W środę byłem na dwóch ciekawych pogadankach: Takuro Mizuta Lippit (aka dj sniff opowiadał o projektach rozwijanych w STEIMie i o swoich pomysłach na granie. Tego drugiego obszaru dotyczyła też opowiastka Roberta Henke, poczekam bo być może zostaną one udostępnione w sieci, ale jeśli nie, to pokrótce opiszę.
Wieczorem do HKW, najpierw na Café Stage to - słabe.
A potem do Auditorium, które pełne (a duże jest naprawdę), ale to w sumie zrozumiałe, bo przyjechał Ryoji Ikeda i przywiózł "test pattern" w wersji live. Przed nim Thomas Köner i Jürgen Reble. O tym innym razem.
Przez schodzenie się kompletu publiczności, doszło do opóźnienia, więc bardzo miłym gestem wydało mi się zapewnienie jednego z organizatorów, że spróbują przesunąć start koncertów w WMF. Pierwsza grała Hildur Guðnadóttir, która sama by mnie tak bardzo nie interesowała, ale dobrała sobie Andrę Vidę. Jeśli faktycznie udało się przełożyć rozpoczęcie występu, to ten musiał być bardzo krótki, bo ja pojawiłem się w klubie 23:08 i złapałem dosłownie trzy ostatnie sekundy.
No trudno, teraz trzeba poczekać na Habsyll, z nadzieją, że nie będzie tak źle. I nie było, choć nie skakałem z radości. Zaryzykowałem słuch i zbliżyłem się pod scenę, bo wydawało mi się, że mogą wyjść fajne zdjęcia (brawa za pomysł z jarzeniówkami w statywach, ich mocne światło klimatycznie rozpuszczało się w dymie). Muzycznie podobało mi się rozwinięte rozpoczęcie, to poczucie, że mamy czas, można powoli go zagospodarować. Nawet wokalista pozytywnie zaskoczył, bo nie od razu zaczął growlować, ale najpierw wydobywał z siebie dość przerażające dźwięki bliskie rżeniu i jękowi. Perkusja też nie przeszła natychmiast do ofensywy, ale wysłała na zwiady mniejsze, nieregularne uderzenia w talerze. No ale jak już walnęło i zarzęziło, to było dość przewidywalnie - sekwencja bębnów podkreślająca zmianę frazy gitary. Szczęśliwie okazało się, że otwarcie stanowiło gdzieś 1/3 całości.
Na koniec niespodziewany zachwyt - OM, w wersji koncertowej jako trio, z Lichensem (który w zeszłym roku był okej). Nie słyszałem ich wcześniej, ale kojarzyłem, tylko że nie do końca trafnie ich sobie odmalowywałem przez splity z Current 93 i Six Organs of Admittance. A tu surowo, twardo, "amerykańsko", garażowo. Redukcja do wystarczającego minimum i umiejętne się nim posługiwanie. Podobało mi się, że było mało gitary (chyba raz Lichens coś dorzucił), bas był głęboki, odczuwalny, a perkusja brzmiała zarazem prymitywnie ale też cudownie skórzanie i chwilami zagęszczała przebiegi. I wokal, który może nie zostanie moim ulubionym głosem, ale tutaj idealnie pasował, był flegmatyczny, prosty, nieco amatorski jednak również zdecydowany i wyrazisty.
Lichens pojawia się na ostatnim albumie duetu God Is Good, który sprawdziłem następnego dnia. To niestety już nie to samo, tambura jeszcze okej, choć na żywo brzmiała bardziej tajemniczo, ale co to za pomysł z fletem? To ostatnia rzecz, jakiej tej muzyce potrzeba. Podczas koncertu zagrali "Meditation Is The Practice Of Death" i chyba "Thebes".
A czy ktoś zna solowy projekt perkusisty OM - Holy Sons?
(Im też robiłem zdjęcia.)
2/22/2010
OM Is Good
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz