współczesna", gdzie klasycznemu śpiewowi towarzyszyły elementy wcześniej nagrane, wypuszczane stopniowo. Nie wiem, czy były to sample prawdziwych instrumentów, ale w kilku momentach miałem prawie pewność, że słyszę wiolonczelę i fagot. Inny był nieco teatralny, ale w nieprzesadzony sposób: leciało nagranie ptaków nad jakimś zbiornikiem wodnym, odgłosy przyrody, do czego Nowitz ćwierkał jakby próbował porozumieć się, nawoływać zwierzęta (do tego odpowiednia odrobina mimiki).

Nawet chciałem iść na dj sniffa, ale siedziałem w dużej sali i jak zaczęli Holy Fuck, to poczułem, że jest mi taaak dobrze, że jednak się nie ruszę. Świetna energia, trans na krótkich dystansach, nieco retro, ale bez kiczu, czasem jakiś zamazany krzyk, kilka razy zaskakujący bardzo wysoki dźwięk, jak wystrzał broni laserowej, gdzieś coś a'la wibrafon.

Przed końcem jednak poszedłem do drugiej sali, bo koniecznie musiałem sprawdzić Justina Bennetta. Jego występ klasyfikuję jako przykład zjawiska, które od teraz będę nazywał "efektem Quintasa". Otóż na poprzednim CTM Rudolfo Quintas zrobił na mnie spore wrażenie (co ciekawe - również w czwartek), bo po wielu dniach różnych koncertów, kiedy miałem wrażenie, że słyszałem już *wszystkie* dźwięki, on zaprezentował coś znacząco innego, w dużej mierze oddziałującego pomysłem. Tak było i w przypadku Bennetta, który usiadł za laptopem, przy biurku ustawionym nie na scenie, ale pośród publiczności. I puszczał nagrania terenowe komentując je. Ale nie na głos - na bieżąco spisywał na komputerze swoje uwagi, co było wyświetlane na ekranie przed nim. I to w zasadzie wszystko. Niby nic wielkiego, ale na pewno coś świeżego, odmiennego. Dla mnie interesujące ze względu na refleksję na temat field recordingów. Nie były to jakieś porażająco głębokie myśli, raczej szybkie zapiski na marginesie, gdzie z osobistego wynikało uniwersalne. Bennett wyszedł od rozważań, czemu nagrał dany dźwięk, że są one wspomnieniami, a nawet pamięcią. To znaczy, że gdyby je stracił, to utraciłby też pamięć. W ogóle fajna była ta spontaniczność, że komentarze rodziły się na bieżąco, w obliczu danego nagrania, wyzwalane przez nie. Bennett nie od razu odnajdywał się we wszystkich swoich wspomnieniach (a może to markował?), często chwilę zajmowało mu zidentyfikowanie materiału. Jednym z wątków było, jak dźwięk określa miejsce i czym jest przestrzeń publiczna. Bennett pisał o tym na przykładzie nagrania ze skateparku, gdzie odgłosy silnie naznaczają przestrzeń, definiują ją ("to jest nasze"), ale jednocześnie są zachętą do wejścia w nią ("pojeździj z nami").
Pamięć jest kapryśna, chodzi po krętych ścieżkach i jakieś wspomnienie może przywołać inne, dlatego słuchając nagrania z 11 marca 2004 mówi o zamachach w Madrycie (choć dźwięki nie pochodzą stamtąd), a a propos innego stwierdza, że "wydaje się, że wszystkie nasze protesty przeciwko wojnie w Iraku były na nic".
Co jakiś czas w tekście pojawia się "you" i nie zawsze wiadomo, czy jest to jakaś konkretna osoba czy może bardziej każdy z publiczności, takie you, the living. A może chodzi o próbę podzielenia się wspomnieniami, wciągnięcia dzięki nagraniom kogoś obcego w tamtą sytuację. Frapowała i cieszyła mnie ta dwuznaczność, zwłaszcza wobec zwyczajnych, zabawnych życiowych historyjek. Bennett pisze: "O, to nasz sąsiad grający na organach, słuchaliśmy go przez ścianę leżąc w łóżku. Szkoda, że znał tylko dwa akordy. Chciałem go zabić. Ty chciał(aś?eś?) nauczyć go trzeciego."
Takie momenty dają wyobrażenie o tym występie, który był intymny, bezpretensjonalny i tak ludzki, jak tylko "koncert laptopowy" może być. Jeszcze pomyślałem o tym, że Bennett zagrał na stereotypie, że gdy ktoś używa laptopa na żywo, to nie ma zwykle na co patrzeć, bo ktoś tylko naciska guziki. A on wykorzystał tą wolną sferę, to że wzrok pozostawał bezczynny, nie na wyszukane wizualizacje, ale na prosty tekst. Już zupełnie ujął mnie na zakończenie, bo pisanie zamknął jakby kończył list: "i think it's all for now. love j."

