9/29/2022

dziennik aktywności (za wrzesień 2022)

 Zacznijmy od początku miesiąca, czyli od końca cyklu Staromiejskich Koncertów Organowych w poznańskiej Farze, na które chodzę coraz rzadziej, po części dlatego, że coraz mniej lubię kościół, szczególnie polski. No ale, jeśli słuchać organów, to tylko w świątyniach, ich środowisku naturalnym (przy okazji polecam wywiad o tym instrumencie w innej tradycji). Postanowiłem więc pójść na wieńczący cykl recital Juliana Gembalskiego, również dlatego, że miał zawierać sporo improwizacji. Dużo jej było już w zapowiedziach pana prowadzącego, który przechodził sam siebie w zaciemniającym wyjaśnianiu czego i dlaczego posłuchamy. Pewien byłem jedynie, że zacznie się od bachowskiej Fantazji C-dur (BWV 573), która skłania do improwizacji, bo jest niedokończona - nie wiadomo, czy celowo. To było oczywiście ładne i robiło wrażenie. Ale pan postanowił od razu zapowiedzieć kolejną pozycję programu, czyli improwizowaną sonatę romantyczną na tematy pieśni kościelnych. No i zaczął odmalowywać tło historyczne oraz kontekst, że w Niemczech to tak, aż do Hindemitha, a we Francji inaczej, aż do Widora. Można, ale po co? Ja się czułem zagubiony i przeładowany informacjami, a co dopiero ktoś, kto przyszedł sobie niezobowiązująco posłuchać pięknej muzyki. Z tym, że na wydarzenia wstęp jest wolny, wiąże się fakt, że zdarzają się oklaski w tzw. nieodpowiednich momentach. Jakkolwiek zwykle mi to nie przeszkadza i oburzam się na oburzenie tzw. melomanów, którzy sarkają i fukają na prostaczków klaszczących między częściami kompozycji (a sarkają i fukają często bez historycznego uzasadnienia), to w tym przypadku, gdy koncert jest opatrzony tak sowitą konferansjerką i w sumie jednorodny, wolałbym chyba, żeby w jakiś nieprotekcjonalny sposób zaznaczono, że najlepiej klaskać na zakończenie całości. A tak mamy dziwno-zabawne sytuacje, gdy po samodzielnym utworze, preludium Adoremus Nowowiejskiego, nie ma braw, a następują one po drugim z Trzech preludiów chorałowych Grzeszczaka. Możliwe, że i pan prowadzący nieco się w tym pogubił, bo zwykle inicjował oklaski, jeśli ich brakowało albo nie przyłączał się do owacji, jeśli były niestosowne. I nie chodzi mi tu o wykazanie się wyższością, że ja wiem, kiedy można/należy, a inni mi to zaburzają, tylko o to, że warto by było zastanowić się nad konstrukcją, czy za przeproszeniem: dramaturgią, koncertu. O wiele lepiej by dla mnie to działało, gdyby na początku był zapowiedziany cały repertuar, a na końcu ewentualnie przypomniany pokrótce w kolejności odwrotnej. I po tym sążniste oklaski, kiedyś zresztą było tak, że wykonawca po wykonie schodził na dół się pokazać i wtedy wychodziło to jakoś naturalnie. A właśnie, muszę odnotować zaskakującą końcówkę, także improwizację, Tryptyk gregoriański, rzecz jasna odpowiednio potężny i oszałamiający, ale też momentami jakby jazzujący à la Gershwin i ciekawie zamotany.