Potem na chwilę na Etienne'a Jaumeta (z Zombie Zombie), ale jego wizja kosmische techno nie przekonała mnie. Podobnie jak grający w STEIMowej sali TokTek, który chyba za bardzo chciałby być Aphex Twinem. W dodatku wydawał mi się lekko pogubiony pośród swoich licznych sprzętów i gadżetów. Na koniec, gdy już byłem zmęczony, Oni Ayhun (tak, wygląda na to, że połowa The Knife) i szkoda, że tak późno, bo nie byłem w stanie zostać na całości. A zapowiadało się dobrze: prosty, ale chwytliwy, niezmienny bit, wokół którego krążą inne elementy, pomysłowo skontrastowane wesołe i mroczne, co daje z lekka groteskowy klimat. Przy okazji: polecam jego inny występ.

2/22/2010

OM Is Good

W środę byłem na dwóch ciekawych pogadankach: Takuro Mizuta Lippit (aka dj sniff opowiadał o projektach rozwijanych w STEIMie i o swoich pomysłach na granie. Tego drugiego obszaru dotyczyła też opowiastka Roberta Henke, poczekam bo być może zostaną one udostępnione w sieci, ale jeśli nie, to pokrótce opiszę.

Wieczorem do HKW, najpierw na Café Stage to - słabe.
A potem do Auditorium, które pełne (a duże jest naprawdę), ale to w sumie zrozumiałe, bo przyjechał Ryoji Ikeda i przywiózł "test pattern" w wersji live. Przed nim Thomas Köner i Jürgen Reble. O tym innym razem.

Przez schodzenie się kompletu publiczności, doszło do opóźnienia, więc bardzo miłym gestem wydało mi się zapewnienie jednego z organizatorów, że spróbują przesunąć start koncertów w WMF. Pierwsza grała Hildur Guðnadóttir, która sama by mnie tak bardzo nie interesowała, ale dobrała sobie Andrę Vidę. Jeśli faktycznie udało się przełożyć rozpoczęcie występu, to ten musiał być bardzo krótki, bo ja pojawiłem się w klubie 23:08 i złapałem dosłownie trzy ostatnie sekundy.

No trudno, teraz trzeba poczekać na Habsyll, z nadzieją, że nie będzie tak źle. I nie było, choć nie skakałem z radości. Zaryzykowałem słuch i zbliżyłem się pod scenę, bo wydawało mi się, że mogą wyjść fajne zdjęcia (brawa za pomysł z jarzeniówkami w statywach, ich mocne światło klimatycznie rozpuszczało się w dymie). Muzycznie podobało mi się rozwinięte rozpoczęcie, to poczucie, że mamy czas, można powoli go zagospodarować. Nawet wokalista pozytywnie zaskoczył, bo nie od razu zaczął growlować, ale najpierw wydobywał z siebie dość przerażające dźwięki bliskie rżeniu i jękowi. Perkusja też nie przeszła natychmiast do ofensywy, ale wysłała na zwiady mniejsze, nieregularne uderzenia w talerze. No ale jak już walnęło i zarzęziło, to było dość przewidywalnie - sekwencja bębnów podkreślająca zmianę frazy gitary. Szczęśliwie okazało się, że otwarcie stanowiło gdzieś 1/3 całości.

Na koniec niespodziewany zachwyt - OM, w wersji koncertowej jako trio, z Lichensem (który w zeszłym roku był okej). Nie słyszałem ich wcześniej, ale kojarzyłem, tylko że nie do końca trafnie ich sobie odmalowywałem przez splity z Current 93 i Six Organs of Admittance. A tu surowo, twardo, "amerykańsko", garażowo. Redukcja do wystarczającego minimum i umiejętne się nim posługiwanie. Podobało mi się, że było mało gitary (chyba raz Lichens coś dorzucił), bas był głęboki, odczuwalny, a perkusja brzmiała zarazem prymitywnie ale też cudownie skórzanie i chwilami zagęszczała przebiegi. I wokal, który może nie zostanie moim ulubionym głosem, ale tutaj idealnie pasował, był flegmatyczny, prosty, nieco amatorski jednak również zdecydowany i wyrazisty.
Lichens pojawia się na ostatnim albumie duetu God Is Good, który sprawdziłem następnego dnia. To niestety już nie to samo, tambura jeszcze okej, choć na żywo brzmiała bardziej tajemniczo, ale co to za pomysł z fletem? To ostatnia rzecz, jakiej tej muzyce potrzeba. Podczas koncertu zagrali "Meditation Is The Practice Of Death" i chyba "Thebes".
A czy ktoś zna solowy projekt perkusisty OM - Holy Sons?
(Im też robiłem zdjęcia.)

2/07/2010

I dont know whats wrong with me, my computer eyes or my internet knees

No i zaczyna się transmediale. Niesamowita śnieżyca, w HKW tłumy, a na zewnątrz, na pobliskim carillonie gra Charlemagne Palestine. O tym więcej gdzie indziej, tymczasem polecam wywiad.

Ponieważ na festiwalu musi być dużo wydarzeń, to zaraz kolejna atrakcja: Byetone z wizualizacjami aaajiaao, artysty cyfrowego i haktywisty z Szanghaju. Na tzw. Café Stage, w pobliżu baru, niezobowiązująco, żeby ci którzy nie chcą tak bardzo uczestniczyć, nie musieli.
Byetone zaczyna dość spokojnie, nieco Monolake'owo, bardziej zapalczywie robi się w rozszerzonej wersji "Plastic Star". aaajiaao najpierw pokazuje jakieś obłoki dymu, które może przesuwać, powiększać, czasami jest to do rytmu dźwięków, ale czasami nie. aaajiaao ma dwa laptopy, z których wybiera jeden, z którego obraz wysyła do projektora. Byetone kończy pierwszy utwór, a jego partner zmienia wizualizację po kilkunastu sekundach następnego. Ona też jest okej, układy kropek poruszają się w przestrzeni, trochę w stylu Evali. Kolejny utwór się kończy, sytuacja ze zmianą wizuali się powtarza. Jak napisali organizatorzy: "the experimental audio-visual scenes of China and Europe collide.", ale czy muszą aż tak bardzo? Ale poważnie, występ został późno dodany do programu, wcześniej planowano solo Chińczyka. Jemu zależało na graniu z Benderem, a może organizatorom? Oczywiście, mógł się lepiej przygotować, nieco amatorskie były te jego działania. Stałem zaraz za nim i widziałem, jak się poci i przełącza kabelki. Ale kurcze, Byetone ani razu nawet nie zerknął na ekran, nie wiem, na ile "na żywo" było jego granie, jednak gdyby zobaczył, że wizualizacje się jeszcze nie zmieniły, może mógłby poczekać z rozwijaniem utworu. Jednak miałem wrażenie, że niezbyt go to obchodzi, jako całość wyszło koślawo i średniawo, z jakimś posmakiem wyższości Zachodu.