A w weekend ja sobie trochę pograłem. Najpierw na urodzinach koleżanki, co było jednym z najmilszych doświadczeń didżejskich (granie w kuchni za suto zastawionym stołem -- polecam!), a potem na barbarce ze spokojem, gdzie zawsze jest przyjemnie, nawet jeśli nie jest gorąco. Tym bardziej będę to ciepło wspominał, że okazało się to ostatnim tam graniem w tym sezonie :C

Następny weekend to dla odmiany czas na teatr, ale na muzykę też, bo Czas na teatr, to nazwa Przeglądu Teatrów Muzycznych organizowanego z inicjatywy naszego, tzn. poznańskiego (ale już niedługo, bo już tam się głównie snuje wizje, jak to jeszcze będzie pięknie, kiedy powstanie nowa siedziba i będzie to Metropolitalny Teatr Muzyczny [no właśnie, kiedy?]). Z pewną taką nieśmiałością uśmiecham się pod wąsem pisząc to, bo ostatnie moje doświadczenia (Paderewski Festiwal i Kombinat) z tym przybytkiem nie nastrajają mnie zbyt optymistycznie (a na pewno nie metropolitalnie). Dlatego też, choć karnet przeglądowy upoważniał do zakupu tańszego biletu na Irenę, najnowszą propozycję TM w Poznaniu, to nie pokusiłem się (w słuszności tej decyzji utwierdziła mnie recenzja Stefana Drajewskiego, swoją drogą, to świetnie, że nie trzeba iść na specjalizację publicystyka muzyczna na AM, żeby od wykładającego tam dowiedzieć się, jak nie należy pisać). Na pierwszy ogień Cesarz, na podstawie Kapuścińskiego, nie czytałem, więc trudno mi określić, jak swobodnie potraktowano materiał wyjściowy, ale chyba całkiem. Ja się na szczęście nie znam na teatrze, więc nie muszę się silić na pełnoprawną recenzję, tylko sobie tutaj odnotuję ku pamięci kilka rzeczy. Najsampierw -- muzyka, autorstwa znanych z Kapeli ze Wsi Warszawa Mai Kleszcz i Wojciecha Krzaka, ale też z dodatkami z Ethiopiques, chyba nie Mulatu Astatke, ale wystarczająco podobne, żeby się kojarzyło, i "Zulu Song" Miriam Makeby. To drugie wyśpiewane, wspaniale, przez Emose Uhunmwangho, co przez długi czas było jej najbardziej znaczącym wkładem w spektakl, a w ogóle miało służyć za legitymizację dla zajmowania się tym tematem przez ludzi bądź co bądź z zewnątrz. Sam już nie wiem, może to moje skrzywienie, ale nie mogłem uwolnić się od poczucia, że nad całością unosi się mgiełka apropriacji, która czasem dotkliwie osiada. Oczywiście można argumentować, że zachodzi tu uniwersalizacja tej opowieści i/lub, że materiał wyjściowy niósł ze sobą takie ryzyko, ale jednak (jak mniemam) Kapuściński o tym opowiada, a nie się w kogoś wciela. Co prawda już wszyscy wiemy, że blackface jest niehalo, ale taniec udający plemienny nadal jest tutaj dopuszczalny (w dodatku nie wychodzi synchronizacja, ale to zdarza się nawet w teatrach tańca). A może jestem niesprawiedliwy, może choreografia jest wynikiem pogłębionych studiów i buduje kontekst, którego nie wychwyciłem. Jednak, sądząc po podejściu do muzyki, ośmielam się wątpić -- jest to podejście w rodzaju Africa is a country, czy ładniej rzecz ujmując: plejka Afryka w pigułce. Czego tu nie ma? Jest coś jak południowoafrykański jazz, egipski też, coś w rodzaju Amadou & Mariam, tzw. pustynny blues, brzmienia bliższe muzyce arabskiej (przywodzące na myśl dajmy na to Idrissę Soumaoro) oraz całkiem badziewny motyw ilustrujący tandetny obrazek pt. poranek na sawannie. Z początku intryguje śpiew solowy Tomasza Leszczyńskiego (z gitarą samoróbną), ale potem jest już tego za dużo, a na domiar złego popada w klimaty oazowe (nie, nie afrykańskie). Był też jakiś straszny moment po którym zanotowałem sobie, że jak z Tik-Taka. Jeśli chodzi o takie zniżki, to mamy też niesmaczny ejdżyzm, no i końcową scenę walki kobiet, w której brakuje tylko kisielu, ale która i tak wpisuje się w stereotyp bab, które nie umieją trzymać emocji na wodzy i robią z siebie idiotki ku uciesze (męskiej) gawiedzi. Co prawda w którejś recenzji to ładnie, uniwersalizująco właśnie, wyinterpretowano w coś na miarę paraboli prawideł procesu dziejowego, ale ja się nie mogę pozbyć tego pierwszego wrażenia. Niestety ono spotęgowało tylko już wcześniej świtające gdzieś w oddali odczucie, że trochę ten spektakl podpada pod formułę teatr = darcie ryja + tarzanie się po podłodze. No i z czasem siedzenia w Auli Artis stawały się coraz mniej wygodne, więc coraz więcej uwagi pochłaniało to, co mnie teraz boli, a nie w co nas wrzuca kolejny epizod. Zakładam, że to celowe, bo nie było żadnych wyjaśnień czy naprowadzaczy, czyli znowu można by to rozumieć jako zabieg uniwersalizujący, ale niestety z drugiej strony już czai się kolonizatorska klisza, że Afryka to kontynent bez historii, pogrążony w niezróżnicowanym bezczasie. 