Potem do WMF, gdzie bezsensownie kończył się festiwal A MAZE. Interact (w ogóle, dla mnie to jakiś dziwny przerost: festiwal, który narodził się z innego festiwalu, CTM z transmediale, w swoich ramach urządza kolejny festiwal). Nie dotrwałem co prawda do Patricka Cataniego, który ponoć jest legendą, więc może coś ciekawego mnie ominęło.

2/04/2010

Too Much Is Not Enough

Czuć, że transmediale zaczyna się następnego dnia, goście się zjechali, sporo Azjatów. O, jest i Phil Niblock - mamy komplet.

Przez to przegapiłem Guido Möbiusa, który mógł być fajny. Nie można mieć wszystkiego, ale tym bardziej jestem skłonny tak sądzić i żałować, bo reszta była taka sobie.

Na przykład Shenggy była właśnie taka. Korg i laptop = długie i monotonne przepływy, opierające się na pozornie nieregularnych bitach. Jednak wsłuchałem się uważnie i choć nie były to idealnie pocięte pętle, to pozorowały tylko zmienność, a naprawdę w obrębie utworu pozostawały takie same. Nie podobał mi się też pomysł (a raczej - jego brak) na kończenie kawałków, po prostu wyciszenie i wprowadzenie nowego motywu.
Mojej sympatii do artystki nie wzmagają też takie mądrości, które mogłyby pochodzić z HRO: "It takes a really strong person to be independent, and I see this as necessary for creating meaningful art. It works the other way, too, in that the process of creation is liberating in itself."

Czasem dobrze zajrzeć do archiwów - okazuje się, że słyszałem już Michaela Wertmüllera i to właśnie na CTM. W 2008 grał tu zespół z nim w składzie - Ives #1, który trochę kojarzył mi się z Fantomasem, a nieco bardziej z Aufgehoben.
Teraz szwajcarski perkusista prezentował trzy kompozycje zamówione przez studio elektroniczne berlińskiej ASP, z dodatkowymi dźwiękami Gerda Rische (dyrektora tegoż studia, jak również członka Ives #1). Elektroniczne elementy były chwilami ciekawe, niskie ale mięsiste, przeszywające. Jednak poza tym była to instrumentalna masturbacja w wydaniu macho-wirtuozerskim i czuć, że Wertmüller faktycznie wyznaje regułę, którą obrał za tytuł jednego ze swoich albumów (patrz: nagłówek posta). W drugim utworze był fragment, kiedy przestał walić we wszystkie możliwe części perkusji w rozmaitych sekwencjach, a skupił się na bębnach - wtedy przez chwilę miało to jakiś sens muzyczny. Pierwszą kompozycję urozmaicało wideo, które faktycznie ilustrowało dźwięki wykorzystując zbliżenia perkusji, które poruszały się, drgały odpowiednio w obrębie ekranu, przeplatane abstrakcjami.

Jeśli masz festiwal w Berlinie i to duży, to zawsze może zaprosić Pan Sonic (albo kogoś z Raster-Noton). A jak już na miejscu jest Haino, a tak się szczęśliwie składa, że on i Finowie grają razem, to może coś takiego? Występ słabszy niż solowy Haino, więcej jak opiszę tamten. A Thomas Ankersmit chyba lubi Pan Sonic, bo w tym roku też wpadł posłuchać.

2/03/2010

Wieczorek gramofonowy

Nie samym CTM żyje człowiek, aby więc zakosztować innego formatu koncertów wybrałem się do sklepu Staalplaatu, gdzie w ramach serii Quiet Cue występowali Hong Chulki oraz dj sniff z Mario de Vegą.

W zasadzie mógłbym nic nie pisać, bo koncerty zostały zarejestrowane i są warte uwagi, a można je obejrzeć tu: Chulki, dj sniff / De Vega.


Obserwowanie Honga to zabawne/dziwne uczucie, bo w graniu używa zestawu podobnego do mojego - przedmiotów i talerza gramofonu. Rozmawiałem z nim po i śmialiśmy się, że całe szczęście, że mój ma plastikowy talerz, więc brzmienie jest inne.
Wykorzystując metalową krawędź, Hong uzyskiwał bardzo wysokie dźwięki, grał przy użyciu opakowania tabletek (ha, ja również na to wpadłem), plastikowej pokrywki, taśmy do mierzenia i arkusza cienkiej blachy. Dużo czasu poświęcał każdemu obiektowi, delikatnie różnicując nacisk i kąt przykładania.
Koreańczykowi zdarza się w improwizacji łączyć tę metodę z feedbackiem, co w sumie nie dziwi, bo wiele dźwięków wydobytych z przedmiotów przypominało sprzężenia (chwilami naprawdę wcinające się w bębenki). Na koniec zatrzymał silniki gramofonów i poruszał tarczą ręcznie, przykładając blachę rożkiem, czego efektem były brzmienia, które mógłby zagrać też jakiś pomysłowy wiolonczelista na swoim instrumencie - wolno przeciągając silnie przyciskanym smyczkiem.
Improwizacji towarzyszyło wideo Lee Hangjuna.


Twórczość Honga znałem już wcześniej, natomiast po raz pierwszy w ogóle miałem okazję posłuchać Mario de Vegi i dj sniffa (aka Takuro Mizuta Lippit). Występ zupełnie inny od poprzedniego, fragmentaryczny, pełen przeskoków, nagłych zmian. Bardzo nie lubię, gdy gramofoniści używają szmeru winyla na zasadzie zapchajdziury - gdy nie mają pomysłu, co zagrać, to zawsze jest przynajmniej to i nie ma obawy przed pustką. Tutaj ten manewr również został zastosowany, ale na szczęście w niewielkim stopniu. sniff skupił się na scratchowaniu i loopowaniu, przyjemnie było patrzeć, na jego płynne ruchy, widać że złapał "flow" i wszedł całym sobą w granie. Wśród płyt użytych była jakaś poważka, Mono Face Arnauda Rivière'a & Jean-Philippe'a Grossa, po stole walały się też wydawnictwa Incusa. De Vega miał mały gramofon, do którego wkładki przytykał różne przedmioty i manipulował nimi. Na zwykłym puszczał płyty, częste przejazdy ramieniem w poprzek winyla z charakterystycznymi piskami albo gwałtowne zatrzymania, przyciskanie wkładki, chwilami bardzo dynamiczne. Używał też płytki z obwodami, których dotykanie dawało elektroniczne, surowe, urywane dźwięki. Tajemnicą pozostanie dla mnie, jak brzmiała pompka wpięta przez jacka w mikser. Fajne było zakończenie, nieoczywiste tak jak przebieg dialogu w ciągu improwizacji. De Vega i dj sniff robili swoje, a w pewnym momencie nastąpiła cisza, nie dlatego, że chcieli skończyć, ale jakby obydwoje właśnie w tej samej chwili zagrali ciszę i spotkali się w wyborze tego elementu.

2/02/2010

Broken Men Going To Work

Niedziela na CTM jest dziwna, po przepełnionych, imprezowych dwóch dniach, ten jest luźniejszy, zarówno jeśli chodzi o ilość występujących, jak i publiczności.

Na mniejszej sali wcześnie zaczyna Groupshow do Empire Warhola - tak, 8-godzinny koncert. Ale o tym na końcu.

Na dużej Jason Urick (laptop), na którego spóźniłem się trochę, ale chyba niewiele. Utwór utrzymuje technowy bit, w zasadzie jedno niezmienne walnięcie, mocno przysypane szumami. Na tym skrawek odległego wokalu z lekkim zaśpiewem oraz kilka innych sampli, wszystkie uzależnione od rytmu, poruszają się przycinane w różnych miejscach, tak jakby przydeptywane przez bit. Głos nieco hipnotyzuje, ale rzecz trwa tak długo, że aż staje się nudne. Podobnie długi jest kolejny kawałek, z tą różnicą, że on nuży od początku. Powoli przemieszczające się chmury szarych, czasem metalicznych, dźwięków, nawet ze sobą nie kolidują, bo są zbyt podobne, tu też przydałby się jakiś element dominujący. I jeszcze: nieszczególna wizualizacja.