Thrill Me to chyba po prostu nie była rzecz dla mnie, przypomniało mi się, jak musiałem wyłączyć Parasolki z Cherbourga, kiedy mechanik śpiewał o tym, jak naprawia silnik. To jeśli chodzi o pewien mechanizm odbioru, co w zasadzie mogłoby mnie skłonić do zastanowienia się, czy jestem docelowym odbiorcą musicali (a przynajmniej tych śpiewanych po polsku). Bo wszystkim się podobało, tak jak zresztą po pozostałych spektaklach była owacja na stojąco. No ale jest też inny aspekt, zapewne powiązany z powyższym, tzn. estetyczny. Tutaj warstwa brzmieniowa była bardzo ograniczona -- jedynie fortepian. Oczywiście nagłośniony, tak jak i głosy, przez mikroporty (tutaj przykład z innej branży, też uwielbiającej mikroporty, że można inaczej). Nagłośniony zbytnio (aż ciśnie się pod palce, że oczywiście), co nie służyło muzyce, a już na pewno głosom, które często brzmiały mecząco-rycząco. Jedna piosenka bardziej stonowana, taka powiedzmy z okolic Ralpha Kaminskiego, i od razu jaka różnica -- wszystko brzmi czysto i szlachetnie wręcz. Ale poza tym dominowała estetyka, która mi niestety kojarzyła się z Pocahontas, ten sposób śpiewania i w ogóle kształt dźwiękowy całości, serio, nie mogłem przestać słyszeć "ty masz mnie za głupią dzikuskę", którego odpowiednikiem tutaj stało się refreniaste "myślę, że zgubiłem okulary". 

Mikroporty nie przysłużyły się też ekipie Murów Jerycha, ale tutaj problemem było nie tyle przegłośnienie, co różne szury wynikające z ruchów (zdarzały się i w pozostałych), no i niepewność sprzętu. Wolę założyć, że to sprzęt płatał figle, a nie dźwiękowcy się nie orientowali, choć na początku zdarzyło się, że głos wszedł z efektem, który miał być nałożony, więc w sumie nie wiadomo. A doskwierało to tym bardziej, że spektakl miał być popisowy (bo dyplomowy) i był zrobiony tak, żeby zachwycał i zapierał. Generalnie fabuła tu była lepiej zorganizowana, choć też zdarzały się momenty zagubienia i też pod koniec już nie mogłem wysiedzieć (choć była przerwa). No i w sumie nie wiem, dla kogo ten spektakl był przeznaczony, bo estetyka i ekspresja były jak z cyrku czy teatru dla dzieci, ale treści już nie (może przyjąć więc, że dla młodzieży... choć wydaje mi się to naiwnością). Punkcik za świetny pomysł z wykorzystaniem piasku jako elementu scenograficznego (jedynego w zasadzie).  