Gdy szedłem na Ecstatic Sunshine, zatrzymałem się w korytarzu z wątpliwościami, czy nie zawrócić, bo chyba leci "My Girls" Animal Collective, które już mi się przejadło. Ale nie, to tylko grający (Matthew Papich) wplótł podobne brzmienie, ćwierkająco-piszczące. Oprócz zapętlonej, nawarstwianej gitary na pogłosie, w tle przemykały pourywane dźwięki cyfrowo-usterkowe. Całość łagodna, niezbyt inwazyjna, nie za bardzo wciągająca. W kolejnym utworze gitara wyraźniejsza, powtarzany akord kojarzył mi się z Let Us Be The Way We Were Marka McGuire'a. Znów repetycje ze zmianami, taka mantra ogniskowa. W trzecim, proszę proszę, odkrycie nowych terytoriów: dochodzą niskie częstotliwości za sprawą pojedynczych, powolnych uderzeń. Papichowa komórka wcina się w muzykę, mógł to nawet podłapać i zaloopować, pasowałoby. Wizualizacja to przez cały występ powtarzane zbliżenie w czerni i bieli twarzy kobiety palącej papierosa.

I na koniec zestawu Keiji Haino. 80 miażdżących minut, "lubię" to nieodpowiednie słowo, ale czasem dobrze jest być tak wymęczonym przez dźwięki. Więcej później, na teraz zdjęcie.


Doświadczanie muzyki na festiwalu, zwłaszcza takim, gdzie jest więcej scen, to coś innego niż bycie po prostu na koncercie. Choćby nawet to, czego aktualnie słucham było fajne, to często myślę, co będzie zaraz albo co jest na drugiej sali. Dlatego było coś przyjemnego w idei 8-godzinnego koncertu. Zaczęli przed innymi, skończą też po wszystkich, można zawsze tam zajść, a oni będą. Taki pewnik pośród tej karuzeli atrakcji.
Grający stoją na środku, film puszczony na tylnej ścianie. Jelinek miał rozmaite "skrzyneczki" (m.in. MPC), Pekler gitarę położoną na płasko, mały syntezator i też dużo elektroniki, Leichtmann werbel, dwa talerze, małe perkusjonalia, kilka padów, i różne urządzenia. Właśnie przypomniałem sobie swoją relacją z poznańskiego koncertu tria i w sumie nadal wszystko się zgadza, poza tym, że Pekler nie angażował się tak w gitarę. A Jelinek często bawił się rytmami, zapętlał ich fragmenty, żeby nie popaść w rutynę. Dużo dźwięków chłodzących, ale nie chłodnych, ceramicznych.
Ryzykując krzywdzące uogólnienie chciałbym wysunąć tezę o czymś na kształt krautrocka przefiltrowanego przez clicks&cuts. W jednym momencie brzmieli prawie jak Cluster, niemal imitując ich słodkie brzmienie, ale były bardzo różne klimaty. Czasem wystudzony dub a'la Delay, innym razem wręcz rockowo, chwilami egzotycznie, coś w deseń "tropicalli" Burnta Friedmana, a zdarzył się nawet moment dubstepowy. Gdy zajrzałem ostatni raz, około 1, to Jelinek poszedł odpocząć, a pozostała dwójka odlatywała w rejony space-jazzu.
Inna sprawa to związek tego grania z filmem Warhola, według mnie - niewielki. Po części, bo ta aktywna muzyka niezbyt mi pasowała do tego minimalistycznego obrazu. Ale też, bo nikt specjalnie nie zwracał uwagi na film, oczywiście - to nie jest coś, co trzeba cały czas oglądać! Jednak, choć rzucić okiem można, a przez pewien czas zebrana publiczność zasłaniała ekran. Wydawało mi się, że jest to raczej pretekst, żeby Groupshow mógł pograć 8 godzin, a ponieważ ludzie z Unsoundu chcieli coś z Warholem, to wymyślono takie coś.