Zaskoczeniem na plus okazała się Białoruś obrażona, która nie była musicalem, bo jedna scena z Murami (nie w tak radykalnym przetworzeniu jak tu) jeszcze musicalu nie czyni. Ale, mimo że obcowaliśmy zaledwie z odtworzonym z nagrania spektaklem, było to nadal intensywne przeżycie.



Tego nie mogę niestety powiedzieć o słuchowisku Dzikie rzeki, chociaż tam też były odtworzenia nagrań i może wolałbym, żeby także teksty Michała Zygmunta były wcześniej zarejestrowane, a nie odczytywane na żywo. Choć nie wiem, czy bardzo by to pomogło, na pewno pozwoliłoby uniknąć przejęzyczeń i omyłek. Ale obawiam się, że nie zmieniłoby zanadto kwestii zasadniczej, czyli samego sposobu prowadzenia narracji i podawania tekstu, które najlepiej ilustrowałby następujący eksperyment myślowy: wyobraźcie sobie, że Bogusław Wołoszański rozszerzył działalność i prowadzi teraz program Sensacje przyrody XXI wieku. Jeśli chodzi o barwę głosu, to nadal kojarzył mi się Krzysztof Moraczewski, choć teraz, z powodu spowolnienia wywodu, nie były to skojarzenia tak wyraźne, jak kiedy słuchałem Zygmunta po raz pierwszy (podczas spotkania na zeszłorocznym DYM Festiwal). Nie będę owijał w bawełnę, ten sposób snucia opowieści, pełen dobrotliwości, niemal tkliwości, a zarazem budujący jakąś aurę tajemniczości i mierzenia się z Absolutem (złowrogim i niepojmowalnym), tchnący zarówno maczystowskim pionierstwem jak i bieszczadzkim buddyzmem, przepojony czuło-narratorstwem, mnie mierzi. Do tego kolejna rzecz, której nie mogę wybaczyć: uładnianie i uniezwyklnianie pejzażu dźwiękowego (nagrań głównie ptaków, ale też ogólnie życia fauny i flory) przez dodawanie swoich trzech groszy, co nie tylko mi kojarzyło się z muzyką relaksacyjną. Jakby jednak sama natura nie była wystarczająco zachwycająca i jednak nie można pozostać tylko słuchaczem, ale trzeba to podlać syntetycznymi gongami czy wirtualnymi hybrydami harfo-fortepiano-gitary. W efekcie miałem wrażenie jakby nic się nie zmieniło od 20 lat, kiedy to takie płyty dołączano do GW, żeby potem takie rodzinki jak nasza mogły sobie wykładać niedzielne śniadania czy obiady tapetą dźwiękową identyczną z naturalną. Na szczęście wcześniejszy spacer dźwiękowy po Dębcu tchnął pewną nadzieją co do nasłuchiwania świata i wynikającego z tego namysłu. 

Kalendarium:

1. Julian Gembalski w Farze

4. DJ Viagem ao Fim da Noite na barbarce ze spokojem

9. Cesarz (Studniak, Kleszcz, Krzak) Teatru Capitol 

10. oprowadzanie po wystawie Rękodzielni w Galerii Śluza

      Stanisław Sote, Zaumne w Farbach

11. Thrill Me. Historia Leopolda i Loeba (Kabicz, Dolginoff) Mazowieckiego Teatru Muzycznego im. Jana Kiepury

12. Mury Jerycha (Kościelniak, Obijalski) Teatru Muzycznego w Gdyni oraz Państwowego Policealnego Studium Wokalno-Aktorskiego im. D. Baduszkowej

    Białoruś obrażona (Połoński, Partyka) Teatru Miejskiego w Gliwicach (z nagrania)

16. Dawno Temu w Farbach

24. oprowadzanie po wystawie Henryk Stażewski. Reliefy 1960-1970 w Muzeum Archidiecezjalnym 

    spacer dźwiękowy po Dębcu (Alicja Głów)

    Dzikie rzeki - słuchowisko Michała Zygmunta w ramach Poznań Design Festival

25. oprowadzanie po wystawie Awangardzistka. Maria Nicz-Borowiakowa w Muzeum Narodowym

    Dźwiękowisko NOISE - słuchowisko Patryka Piłasiewicza i Rafała Zapały

9/20/2022

Mieczysław Kominek "Zaczęło się od fonografu" (PWM, 1986) - wypiski

str. 35: "usłyszeć ludzki głos wydobywający się z martwego przedmiotu"
str. 40: dla Edisona fonograf jako dyktafon
str. 44: Berliner znał dokonania Martinville'a i Crosa
str. 46: domowa rozrywka, tantiemy; anonimowi wykonawcy
str. 52: "Cywilizacja Starego Świata zamieniła je [urządzenie - gramofon] w poważnie traktowany instrument muzyczny."
str. 55: nagrywanie w 1911 (lusterka); Compton Mackenzie
str. 56: pasmo przenoszenia 168-2000 Hz
str. 57: "Wprawdzie w 1924 roku radio nie mogło być substytutem gramofonu - wybitni muzycy trzymali się na razie raczej z daleka od radiowych mikrofonów, ale jakością produkowanego dźwięku przewyższało akustyczny gramofon, odtwarzający akustycznie zrealizowane nagranie."
str. 69: Stokowski "fascynował go cały proces nagrania, wszystkie urządzenia"; konkurs z okazji 100-lecia śmierci Schuberta
str. 71: towarzystwa płytowe (1931)
str. 72: Anthologie Sonore
str. 75: bojkot muzyków
str. 76-77: szelak
str. 78: FFRR
str. 81: wieczne pióro do zapisu magnetycznego
str. 85: "Aparaty "z drutem" egzystowały jeszcze przez jakiś czas po wynalezieniu tranzystorów, jako kieszonkowe "notesy" wędrownych biznesmenów, prywatnych detektywów, policjantów i szpiegów."
str. 100: Cetra-Soria
str. 101: Jacques Barzun: "Ta mechaniczna cywilizacja naszych czasów dokonała cudu, którego nie sposób przecenić: przy pomocy mechanicznych urządzeń przywróciła do życia całe bogactwo muzyki Zachodu - nie mówiąc już o przybliżeniu nam muzyki Wschodu. Dawniej w zapomnieniu pozostawała cała przeszłość muzyczna z wyjątkiem kilkudziesięciu dowolnie wybranych utworów."
str. 107: Audio Fairs od 1949: "Dla tych, dla których dźwięk był celem samym w sobie przygotowano nagrania burz z piorunami, pędzących pociągów, wyjących samochodów i wysadzanych dynamitem skał."
str. 109: przekupywanie disc-jockey'ów
str. 110: płyty w supermarketach
str. 113: "Rok 1812" Czajkowskiego
str. 124: "Marching Along with the Dukes of Dixieland", "Bullring", "Railroad Sounds", Audio Fidelity, Counterpoint, Urania
str. 125 "Persuasive Percussion"
132 samochody (też z kwadrofonią - Motorola + RCA), samoloty
139-140 domowe kopiowanie
152 cisza (Lissa)
169-170 ambient sound a surround ("Święto wiosny" Bernsteina)
172 kwadrofonia w radiu 1970
180 "możliwość tworzenia nowego doświadczenia dźwiękowego wzbogacającego warsztat reżysera muzycznego i doznania estetyczne słuchacza"
207-8 wideo, zapis obrazów

Brendel A word in favor...

9/08/2022

 Pisanie tutaj nowego posta to jak wracanie do domu po długiej niebytności. Ze świadomością, że ten dom tam cały czas był, z tyłu głowy i że się go może trochę zaniedbało, ale przecież stoi nadal, jest, wystarczy trochę poodkurzać, a przy okazji można coś poprzestawiać, inaczej udekorować, znaleźć nowe zastosowania dla starych mebli. Nie będę udawał, że starałem się przez te blogowo chudsze lata zachować jakąkolwiek ciągłość, ale też nie będę udawał, że jedynie *zapomniałem* skasować blogaska. Oczywiście, że nie  - nie tylko dla tego, że (przynajmniej mi) służył za archiwum i był podręcznym repozytorium moich zainteresowań czy tekstów (gdy np. chciałem przypomnieć starą, a jakoś aktualną recenzję). Albo takim składzikiem, który, jak już naprawdę nie wiedziałem, gdzie mógłbym dany materiał opublikować, to zawsze on był w zasięgu (jak było choćby w przypadku pamiętnej relacji z Sacrum Profanum). 

W międzyczasie działy się tzw. media społecznościowe, a zwłaszcza (dla mnie) jedno medium społecznościowe. I tak jak coraz bardziej lubię grupkę mojej audycji, tak coraz mniej lubię mój fanpej. A dokładniej: to, jak owo medium traktuje go (i wiele mu podobnych, oczywista). Od początku starałem się trochę robić mu na przekór, jakby wedle koncepcji Burroughsa, żeby karmić w odwecie system tym samym, czym on nas próbuje nasycić i żeby się dzięki temu udławił albo chociaż widowiskowo wyrzygał; uprawiałem data poisoning pewnie zanim to pojęcie istniało (a na pewno zanim je poznałem). Na ale cuszzzz, te małe przyjemności bladły wobec kombinatoryki: czy można dać link w poście, jaką focię i o której wrzucić. Nawet śledzenie statystyk ze specjalistycznych wyżyn wyssanego z palca profesjonalizmu i wydumanego technokratyzmu Business Suite było psu na budę. Pogoń za zasięgami frustrowała, tym bardziej, gdy okazywało się, że wrzucona od niechcenia pierdółka zyskiwała niespodziewanie duży rozgłos. 

W końcu różne elementy układanki ułożyły się znów inaczej, w jakiś meta-kubistyczny obrazek internetów, które pod pewnymi względami są podzielone jak nigdy, ale na wielu innych poziomach (nieprzewidywalnych, niewyobrażalnych, nierealnych i absurdalnych często) tak bardzo nakładają się na siebie i korespondują, że nie wiadomo, co z tego i co z tym zrobić.

A może wiadomo, może należy (jak zwykle) robić swoje - bez obawy, że tl;dr i że nie mogę podlinkować, bo mi to rozbije konstrukcję posta. Fanpeja oczywiście nie kasuję, jakieś zastosowanie się na pewno dla niego znajdzie, a tymczasem zapraszam do dyskusji w przyjaznych przestrzeniach tego dziennika odczuwania. Make bloghouse great again!

Zastanawiałem się, czy na okoliczność tej reaktywacji nie zebrać moich publikacji od początku tego roku, ale na to jeszcze przyjdzie czas (hint: pod koniec tego miesiąca, co będzie po listopadzie). Teraz więc tylko materiały z ostatniego miesiąca:


>> audycja Upiór w operze x zasypywanie kanonu, czyli wielka przyjemność przysłuchiwania się, jak Dorota Kozińska mówi, jak jest & jak by mogło być; bez nazwisk, żeby uniknąć foszków i pozwów, ale i tak substancjalnie

>> szkic pod pretekstem Norwid'Elipsa Elżbiety Sikory o jej radiofonicznej twórczości

>> rozmowa z Pawłem Doskoczem nie tylko o Black Sabbath, Dragonie, Spontaneous Music Festival i o tym, że granie muzyki nie jest trudne [ZOBACZ JAK]

>> zapiski podróżne z Berlina (Wassermusik), Świdnicy (Festiwal Bachowski) i znad Kierskiego i Strzeszynka (OFF Opera)

>> recenzyjka ze spektaklu w ramach OFF Opery, Pieśni żałobne Moniki Błaszczak

>> recenzyjka kompilacji Music from Saharan WhatsApp

>> podwójna recenzja ostatnich albumów Zavoloki i Kotry

>> zdefragmentowana sylwetka Ryoji Ikedy